Pollyanna dorasta/Rozdział XXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eleanor H. Porter
Tytuł Pollyanna dorasta
Podtytuł Powieść dla dziewcząt
Wydawca Nowe Wydawnictwo
Data wyd. 1936
Druk F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. Pollyanna grows up
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XXII.
Towarzysze.

Cała ich szóstka tworzyła wesołe i zgrane kółko. Zdawało się nie być końca co raz to nowym wesołym przygodom, nie przestawali się radować tym prymitywnym trybem życia, jaki obecnie prowadzili.
Słusznie powiedział Jamie pewnego wieczora, gdy siedzieli wszyscy dokoła ogniska:
— Widzicie, że tutaj wśród lasu poznaliśmy się wzajemnie lepiej w ciągu jednego tygodnia, niż w mieście w ciągu całego roku.
— To prawda, ale dlaczego? — wyszeptała pani Carew, wpatrzona sennym wzrokiem w skaczące płomienie.
— Sądzę, że coś takiego musi być w powietrzu, — westchnęła uszczęśliwiona Pollyanna, to coś płynie z nieba, z lasu i z jeziora i roztacza się dookoła nas.
— Bo jesteśmy tutaj jakby odcięci od świata, — zawołała Sadie Dean dziwnie załamującym się głosem (Sadie nie przyjęła udziału w ogólnej wesołości, jaka nastąpiła po wypowiedzeniu się Pollyanny). — Tutaj wszystko jest takie szczere i prawdziwe, że i my musimy być szczersi, bo nie ma między nami ani bogatych, ani biednych, tylko jesteśmy po prostu sobą.
— Ho! — zaśmiał się ironicznie Jimmy. — To wszystko brzmi bardzo pięknie, ale dzieje się to jedynie z tej przyczyny, że zdajemy sobie sprawę, iż nie jesteśmy narażeni na niczyją opinię, iż nikt nas nie kontroluje, co robimy, dokąd idziemy i czy zamierzamy tu długo zostać!
— Ach, Jimmy, ty wszystko potrafisz obedrzeć z poezji, — śmiejąc się, uczyniła mu wymówkę Pollyanna.
— Taki już mój los, — zapalił się Jimmy. — W jaki sposób budowałbym tamy i mosty, gdybym chciał być poetą?
— Zupełnie słusznie, Pendleton! Najważniejsza rzecz, to most, który się buduje, — wtrącił Jamie tak zmienionym głosem, że zwróciło to uwagę wszystkich siedzących przy ognisku. Panująca cisza trwała jednak tylko chwilę, bo nagle przerwała ją Sadie Dean wesoło:
— Hm, ja bym tam wolała wodospady i rzeki bez mostów, bo mosty stanowczo psują widok!
Wszyscy się roześmieli i przykra chwila minęła bezpowrotnie. Pani Carew podniosła się z ziemi.
— Chodźcie, chodźcie, dzieci, już najwyższa pora udać się na spoczynek! — W wesołym nastroju całe towarzystwo rozeszło się po namiotach.
I tak mijały dni za dniami. Dla Pollyanny były one pełne czaru, jak zresztą i dla reszty towarzystwa.
Z Sadie Dean gawędziła Pollyanna o nowym Domu dla Pracujących Dziewcząt, o owocnej pracy pani Carew. Mówiły również o dawnych czasach, kiedy to Sadie sprzedawała żaboty za kontuarem i o tym, ile dobrego uczyniła dla niej jej obecna opiekunka. Pollyanna nasłuchała się mnóstwo o starych rodzicach „tam w domu“ i o tym jak się Sadie radowała, że może swym rodzicom teraz nawet materialnie pomagać.
— A przecież w gruncie rzeczy wszystko to zawdzięczam tobie, — powiedziała Sadie pewnego dnia do Pollyanny, ta jednak potrząsnęła energicznie głową, protestując:
— Głupstwa pleciesz! To wszystko zrobiła pani Carew.
Z panią Carew Pollyanna także rozmawiała o Domu i o najbliższych planach na temat mieszkających w nim dziewcząt. Tylko raz jeden na spacerze o zmroku pani Carew zaczęła mówić o sobie i o swym zmienionym ustosunkowaniu się do życia. W pewnej chwili i ona tak samo jak Sadie Dean, zaznaczyła:
— Ale wszystko to zawdzięczam tylko tobie.
Pollyanna jednak nie przywiązywała do tego zbyt wielkiej wagi i zaczęła mówić o Jamie.
— Jamie jest kochany, — zawołała pani Carew z czułością. — Kocham go, jak własnego syna. Nie mógłby być droższy dla mnie, gdyby był nawet synem mojej siostry.
