Pollyanna dorasta/Rozdział XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eleanor H. Porter
Tytuł Pollyanna dorasta
Podtytuł Powieść dla dziewcząt
Wydawca Nowe Wydawnictwo
Data wyd. 1936
Druk F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. Pollyanna grows up
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XX.
Goście.

Kilka następnych dni, poprzedzających przybycie „tych strasznych ludzi“, jak ciotka Polly nazywała gości swej siostrzenicy, obfitowało w nieludzką pracę, lecz jednocześnie były one pełne radosnego oczekiwania, tak przynajmniej twierdziła Pollyanna.
Przy pomocy Nancy i jej młodszej siostry, Betty, Pollyanna systematycznie chodziła z pokoju do pokoju, przygotowując wszystko dla wygody i przyjemności mających wkrótce przybyć pensjonariuszów. Pani Chilton nie brała w tych przygotowaniach prawie wcale udziału. Po pierwsze czuła się niezbyt dobrze, a po drugie nie pochwalała tego „szaleńczego pomysłu“ Pollyanny, który wyraźnie godził w godność i dumę dawnych tradycyj rodziny Harringtonów. Za każdym razem widząc przebiegającą przez pokój Pollyannę, pani Chilton, zgorszona, jęczała:
— Ach, Pollyanno, Pollyanno, i pomyśleć, stare domostwo Harringtonów aż tak na psy zeszło!
— Nic strasznego, ciociu, — uśmiechnęła Pollyanna. — Przecież to Carewowie przyjeżdżają do domu Harringtonów!
Lecz panią Chilton nie tak łatwo było przekonać. Wzdychała tylko jeszcze głośniej i ocierała łzy, to też Pollyanna postanowiła nie perswadować jej dłużej, lecz wrócić do przerwanej roboty, pozostawiając ciotkę własnemu losowi.
Oznaczonego dnia Pollyanna z Tymoteuszem (który był teraz właścicielem koni Harringtonów), pojechała na stację na popołudniowy pociąg. Do tej chwili serce jej przepojone było najzupełniejszą równowagą i szczerą radością, lecz wraz z głośnym gwizdem lokomotywy doznała uczucia nagłego zwątpienia, onieśmielenia i bojaźni. Uświadomiła sobie nagle, że przecież ona, Pollyanna, tak zupełnie sama nie da sobie z tym wszystkim rady. Przypomniała sobie bogactwo pani Carew, jej stanowisko społeczne i kapryśne usposobienie. Uświadomiła sobie również, że za chwilę ujrzy przed sobą nowego, wysokiego, dorosłego Jamie, zupełnie niepodobnego do tamtego chłopca, którego kiedyś znała.
Przez jeden krótki moment myślała tylko o tym, żeby się z tego wszystkiego wycofać, dokądś jak najprędzej uciec.
— Tymoteuszu, mnie jest niedobrze. Źle się czuję. Powiem im, żeby... żeby nie przyjeżdżali, — wyszeptała, jakby szykując się do ucieczki.
— Panienko! — zawołał przerażony Tymoteusz.
Jedno spojrzenie na zalęknioną twarz Tymoteusza wystarczyło. Pollyanna zaśmiała się, wzruszając swobodnie ramionami.
— Nic. Już wszystko w porządku! Ja oczywiście tylko żartowałam, Tymoteuszu. Zobaczcie, prędko! Już są prawie tutaj, — niecierpliwiła się i pobiegła w stronę peronu, już zupełnie opanowana.
Poznała ich od razu. Jeżeli nawet miała przez chwilę jakieś wątpliwości, to upewniły ją natychmiast kule, na których opierał się wysoki, ciemnooki młodzieniec.
Nastała krótka chwila gorączkowych uścisków dłoni, niezrozumiałych okrzyków, po czym w niewytłumaczony sposób Pollyanna znalazła się w powozie przy boku pani Carew, mając naprzeciw Jamie i Sadie Dean. Teraz dopiero nadarzyła się okazja dokładnego przyjrzenia się przyjaciołom i dostrzeżenia tych wszystkich zmian, jakie w ciągu sześciu lat zaszły.
