Pollyanna dorasta/Rozdział XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eleanor H. Porter
Tytuł Pollyanna dorasta
Podtytuł Powieść dla dziewcząt
Wydawca Nowe Wydawnictwo
Data wyd. 1936
Druk F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. Pollyanna grows up
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XXI.
Pogodne dni lata.

Przed przybyciem Carewów Pollyanna zaznaczyła Jimmy, że liczy na jego pomoc w podejmowaniu gości. W owym czasie Jimmy nie wyraził zbytniej gotowości przysłużenia się jej pod tym względem, lecz już po dwutygodniowym pobycie Carewów w domu pani Chilton, zmienił zupełnie pod tym względem zdanie, dając tego dowód składaniem częstych wizyt, oraz stałymi zaproszeniami gości na przejażdżki powozem lub samochodem.
Między nim i panią Carew zadzierzgnęła się od razu gorąca przyjaźń, która zdawała się fascynować obydwie strony. Dużo spacerowali i rozmawiali z sobą, snując nawet różnorodne plany na temat Domu dla Pracujących Dziewcząt, które pragnęli zrealizować podczas następnej zimy, kiedy Jimmy będzie znowu w Bostonie. Na osobę Jamie zwracano również troskliwą uwagę, nie zapominając także o Sadie Dean. Sadie, jak często zaznaczała pani Carew, uważana już była za członka rodziny i pani Carew dbała ustawicznie o to, aby dziewczyna na urlopie nie nudziła się.
Nie tylko jednak Jimmy wysuwał stałe propozycje co raz to nowych rozrywek. Obecnie równie często odwiedzał towarzystwo John Pendleton. Urządzano przejażdżki, wycieczki i pikniki, a długie, przyjemne popołudnia częstokroć spędzano na czytaniu rozmaitych książek na werandzie domostwa Harringtonów.
Pollyanna była zachwycona, bo nie tylko przecież przybyli z miasta goście nie nudzili się, lecz również najbliżsi jej przyjaciele, Pendletonowie, zaprzyjaźnili się tak szybko i serdecznie z Carewami.
Jednakże zarówno Carewowie, jak i Pendletonowie nie byli zadowoleni, gdy Pollyanna nie dotrzymywała im towarzystwa, to też ustawicznie nalegali, aby jak najwięcej czasu spędzała z nimi. Nie pomagały żadne wymówki i preteksty, którymi Pollyanna usiłowała się tłómaczyć.
— Już zupełnie zaśniedziałaś w tej kuchni przy pieczeniu ciasta! — narzekał pewnego dnia Jamie, zaglądając do niej. — Jest taki piękny ranek i zamierzamy wszyscy zabrać z sobą drugie śniadanie i wyruszyć do Gorge. Ty oczywiście musisz pójść z nami.
— Ależ, Jamie, ja nie mogę, naprawdę nie mogę, — tłómaczyła się Pollyanna.
— Dlaczego nie? Nie potrzebujesz szykować dla nas obiadu, bo i tak jeść nie będziemy.
— Ale trzeba przygotować drugie śniadanie.
— Znowu kłopot. Zabieramy śniadanie z sobą, więc nie potrzebujesz z tej przyczyny zostawać w domu.
— Jednakże, Jamie nie będę mogła. Trzeba jeszcze upiec ciasto.
— Nie chcę ciasta.
— Trzeba zetrzeć kurze...
— Nie będziesz dziś okurzała.
— I trzeba pomyśleć o jedzeniu na dzień jutrzejszy.
— Dasz nam sucharki z mlekiem. Wolimy mleko z sucharkami i twoje towarzystwo, niż pieczonego indyka bez ciebie.
— Ale nie mogę ci wszystkiego powiedzieć co mam jeszcze dzisiaj do roboty.
— Lepiej, żebyś nie mówiła, — zawołał Jamie wesoło. — Wcale nie chcę słyszeć. Kładź prędko beret. Widziałem Betty w jadalni i obiecała, że sama nam przygotuje drugie śniadanie. Tylko śpiesz się!
— Ależ, Jamie, ty niemożliwy chłopcze, ja nie mogę, — śmiała się Pollyanna, opuszczając wolno zakasane rękawy. — Nie mogę wybrać się z wami na wycieczkę!
Wybrała się jednak. Wybrała się nietylko wtedy, lecz kilkakrotnie także potem. Musiała pójść rada nie rada, bo miała przeciwko sobie nietylko Jamie, lecz również i Jimmy, pana Pendletona, panią Carew, Sadie Dean i nawet samą ciotkę Polly.
— Bardzo się cieszę, że idę, — wzdychała radośnie, gdy nie pozwalano jej okurzać mebli i piec świeżych ciasteczek. — Ale jestem pewna, że w żadnym pensjonacie nie ośmieliliby się raczyć gości mlekiem z sucharkami i zimnym mięsem. Poza tym żaden pensjonat nie trzymałby takiej gospodyni, która zamiast pracować, biega na wycieczki z gośćmi!
