Przejdź do zawartości

Pokusa Harringaya

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Herbert George Wells
Tytuł Pokusa Harringaya
Pochodzenie Nowele
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1905
Druk M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Antoni Lange
Tytuł orygin. The Temptation of Harringay
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Kuszenie Harringaya.

Niepodobna zupełnie twierdzić, o ile autentyczną jest niżej opowiedziana przygoda, gdyż całkowicie opiera się ona na słowach łaskawego p. Harringaya, który jest artystą. Zgodnie więc z tem, co sam mówił, Harringay przyszedł do swej pracowni koło godziny dziesiątej rano, by zobaczyć co można zrobić z figury, nad którą pracował wczoraj. Była to postać Włocha, grającego na lirze, i Harringay, nie mogąc zdecydować, rozważał, czy obraz ten nazwać Wigilja czy też Żarliwość.
Dotąd wszystko dobrze — całe opowiadanie cechuje widoczna prawdziwość.
Spotkawszy na ulicy żebraka, Harringay z chyżością genjusza natychmiast wziął go do siebie.
— Klęknij i patrz na tę konsolę, jakby ci stamtąd miały padać pieniądze... Nie pokazuj zębów... Nie mam zamiaru malować twych dziąseł. Dobrze... Teraz zrób minę nieszczęśliwą.
Nazajutrz nie był zadowolony ze swego dzieła.
— A jednak to nie jest tak bardzo złe — monologował Harringay do siebie. — Ta szyja wcale dobra... Ale...
Zrobił sto kroków po pracowni, chodząc zamyślony tam i napowrót i badając swój obraz ze wszystkich stron i pod każdym względem. Wreszcie głośno zaklął brzydkiemi wyrazy.
— Malować! — szeptał. — Chcieć wymalować zwyczajny portret prostego grajka! Gdyby szło o sfabrykowanie żywego grajka, nie tylebym się dręczył! To dziwne! Nigdy mi się nie uda zrobić nic takiego, coby miało pozór istoty żywej! Czy to nie wada mojej wyobraźni?
— Ach! to dotknięcie twórcze! Wziąć płótno i farby i stworzyć człowieka tak, jak Adam był stworzony, z czerwonej ziemi. Ale ta bazgranina! Ktoby to zobaczył u tandeciarza, myślałby, że to robota bylejaka, sobotnim ściegiem... Łobuzy krzyczeliby: «oprawić w ramki». Nie, to nie może tak pozostać...
Podszedł do okna i opuścił częściowo storę z błękitnego płótna, opadającego do ziemi. Wziął paletę, pędzle i stanąwszy przed obrazem, zaznaczył kąciki ust; poczem całą uwagę skupił na źrenicy oka; następnie zauważył, że broda zupełnie była nie odpowiednią dla Żarliwości.
Wkrótce odłożył pędzel i paletę. Zapaliwszy cygaretkę, cofnął się, by lepiej ocenić postęp swej pracy.
— Niech mię powieszą, jeżeli ten portret nie urąga mi — zauważył, — widocznie drwi sobie ze mnie!
Wyraz twarzy zapewne się ożywił, ale bynajmniej nie w tym duchu, w jakim artysta pragnął. Niepodobna było się mylić. Uśmiech szyderczy był widoczny.
Żarliwość Niewierzącego — szeptał Harringay. — Ha, ha! oto byłby tytuł subtelny. Ale brew na lewem oku nie jest dość cyniczna.
Dotknął jej zlekka i powiększył nieco orbitę oka, by lepiej podkreślić materjalizm. Nastąpiło nowe badanie.
— Boję się, że wszelka żarliwość tu znikła... Czemuby to nie miał być Mefistofeles? Ale to zbyt banalne... Przyjaciel Doży — to byłoby niezłe. Ale potrzebna zbroja. Zbyt pachnie «Okrągłym Stołem». A może włożyć mu czerwoną suknię i nazwać: Członek Świętego koliegium. Byłoby to poważne i świadczyłoby o uczonej ciekawości do średniowiecza włoskiego... Zręczny szkic złotego puharu w kąciku — stworzyłby naraz Benvenuta Celliniego, ale cera nie byłaby dobra.
Gadał sam do siebie w ten sposób (jak mówił), aby zdusić w sobie przykre uczucie zgrozy, którego nie mógł sobie wyjaśnić. Portret miał teraz wyraz twarzy bynajmniej niemiły, jednak żywszy niż inne jego portrety.