— Więc pani przypuszcza, że jednak nim nie jest?
— Nie mam pojęcia. Nigdy nie dowiedzieliśmy się nic konkretnego. Czasami jestem pewna, że to właśnie on, a później znowu zaczynam wątpić. Myślę, że on w to jednak wierzy! Jedno tylko jest pewne, że w żyłach jego płynie szlachetna krew. Jamie nie jest zwykłym dzieckiem ulicy i zdradza wyjątkowe zdolności.
— Oczywiście, — skinęła głową Pollyanna. — A skoro potrafiła się pani do niego tak przywiązać, to już mniejsza o to, czy jest prawdziwym Jamie, czy też nie.
Pani Carew zawahała się. W oczach jej pojawił się ten dawny smutek.
— Byleby tylko on tak bardzo tym się nie trapił, — westchnęła wreszcie. — Czasami jednak zastanawiam się, że jeżeli on nie jest naszym Jamie, to gdzież może być prawdziwy Jamie Kent? Czy jest zdrowy? Czy jest szczęśliwy? Czy jest przy nim ktoś, kto go kocha? Gdy zaczynam o tym myśleć, Pollyanno, jestem bliska obłędu. Oddałabym wszystko, co posiadam, żeby się tylko upewnić, że ten chłopiec właśnie jest Jamie Kentem.
Pollyanna niejednokrotnie wspominała tę rozmowę podczas późniejszych swych pogawędek z Jamie. Jamie był tak poważny i tak pewny siebie.
— Coś tajemniczego mówi mi, że tak jest właśnie, — powiedział jej pewnego razu. — Jestem pewny, że nazywam się Jamie Kent. Wierzę w to, dopiero od niedawna. Uwierzyłem w to tak mocno, że nie zniósłbym chyba, gdyby okazało się inaczej. Pani Carew tyle dla mnie zrobiła! Pomyśl tylko, przecież mimo wszystko, byłem dla niej zupełnie obcy!
— Ale ona cię kocha, Jamie.
— Wiem o tym i to właśnie najbardziej mnie boli, nie rozumiesz? I ją kiedyś może to doprowadzić do rozpaczy. Marzy o tym, abym był prawdziwym Jamie. Wiem, że niejednokrotnie o tym myśli. Gdybym chociaż mógł coś dla niej uczynić, żeby była ze mnie dumna! Gdybym mógł wziąć się do czegoś, jak każdy inny mężczyzna! Ale cóż ja mogę robić... z tym? — mówił z goryczą kładąc rękę na kulach, leżących tuż przy nim.
Pollyanna była wzruszona i zażenowana. Po raz pierwszy słyszała jak Jamie, dorosły już chłopiec, mówił o swoim kalectwie. Napróżno szukała odpowiednich słów, które należało teraz wyjaśnić, lecz nim zdążyła zdecydować się na cośkolwiek, twarz Jamie poweselała i zaszła w niej zupełna zmiana.
— Zapomnij o tym, co powiedziałem! Nie to miałem na myśli, — zawołał swobodnie. — W ten sposób nie mogą mówić ludzie, uprawiający grę w zadowolenie. Zadowolony jestem, że mam kule, bo przecież są one o wiele przyjemniejsze, niż fotel na kółkach!
— A Radosna Księga, czy ją jeszcze prowadzisz? — zapytała Pollyanna głosem, który drżał nieco.
— Naturalnie! Mam teraz całą bibliotekę radosnych książek, — odpowiedział. — Wszystkie są oprawione w skórę oprócz tej pierwszej. Tamta, to ten stary notatnik, który mi podarował Jerry.
— Jerry! Już dawno chciałam o niego zapytać, — zawołała Pollyanna. — Co się z nim dzieje?
— Jest w Bostonie i mówi tak samo kwieciście, jak za dawnych dobrych czasów. Pracuje jeszcze ciągle w gazecie, ale już gazet nie sprzedaje, tylko podaje do nich rozmaite wiadomości. Jest reporterem, pojmujesz? Nareszcie miałem możność dopomóc jemu i mamci. Wyobrażasz sobie, jaki byłem z tego powodu uradowany? Mamcia jest w sanatorium i leczy się na reumatyzm.
— A czuje się lepiej?
— O wiele lepiej. Wkrótce już wyjdzie i zacznie prowadzić gospodarstwo Jerryemu. Jerry poduczył się trochę w ciągu ostatnich kilku lat. Pomagałem mu nawet w nauce, ale w żaden sposób nie chciał przyjąć mojej pomocy bez pieniędzy. Jest pod tym względem szalenie skrupulatny.
