Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 02.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nącą z głębi ziemi. Potok szumiał po dnie, rojąc się w niem, jak biały pędrak, który trupa pożera. Dokoła wąskiej czeluści jakoby kamienne ostrza, groty, obuchy, piły, łańcuchy i kleszcze katowskie czekały w zimnem milczenia.
Rafał rzekł:
— Śmierć... Już nas nie będzie. Przestaniemy być, widzieć się nawzajem.
Uśmiechnęła się wesoło i łagodnie, jak matka, kiedy objaśnia naiwny błąd dziecięcia:
— Zaczęłaby się naprawdę wieczność. Tak jak teraz, na zawsze, bez odmiany. Sen dusz, kiedy spoczywają w objęciach.
— A jeśli nie to?
— To! Już większego szczęścia być nie może. To jest granica. Widać tamto, jak tę oto węgierską stronę. Wejdziemy do krainy szczęśliwości...
— Więc zdejm ubranie. Podrzemy suknie twoje na pasy, zwiążemy się nimi, żeby, spadając, nie rozlecieć się w rozmaite miejsca przepaści.
Ona powoli, jak przez sen, wstała i ze swym spokojnym uśmiechem poczęła rozrywać stanik. Ale gdy z pomiędzy czarnego jedwabiu zajaśniało ramię bielsze od czystego obłoku, przywarł do nie o ustami. Łzy spłynęły z oczu obojga... I znowu pochłaniał ich sen na jawie, pełen ułudy bardziej istotnej, niż twardy granit, na którym leżały ciała, bardziej rzeczywistej, niż łoskot wód, spadających w dół, w przedwieczne czary z kamienia, niż widok zaklęsłych żlebów, w które przez stulecia sypią się brzegi piargu. Dokoła twarzy fruwał wiatr szczytowy, osadzający na skórze coś