W stosunku do pani Carew Pollyanna od razu doznała uczucia przyjemnego zdziwienia. Zapomniała zupełnie, że pani Carew jest taka miła. Zapomniała również, że dawna jej opiekunka ma takie długie rzęsy, które zupełnie prawie osłaniają jej wspaniałe, wyraziste oczy.
Następnie przeniosła wzrok na Jamie. Tutaj znowu ogarnęło ją zdziwienie i to z tej samej przyczyny. Jamie także stał się bardzo przystojnym młodzieńcem. Pollyanna skonstatowała w duchu, że wyglądał naprawdę imponująco. Jego ciemne oczy, blada twarz i ciemne wijące się włosy tworzyły całość nader interesującą. W pewnej chwili spojrzała na oparte z boku kule i spazm bolesnego współczucia ścisnął ją za gardło.
Wreszcie spojrzała na Sadie Dean. Sadie, jeżeli chodziło o wygląd, wyglądała tak samo jak wówczas, kiedy ją Pollyanna po raz pierwszy ujrzała w publicznym parku. Łatwo się jednak było zorientować, że te włosy, ta suknia, zachowanie i sposób mówienia, wszystko należało teraz do całkiem innej Sadie.
W pewnej chwili Jamie przemówił.
— Jak ładnie z twojej strony, że nam pozwoliłaś przyjechać, — zwrócił się do Pollyanny. — Czy wiesz, co mi przyszło na myśl, gdy napisałaś żebyśmy przyjechali?
— Jakto, nie, oczywiście, że nie, — wybąkała Pollyanna. Jeszcze ciągle widziała kule przy boku Jamie i jeszcze ciągle w gardle dławiło ją to bolesne współczucie.
— Otóż przyszła mi ma myśl ta mała dziewczynka z publicznego parku, niosąca torebkę orzechów dla Sir Lancelota i Lady Guinevere i przekonałem się, że dopiero wówczas czułaś się szczęśliwa, jeżeli każdą własnością mogłaś się podzielić z tymi, którzy nic nie mieli.
— Tak, torebką orzechów! — zaśmiała się Pollyanna.
— W tym wypadku twoja torebka orzechów okazała się tym samym, co wygodne mieszkanie na świeżym powietrzu, mleko prosto od krowy i świeże jajka z pod kur, — odpowiedział Jamie, kiwając głową, — lecz znaczenie jest zawsze takie same. Może lepiej będzie, jak cię ostrzegę — pamiętasz, jaki był zachłanny Sir Lancelot?... — umilkł wymownie.
— Doskonale, zaryzykuję, — uśmiechnęła się Pollyanna i przyszło jej na myśl, jak dobrze się stało, że ciotka Polly nie słyszy tej całej rozmowy. — Biedny Sir Lancelot! Ciekawa jestem, czy teraz ktoś go jeszcze karmi i czy wogóle on sam przebywa jeszcze w parku.
— Jeżeli jest, to napewno nie cierpi głodu, — wtrąciła pani Carew wesoło. — Ten nieopanowany chłopak jeszcze do dzisiaj chodzi tam chociaż raz w tygodniu z kieszeniami wypchanymi orzechami i innymi smakołykami dla ptaków i wiewiórek. Ulubieńcy ci za każdym razem żegnają go z wielkim żalem, a ja muszę niejednokrotnie czekać na niego ze śniadaniem i dopiero od pokojówki dowiaduję się, że „panicz Jamie karmi teraz gołębie, proszę pani!“
— Tak, ale pozwól sobie powiedzieć, — zawołał Jamie entuzjastycznie... W następnej chwili Pollyanna słuchała już fascynującej opowieści o dwóch wiewiórkach, igrających w słonecznym blasku ogrodu. Później dopiero zrozumiała, znaczenie słów Delli Wetherby, bo gdy przyjechali do domu, doznała przykrego uczucia, widząc Jamie, wysiadającego z trudem z powozu, wspierającego się na kulach. Uświadomiła sobie, że w owej chwili, kiedy tak ciekawie snuł swoją opowieść, zapomniała zupełnie o jego przykrym kalectwie.