— Oczywiście, — skinęła głową Pollyanna w niemej pochwale. — Rozumiem, że go to peszy. Na jego miejscu byłabym taka sama. Przykro zaciągać długi, których później spłacić nie można. Ja się znam na tym. Dlatego właśnie tak bardzo chciałabym pomóc ciotce Polly za to wszystko, co kiedyś dla mnie uczyniła.
— Przecież jej pomagasz tego lata.
Pollyanna uniosła brwi ku górze.
— Tak, prowadzę pensjonat. Wyglądam na to nawet, prawda? — poczęła się śmiać, rozkładając bezradnie ręce. — Żadna gospodyni pensjonatowa nie spełnia swych obowiązków w ten sposób, jak ja! Powinieneś był słyszeć sprzeciwy ciotki Polly na temat waszego przyjazdu, — rzuciła mimochodem.
— Jakie sprzeciwy?
Pollyanna potrząsnęła energicznie głową.
— Nie mogę ci powiedzieć, bo to tajemnica, ale... — umilkła i westchnęła, a twarzyczka jej spoważniała znowu. — Ale to przecież nie będzie trwać wiecznie, sam rozumiesz. Tak zawsze być nie może. Pensjonat można prowadzić tylko latem, a ja i zimą muszę coś robić. Właśnie myślę ciągle o tym. Chyba będę pisała nowele.
Jamie spojrzał na nią ze zdziwieniem.
— Co będziesz robić? — zapytał.
— Pisać nowele i sprzedawać, pojmujesz? Czemu jesteś taki zaskoczony? Przecież mnóstwo ludzi to robi. Znałam dwie panienki w Niemczech, które się także tym zajmowały.
— A czy kiedyś próbowałaś? — głos Jamie jeszcze ciągle był niepewny.
— Nie, dotychczas nie, — przyznała Pollyanna, po czym oburzyła się, widząc zdziwiony wyraz jego twarzy. — Przecież wiesz, że teraz prowadzę pensjonat, a wszystkiego na raz robić nie można.
— Oczywiście, że nie!
Spojrzała nań już teraz łagodniej.
— Sądzisz, że nie potrafiłabym pisać?
— Tego nie powiedziałem.
— Nie, ale tak patrzyłeś na mnie. Nie rozumiem, dlaczego miałabym nie potrafić. Pisanie, to przecież nie śpiew. Nie potrzeba do tego głosu. Nie jest to również instrument, na którym trzeba się nauczyć grać.
— Ale uważam, że coś bardzo podobnego, — wyszeptał Jamie nieśmiało, nie patrząc na nią w tej chwili.
— Co takiego? Coś powiedział? Jakto, Jamie, wystarczy tylko mieć ołówek i kawałek papieru, a na pianinie czy na skrzypcach trzeba się uczyć grać!
Nastała chwila milczenia. Wreszcie usłyszała jego odpowiedź wypowiedzianą cichym, nieśmiałym głosem i zauważyła, że ciągle jeszcze unikał jej wzroku.
— Instrument na którym ty grasz, Pollyanno, to wielkie serce świata! Dla mnie byłby on najtrudniejszym instrumentem jaki znam. Pod twoim dotknięciem instrument ten płacze i uśmiecha się, zależnie od twego własnego nastroju.
Pollyanna westchnęła głęboko. Oczy jej stały się nagle wilgotne.
— Ach, Jamie, jak ty pięknie potrafisz wszystko ujmować! Mnie by to nigdy na myśl nie przyszło. Ale tak jest rzeczywiście, nieprawdaż? Jakże bym chciała grać na takim instrumencie! Jakże bym chciała pisać nowele, chociaż możliwe, że nie potrafię. Czytałam jednak mnóstwo nowel w rozmaitych pismach i zdaje mi się, że mogłabym sama coś napisać. Strasznie lubię opowiadać historie. Zawsze powtarzam to, co ty opowiadasz i tak samo płaczę i śmieję się, jak ty to robisz podczas opowiadania.
Jamie pośpiesznie odwrócił ku niej twarz.
— Czy i ciebie te historie doprowadzają do śmiechu i płaczu, Pollyanno? — głos jego był teraz dziwnie podniecony.
— Naturalnie, że tak, a ty to najlepiej znasz, Jamie! Doprowadzały mnie one do płaczu i śmiechu jeszcze wówczas, gdy opowiadałeś je przed laty w publicznym parku. Nikt nie potrafi tak opowiadać, jak ty, Jamie. Ty powinieneś właśnie pisać nowele, nie ja. Dlaczego tego nie robisz? Potrafiłbyś pisać cudownie, jestem pewna!
Nie było odpowiedzi. Jamie najwidoczniej nie słyszał, może dlatego, że przywoływał do siebie jakiegoś ptaszka, ćwierkającego w pobliskich zaroślach.