— Nazwijmy go Portretem Szlachcica — postanowił Harringay. — Szlachcica — nie, to nie idzie — mówił, ledwie zachowując resztki odwagi. — Krzyczanoby na zły smak. Ten uśmiech szyderczy musi zniknąć. Gdy to pójdzie precz, jeżeli dodam trochę ognia w oczach... Patrzcie, nie zauważyłem jeszcze tego błysku w źrenicy... A z tego mógłby być... kto? Pielgrzym namiętny? Hm! Z tej strony cieśniny — postać nieco djabelska... To coś nieokreślonego daje pewnie ten efekt — brwi są zbyt ukośne...
I przy tych słowach jeszcze bardziej opuścił storę, aby uzyskać lepsze światło; potem wziął znów paletę i pędzle.
Portret zdawał się żyć swojem własnem życiem i malarz nie mógł dojść, skąd pochodzi ten wyraz szatański. — Doświadczenie było konieczne. Brwi... lecz to nie mogło pochodzić z brwi. A jednak dotknął ich pędzlem. Nie, nie było lepiej, a nawet, prawdę mówiąc, było jeszcze bardziej szatańsko. Kąciki ust? Zawsze to przymarszczenie urągliwe, a teraz, po dotknięciu, ohydnie ponure. Więc oko? Katastrofa! Zdawało mu się, że używał barwy brunatnej, a tymczasem malował na czerwono. Oko teraz zdawało się poruszać w orbicie i rzucało mu płomieniste spojrzenia. Gniewnym ruchem, może przez odwagę trwogi, uderzył w obraz pędzlem, pełnym czerwonej farby.
I wówczas rzecz niesłychanie ciekawa, rzecz niesłychanie dziwna — stała się, o ile rzeczywiście się stała:
Djabelski Włoch zamknął oczy, ściągnął usta i otarł ręką farbę, którą był zamazany.
Poczem czerwone oko otworzyło się na nowo i jakby z szelestem otwierających się warg, portret wyrzekł:
— Masz ruchy nieco za żywe!
Harringay twierdził, że w tej chwili, wobec coraz gorszego położenia rzeczy, odzyskał zimną krew całkowicie. Miał pokrzepiające przekonanie, że to jest demon i że demony są to istoty rozumne.
— A ty — odparł malarz demonowi — czemu się wiercisz bez ustanku, czemu robisz różne małpie grymasy i czemu mi urągasz i kosisz oczy, gdy ja maluję?
— Ja się nie ruszam — odrzekł portret.
— Nie ruszasz się? — zawołał Harringay.
— Ależ nie, to ty.
— Nie, to nie ja.
— Ty! — z naciskiem gadał Włoch. — Nie, nie zamazuj mnie znowu, bo to prawda. Cały ranek szukałeś wyrazu dla mojej twarzy, ale w gruncie rzeczy nie masz najmniejszego pojęcia, jaki to ma być wyraz.
— Ale owszem — wołał Harringay.
— Nic a nic! — ciągnęła malowana postać — i to samo jest z twojemi wszystkiemi portretami. Kiedy zaczynasz obraz, to masz bardzo niejasne pojęcie o tem, co zrobisz. Zdaje ci się, że będzie to coś bardzo pięknego — jakaś rzecz religijna albo tragiczna, ale pozatem reszta jest sprawą przypadku, nieprzewidzianą i ślepą. Czy myślisz, że można w ten sposób malować?
Przypominam tu raz jeszcze, że o wszystkiem, co się opowiada niżej — nie mam innych dowodów, prócz świadectwa Harringaya.
— Chcę malować obraz tak, jak ja to rozumiem — odpowiedział zimno Harringay.
Słowa te mogły nieco zmieszać zuchwalca.
— Nie możesz przecie malować obrazu bez natchnienia.
— Ale do tego obrazu miałem natchnienie.
— Natchnienie! — zaszydziła sardoniczna postać. — Kaprys to był — zobaczyłeś grajka co podnosił oczy ku oknu. Żarliwość! Ha, ha! Zacząłeś malować, sądząc, że z tego coś wyjdzie. Oto twoje natchnienie! To też kiedym cię ujrzał w werwie, przyszedłem. Rozmawiajmy. Sztuka z tobą — rzekł portret — to robota ciężka. Jesteś tylko ptak brodzący. Nie rozumiem, jak to się dzieje, lecz zdajesz mi się niezdolny, by się całkowicie oddać swemu dziełu. Za dużo umiesz — i to ci przeszkadza. Śród największego zapału pytasz się, czy już nie zrobiono kiedy coś podobnego. I...
— Powiedz — przerwał Harringay, który oczekiwał czegoś lepszego, niż krytyki ze strony demona — czy będziesz dalej gadał o sztuce?