Ku wielkiej radości Pollyanny pierwsze powitanie ciotki Polly z Carewami, którego tak bardzo się lękała, minęło zupełnie gładko, wbrew jej dotychczasowym przypuszczeniom. Goście byli tak szczerze zachwyceni starym domem i wszystkim, co wewnątrz ujrzeli, że byłoby niemożliwością, aby właścicielka i pani tego domu mogła niechętnie i sztywno ich przyjąć. Poza tym już po godzinie nawet ciotka Polly uległa urokowi Jamie, to też Pollyanna pozbyła się chociaż największego swego zmartwienia, konstatując, że ciotka Polly wspaniale weszła w swą rolę gościnnej gospodyni, podejmującej najmilej widzianych gości.
Mimo ulgi, jaką odczuła, widząc zmianę w zachowaniu ciotki Polly, Pollyanna jednak zdawała sobie sprawę, że jej własne zadanie nie będzie takie łatwe. Roboty miała mnóstwo, a wszystko przecież musiało być punktualnie na czas zrobione. Siostra Nancy, Betty, była bardzo miła i chętna, ale nie była to jednak Nancy, jak Pollyanna się wkrótce przekonała. Należało nią kierować, co zajmowało dość dużo czasu. Nic więc dziwnego, że Pollyanna ustawicznie martwiła się o to, aby wszystko było w porządku. W owym okresie zakurzone krzesło, czy niezbyt wypieczony placek stanowiły dla Pollyanny kompletną tragedię.
Stopniowo jednakże, po wysłuchaniu licznych argumentów i próśb ze strony pani Carew i Jamie, Pollyanna nauczyła się traktować pracę z mniejszym przejęciem, uświadamiając sobie że tragedią w oczach przyjaciół nie jest zakurzone krzesło i niewypieczony placek, lecz niepokój i troska, odzwierciedlające się na jej własnej twarzy.
— Wystarczy, że pozwoliłaś nam tu przyjechać, — tłumaczył jej Jamie, — a teraz sama zamęczasz się, żebyśmy tylko mieli co jeść.
— Zresztą my i tak tyle jeść nie możemy, — śmiała się pani Carew, — bo gotowi jesteśmy dostać niestrawności, jak zawsze to powtarza jedna z moich dziewcząt w przytułku.
Zadziwiające było mimo wszystko, z jaką łatwością przybyli goście przywykli do warunków codziennego życia, panującego w domu ciotki Polly. Po upływie zaledwie dwudziestu czterech godzin pani Carew sprowokowała panią Chilton do zadawania całego mnóstwa pytań na temat Domu dla Pracujących Dziewcząt, zaś Sadie Dean i Jamie kłócili się nawzajem, pragnąc pomagać Pollyannie w łuskaniu grochu i ścinaniu kwiatów w ogrodzie.
Carewowie przebywali już w posiadłości Harringtonów prawie tydzień, gdy pewnego wieczoru przyszli z wizytą John Pendleton i Jimmy. Pollyanna miała nadzieję, że zjawią się wcześniej, o co prosiła ich usilnie jeszcze przed przybyciem Carewów. Teraz przedstawiała swych gości z widoczną dumą.
— Jesteście państwo tak bliskimi moimi przyjaciółmi, że bardzo pragnę, abyście i między sobą zawarli przyjaźń, — wytłumaczyła z wdziękiem.
To, że Jimmy i pan Pendleton od pierwszej chwili oczarowani zostali pięknością i urokiem pani Carew, nie było dla Pollyanny wcale niespodzianką, lecz dziwny błysk w oczach pani Carew na widok Jimmy zadziwił Pollyannę niezmiernie. Pani Carew tak jakoś patrzyła na młodzieńca, jak by go znała kiedyś i jak by go sobie teraz przypominała.
— Czy nie widziałam już pana kiedyś, panie Pendleton? — zapytała w pewnej chwili.
Szczere spojrzenie Jimmy zatonęło na chwilę z prawdziwym zachwytem w wyrazistych oczach uroczej kobiety.
— Myślę że nie, — uśmiechnął się do niej. — Jestem pewien, żeśmy się nigdy dotąd nie spotkali. Pamiętałbym na pewno, gdybym panią choć raz jeden w życiu widział, — skłonił się.
Wypowiedział to z takim przejęciem, że wszyscy wybuchnęli głośnym śmiechem, a John Pendleton zażartował.