Nie zawsze prowadziła Pollyanna ciekawe rozmowy tylko z Jamie, panią Carew i Sadie Dean. Często również gawędziła nader mile z Jimmy i Johnem Pendletonem.
Dopiero teraz doszła do wniosku, że dotychczas nie znała naprawdę Johna Pendletona. Dawna jego posępność zniknęła zupełnie od chwili, gdy przyjechali na obóz. Wiosłował, pływał, łowił ryby i chodził na dłuższe spacery z takim samym niemal entuzjazmem, jak Jimmy i z taką samą młodzieńczą werwą. Wieczorami, gdy się zbierano dokoła ogniska, po prostu rywalizował z Jamie w opowiadaniu o swych dawnych przygodach, śmiesznych i podniecających, których takie mnóstwo doświadczył podczas swych dawnych podróży po obcych krajach.
— W „Pustyni Sary“, jak mówi zawsze Nancy, — śmiała się Pollyanna, prosząc pana Pendletona wraz z innymi o opowieść o przygodach na Saharze.
Lubiła jednak bardziej te chwile, kiedy John Pendleton, będąc z nią sam na sam, opowiadał o jej matce, którą w młodości tak bardzo kochał. Pollyanna cieszyła się z tej jego szczerości, lecz jednocześnie była nią zaskoczona, dawniej bowiem John Pendleton nigdy tak swobodnie nie wspominał o kobiecie, którą kochał bez wzajemności. Może i on sam tą swoją szczerością był zdziwiony, bo pewnego razu, patrząc na Pollyannę, szepnął w zamyśleniu:
— Dziwię się, że o tym wszystkim tobie opowiadam.
— Ach, przecież mnie to wszystko interesuje, — wyrwała się Pollyanna.
— Tak, wiem, ale nigdy bym nie przypuszczał, że kiedykolwiek zdobędę się na to. Widocznie czynię to dlatego, że jesteś tak bardzo podobna do swej matki. Tak samo wyglądała wówczas, gdy ją znałem.
— A ja myślałam, że moja mama była piękna! — zawołała Pollyanna z głębokim rozczarowaniem.
John Pendleton uśmiechnął się tajemniczo.
— Była istotnie piękna moje dziecko.
Pollyanna zdziwiła się jeszcze bardziej.
— Więc nie rozumiem, jak mogła być do mnie podobna!
Wybuchnął teraz głośnym serdecznym śmiechem.
— Pollyanno, jeżeli któraś dziewczyna powiedziałaby, że ja... mniejsza o to, nie słuchaj tego co mówię. Ach, ty mała figlarko! Strasznie miła jesteś, Pollyanno!
Pollyanna zarumieniła się, patrząc z przerażeniem w oczy pana Pendletona.
— Proszę pana, niech pan nie patrzy na mnie w ten sposób i niech pan ze mnie nie szydzi. Tak bym chciała być ładna, chociaż to może brzmi strasznie komicznie. Mam przecież lusterko, więc wiem.
— Wobec tego radzę ci spojrzeć w nie, gdy coś mówisz, — zauważył pan Pendleton z poważną miną.
Pollyanna otworzyła szerzej oczy.
— To samo powiedział mi kiedyś Jimmy, — zawołała.
— Naprawdę? A to łajdak! — rzekł z udanym oburzeniem pan Pendleton i zmieniając nagle wyraz twarzy, wyszeptał tuż nad jej uchem: — Masz oczy i uśmiech swojej matki, Pollyanno, więc dla mnie jesteś piękna.
Pollyanna umilkła, gdyż oczy jej w tej chwili zaszły łzami.
Chociaż te rozmowy były tak miłe i ciekawe, nie można ich było jednak porównać z długimi rozmowami prowadzonymi z Jimmy. Właściwie Pollyanna i Jimmy nie potrzebowali wcale mówić ze sobą, bo i tak, będąc razem, czuli się szczęśliwi. Jimmy był zawsze taki spokojny i zrównoważony. Czy mówili ze sobą, czy też milczeli, nie sprawiało właściwie żadnej różnicy. Jimmy zawsze ją rozumiał. Serce jej było przepojone sympatią dla Jimmy, a sympatia ta była wielka, mocna i oszałamiająca. Jimmy nie martwił się o zaginionego siostrzeńca, nie cierpiał również po utracie pierwszej swej miłości. Chodząc, nie potrzebował opierać się na kulach, co było takie przykre, gdy się to widziało, lub gdy się o tym pomyślało. W towarzystwie Jimmy Pollyanna czuła się zadowolona, szczęśliwa i swobodna. Jimmy był taki kochany! Oby tylko na zawsze takim pozostał!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eleanor H. Porter i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.