Mówiąc to, największym pędzlem nabierał czerwonej farby.
— Prawdziwy artysta — mówił portret — jest zawsze ignorantem. Artysta, który teoryzuje z powodu swej sztuki, nie jest już artystą, ale krytykiem. — Wagner... Hę, co ty chcesz robić z tą czerwoną farbą?
— Chcę cię zamalować i zmazać — odparł Harringay — nie chcę więcej słuchać tej gadaniny. Jeżeli myślisz, że ponieważ jestem malarzem z zawodu, będę się z tobą bawił w gawędę o sztuce — to się grubo mylisz.
— Chwilę jeszcze — rzekł portret, rzeczywiście przerażony. — Chcę ci coś zaproponować, coś bardzo poważnego. Właśnie o tem chciałem mówić. Brak ci natchnienia. To wiadomo. A więc, słyszałeś pewnie o katedrze kolońskiej, o moście djabelskim i o...
— Dość, dość — przerwał Harringay. — Jeżeli sądzisz, że ja przehandluję zbawienie swej duszy za zwykłą przyjemność namalowania dobrego portretu, któryby przytem miał zganić krytyka, o, nie, nie! Dalej! masz!
Krew mu kipiała. Niebezpieczeństwo podniecało go i ruchem gwałtownym wepchnął swój szkarłatny pędzel w usta demona. Włoch przerażony cofnął się i chciał wypluć farbę. Wtedy (ciągle podług Harringaya) wywiązała się walka. Harringay chlapał czerwoną farbą na twarz demona, a ten wił się nieustannie i o ile mógł coraz ją ścierał.
— ...o dwóch arcydziełach — jąkał się Włoch — o dwóch niewątpliwych arcydziełach, w zamian za duszę artysty. To doskonały interes.
Harringay odpowiadał uderzeniami pędzla.
W ciągu paru minut słychać było jedynie szmer poruszającego się w zygzakach pędzla — i bełkoty i plucie demona. Nie mało farby odrzucił mu Włoch z powrotem na ręce, choć po większej części udawało się Harringayowi uniknąć ruchów nieprzyjaciela. — Wkrótce czerwona barwa była wyczerpana — i obaj przeciwnicy stali naprzeciw siebie oko w oko, zadyszani. Portret był tak zaplamiony farbą, że możnaby sądzić, iż rzecz działa się w szlachtuzie; demon z trudem oddychał. Jednak skorzystał z tej chwili odpoczynku.
— Rozważ — powiedział jeszcze, upierając się przy swojem — dwa najwyższe arcydzieła, różnego stylu, każde pod względem piękna równe katedrze.
— Czekaj-no chwilę! — krzyknął Harringay.
Wybiegł z pracowni, pośpieszył do pokoju swej żony i prawie natychmiast powrócił z ogromnym garnkiem lakieru i ogromnym pędzlem. Na ten widok demon czerwonooki zaczął krzyczeć:
Trzy epokowe arcydzieła!
Harringay dwukrotnie szybko mierzył pędzlem to tu, to tam — aż wreszcie potężnym ciosem uderzył Włocha w oko. Słychać było przygłuszone mruczenie.
Cztery arcydzieła...
I demon wypluł wielki łyk farby.
Ale Harringay zaczął brać nad nim górę i starał się ubezwładnić go. Wielkiemi kolejnemi uderzeniami nieustannie zamazywał płótno, tak, że w końcu stało się płaszczyzną jednostajną i błyszczącą. Na chwilę tylko usta zjawiły się na nowo i zawołały:
— Cztery arcy... — ale natychmiast zostały pokryte warstwą lakieru; poczem znów na chwilę ukazało się oko, rzucając nań oburzone i jakby ostatnim błyskiem ognia płomienne spojrzenie.
Potem już nie było nic — tylko kwadratowe płótno jednobarwnie zalakierowane.
W ciągu paru minut słabe ruchy marszczyły tu i owdzie powierzchnię, ale ostatecznie i to znikło — i płótno wisiało na staludze zupełnie spokojne. Wówczas Harringay zapalił fajkę, usiadł, patrzał osłupiały na swój obraz zamazany od góry do dołu werniksem i starał się zrozumieć co się stało. Potem poszedł zobaczyć, czy z drugiej strony płótna niema czego osobliwego.
W tej chwili żałował, że nie sfotografował djabła przed zamazaniem.
Od tego czasu nasz artysta nie stworzył arcydzieła, i jego przyjaciele są przekonani, że go nigdy nie stworzy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Herbert George Wells i tłumacza: Antoni Lange.