— Ślicznie potrafisz kokietować niewiasty, mój synu. Ja bym nawet tak nie umiał.
Pani Carew zarumieniła się lekko, przyłączając się do ogólnej wesołości.
— Nie, naprawdę, — zawołała. — Żarty na bok, dziwnie znajoma wydała mi się pańska twarz. Przypuszczam, że musiałam pana jednak gdzieś widzieć, jeżeli już nawet nie znaliśmy się osobiście.
— Możliwe że to było w Bostonie, — podchwyciła Pollyanna, — bo Jimmy studiuje tam na politechnice. Ma zamiar kiedyś budować mosty i tamy, to znaczy wówczas, jak już będzie zupełnie dorosły, — zakończyła żartobliwie, podnosząc roześmiane oczy na wysokiego młodzieńca, stojącego jeszcze ciągle przed panią Carew.
Wszyscy się znowu roześmieli, — wszyscy, oprócz Jamie. Jedyna Sadie Dean zauważyła, że Jamie zamiast śmiać się, przymknął oczy, jak by nie chcąc patrzeć na coś, co sprawiało mu przykrość. Również jedyna Sadie Dean zorientowała się, że temat rozmowy nagle został zmieniony, bo przecież to ona właśnie postarała się o to. Również Sadie była tą osobą, która dokładała wszelkich starań, aby jak najczęściej rozmawiano o książkach, kwiatach, zwierzętach i ptakach, które Jamie tak dobrze znał i rozumiał, zamiast rozmów o tamach i mostach, których Jamie i tak nigdy nie będzie mógł budować. Że to wszystko było zasługą Sadie, nikt się jednak nie orientował, a najmniej zdawał sobie z tego sprawę Jamie, choć o niego to właśnie chodziło.
Po wyjściu Pendletonów, pani Carew wróciła znowu do tematu, że musiała jednak już kiedyś widzieć młodego Pendletona.
— Jestem pewna, jestem pewna że go gdzieś widziałam, — szeptała w zamyśleniu. — Możliwe że to było w Bostonie, ale... — nie dokończyła rozpoczętego zdania, dorzucając po chwili: — Bardzo sympatyczny młodzieniec, ogromnie mi się podoba.
— Jakże się cieszę! Ja go także bardzo lubię, — skinęła głową Pollyanna. — Zawsze zresztą lubiłam Jimmy.
— Więc znasz go już od dawna? — zdziwił się Jamie, patrząc na nią z dziwną niechęcią.
— O, tak. Znałam go jeszcze wtedy, kiedy byłam małą dziewczynką. Nazywał się wówczas Jimmy Bean.
— Jimmy Bean? Jakto, więc on nie jest synem pana Pendletona? — zapytała z ciekawością pani Carew.
— Nie, został tylko adoptowany.
— Adoptowany? — zawołał Jamie. — A zatem nie jest rodzonym synem tak samo, jak ja. — Nuta radości zabrzmiała w tej chwili w jego głosie.
— Nie. Pan Pendleton nie ma dzieci. Nigdy nie był żonaty. Miał... miał się zamiar kiedyś ożenić, ale... ale nic z tego nie wyszło, — Pollyanna wypowiedziała ostatnie słowa, rumieniąc się niespodzianie. Pamiętała zawsze, że to właśnie jej matka nie przyjęła oświadczyn Johna Pendletona, więc też na nią, choć matka już dawno nie żyła, spadała przykra odpowiedzialność za jego dotychczasowe starokawalerstwo.
Jednakże pani Carew i Jamie, nie wiedząc o tym, dostrzegli teraz tylko krwawy rumieniec na twarzy Pollyanny i nagłą zmianę jej zachowania, z czego wyciągnęli odpowiedne wnioski.
— Czyż to możliwe, — zapytywali samych siebie, — żeby ten jegomość, ten John Pendleton miał jakieś zamiary w stosunku do takiego dziecka, jak Pollyanna?
Oczywiście głośno o tym nie mówili, zrozumiałe więc, że na pytanie swe nie mogli otrzymać odpowiedzi. Zrozumiałe również, że ta myśl nie wypowiedziana nurtowała ich długo i odrodziła się na powrót, gdy nadeszła odpowiednia chwila.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eleanor H. Porter i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.