Szczytem wszystkiego było, gdy pewnego dnia John Pendleton zaproponował, aby całe towarzystwo wybrało się na dwutygodniową obozową wycieczkę nad jezioro, oddalone o czterdzieści mil od Beldingsville.
Propozycja ta przyjęta została z entuzjazmem przez wszystkich, z wyjątkiem ciotki Polly, która zwierzyła się na osobności Pollyannie, że bardzo pięknie, iż John Pendleton w swoim wieku może się zdobyć na taki pomysł, ale z drugiej strony — nie ma najmniejszego sensu, żeby się nagle chciał przeistoczyć w dwudziestoletniego chłopca. Zdaniem ciotki Polly, John Pendleton po prostu się wygłupiał! W obecności wszystkich pani Chilton oświadczyła chłodno, że ona oczywiście nie pojedzie na żadną wycieczkę, bo nie ma zamiaru sypiać w namiocie i żywić się ślimakami i rybami, gdyż byłoby to całkiem niestosowne dla osoby, która już dawno przekroczyła czterdziestkę.
Jeżeli nawet Johna Pendletona słowa te dotknęły, nie dał absolutnie poznać tego po sobie. Entuzjazmował się tym planem razem z innymi i jednogłośnie zdecydowano, że aczkolwiek ciotka Polly nie weźmie udziału w wycieczce, to nie ma chyba żadnych podstaw, żeby całe towarzystwo musiało sobie odmówić tej przyjemności.
— Matkować nam będzie pani Carew, — oświadczył swobodnie Jimmy.
Z tego więc względu przez cały tydzień nie mówiono o niczym innym, tylko o namiotach, zapasach żywności, aparatach fotograficznych, wędkach i czyniono gorączkowe przygotowania przed zamierzoną wycieczką.
— Musi to być prawdziwy obóz, — radował się Jimmy gorączkowo, — nawet z przewidzianymi przez panią Chilton ślimakami i rybami, — dodał z wesołym uśmiechem, patrząc nieustraszenie prosto w surową i nachmurzoną twarz ciotki Polly. — Pożegnamy się z elegancką jadalnią! Będziemy piekli kartofle w popiele, będziemy opowiadali ciekawe historie przy ognisku i warzyli ziarno w kociołku.
— Będziemy pływać, wiosłować i łowić ryby, — podchwyciła Pollyanna. — I... — umilkła nagle, spojrzawszy na Jamie. — To znaczy, oczywiście, — poprawiła się śpiesznie, — nie będziemy stale tego wszystkiego robili. Będziemy również czytać i rozmawiać.
Oczy Jamie pociemniały, twarz mu pobladła, a usta zadrżały, lecz nim zdążył wymówić słowo, uprzedziła go już Sadie Dean.
— Ach, na takich obozowych wycieczkach doświadcza się wielu rozmaitych przyjemności, — wtrąciła wesoło. — Jestem pewna, że i my będziemy mieli ich mnóstwo. Zeszłego lata byliśmy w Maine i trzeba państwu było widzieć, ile pięknych ryb złowił pan Carew. Niech pan sam powie, — zwróciła się prosząco do Jamie.
Jamie zaśmiał się i potrząsnął głową.
— Oni i tak nie uwierzą, — zaprotestował. — To zresztą długa historia!
— Opowiedz, — zawołała Pollyanna.
Jamie znowu potrząsnął głową, lecz twarz jego nie była już blada i z oczu zniknął ten wyraz smutku i bólu. Patrząc na Sadie Dean, Pollanna zdziwiła się, dlaczego Sadie poprawiła się na swym krześle, oddychając z taką ulgą.
Wreszcie nadszedł oznaczony dzień i wyruszono nowym turystycznym samochodem Johna Pendletona. Przy kierownicy zasiadł Jimmy. Gwar rozmów, dźwięk syreny, głośne pożegnanie i auto pomknęło, kierowane wprawną ręką młodego Pendletona.
W wiele lat później Pollyanna często wracała myślą do tego pierwszego wieczoru spędzonego w obozie. Było to wszystko dla niej wówczas zupełnie nowe i pełne uroku.
O godzinie czwartej stanęli u celu czterdziesto milowej podróży. W ciągu ostatniej pół godziny potężne auto z trudem posuwało się na przód po wyboistej drodze, zupełnie nieprzystosowanej do pojazdów mechanicznych. Dla samego auta, jak również dla kierowcy, ta ostatnia część drogi była wyjątkowa uciążliwa. Lecz dla reszty pasażerów, którzy nie brali na siebie odpowiedzialności za wszystkie wyboje i błotniste kałuże, droga ta była tylko weselszą częścią beztroskiej eskapady.
Miejsce rozbicia obozu znane było Johnowi Pendletonowi z dawnych lat młodości, to też widok tego miejsca powitał radośnie, oddychając z niezaprzeczoną ulgą.
— Ach, jakże tu wspaniale! — zawołali wszyscy jednogłośnie.
— Cieszę się, że się państwu podoba! Byłem pewny, że się nie rozczarujecie, — skinął głową John Pendleton. — Lękałem się tylko, że przez tych kilka lat mogły tu zajść jakieś zmiany. Istotnie krzewy trochę podrosły, ale będzie nam tu bardzo wygodnie.
Wszyscy natychmiast zabrali się do pracy, do sprzątania niewielkiej polanki, rozstawiania dwóch małych namiotów, wyładowywania rzeczy z samochodu, rozpalania ogniska i urządzania „kuchni i śpiżarni“.
I właśnie wówczas Pollyanna zwróciła szczególną uwagę na Jamie, który począł ją nagle niepokoić. Zorientowała się, że wyboje i sterczące z ziemi korzenie nie były tak wygodne do poruszania się o kulach, jak wy froterowana posadzka. Jamie również najwidoczniej zdał sobie z tego sprawę, mimo to jednak za wszelką cenę pragnął brać czynny udział w przygotowawczej robocie i to właśnie najbardziej martwiło Pollyannę. Dwukrotnie podbiegła, aby mu pomóc przenieść dość ciężką skrzynkę z samochodu na polanę.
— Daj, ja to zaniosę, — prosiła. — Już się na pewno zmęczyłeś, — a za drugim razem dorzuciła: — Usiądź i odpocznij sobie, Jamie, wyglądasz bardzo zmęczony.
Gdyby przyjrzała mu się bliżej, dostrzegłaby rumieniec, pojawiający się nieoczekiwanie na jego twarzy. Nie obserwowała go jednak tak dokładnie, to też żadnej zmiany nie widziała. Natomiast nie uszło jej uwagi, że w chwilę potem Sadie Dean obarczona rozmaitymi pudełkami i skrzyneczkami, przechodząc obok Jamie, zawołała:
— Ach, panie Carew, może by mi pan pomógł!
W sekundę później Jamie znów na swych kulach dźwigał jakieś zapasy, idąc spiesznie w stronę rozstawionych namiotów.
Z pełnym oburzenia protestem Pollyanna zwróciła się do Sadie Dean. Niewypowiedziane jednak słowa zamarły jej na ustach, gdy Sadie spojrzała na nią wymownie, dając jakiś znak porozumiewawczy.
— Wiem, że tego nie chciałaś, — wyszeptała, zbliżając się do Pollyanny. — Ale czyż nie widzisz, że go to boli? Czyż nie rozumiesz, że przykro mu, jeśli uświadamia sobie, że nie może nam być pomocny? Spójrz tylko, jaki teraz jest szczęśliwy i uśmiechnięty.
Pollyanna teraz zrozumiała. Widziała Jamie, przejętego swoją misją, z trudem posuwającego się na kulach i dźwigającego z bohaterstwem swój ciężar, którym był obarczony. Widziała radosny błysk w jego oczach i słyszała, jak wesoło zwracał się do reszty towarzystwa:
— Przysyła mnie tutaj panna Dean. Prosiła, żebym to przyniósł do namiotu.
— Tak, teraz rozumiem, — westchnęła Pollyanna, zwracając się do Sadie Dean, ale Sadie Dean już dawno od niej odeszła.
Niejednokrotnie później obserwowała Pollyanna Jamie, lecz zawsze czyniła to tak ostrożnie, aby nikt jej spojrzeń nie zauważył. Obserwacje takie sprawiały jej dotkliwy ból. Kilkakrotnie dostrzegła, że podejmował się czegoś, co przekraczało jego siły. Raz chciał podnieść skrzynkę, której w żaden sposób nie mógł udźwignąć, raz znów chciał przesunąć polowy stół, co mu się nie udawało ze względu na kule. I za każdym razem nie mogąc pokonać nadmiernej przeszkody, zerkał ukradkiem, czy ktoś aby nieudolności jego nie widzi. Zauważyła również, że co raz bardziej był zmęczony, że twarz jego, mimo wesołego uśmiechu, była blada, znużona i szara.
— Powinniśmy byli przewidzieć, — strofowała samą siebie Pollyanna, czując w oczach piekące łzy. — Powinniśmy byli przewidzieć i nie urządzać wogóle tej wycieczki. Obóz, rzeczywiście, ale nie o kulach! Że też nie pomyśleliśmy o tym przed wyruszeniem tutaj!
W godzinę później przy ognisku, po kolacji, Pollyanna zdołała wreszcie rozwiązać ten dręczący ją problem. Oto tonąc w blasku wesołych płomieni, wpatrzona w daleką ciemną przestrzeń lasu, porwana została znowu urokiem cudownych opowiadań Jamie. I właśnie w owej chwili zapomniała zupełnie, że Jamie chodzi o kulach.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eleanor H. Porter i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.