Poganka/Wstęp/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Poganka. Wstęp.
Podtytuł Napisał Tadeusz Boy-Żeleński
Redaktor Tadeusz Boy-Żeleński
Wydawca Krakowska Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1930
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI
PIERWOWZÓR ASPAZJI

Wydawca listów Żmichowskiej do Tekli Dębskiej (1890) notuje z powodu wyrazu «poganka», użytego przez Narcyzę o jednej z przyjaciółek, Paulinie Zbyszewskiej: «Możnaby na podstawie tego wyrażenia odważyć się na przypuszczenie, które zresztą raz już robiono, że Paulina Zbyszewska była modelem na Pogankę, chociaż i w tym utworze, jak w każdym innym, może być w nakreśleniu postaci zaledwie kilka rysów, wziętych z rzeczywistości, a reszta uzupełniona fikcją poetycką».
Przypuszczenie to zatem już robiono... Ale przypuszczenie stało się pewnikiem od ogłoszenia trzeciego tomu listów Żmichowskiej (1906), a mianowicie listów do Bibianny Moraczewskiej.[1] Tu już nie niektóre rysy, ale tożsamość sytuacji, nasilenie osobistych przeżyć przetransponowanych potem na sztukę, stały się czemś uderzającem. Na tych listach opierając się, prof. Mann przeprowadził interesującą analogję między przeżyciami Narcyzy a treścią i tonem Poganki.
Nietylko wynika z nich, że młody i piękny Benjamin z Poganki jest poetycką transpozycją samej autorki, ale że bezpośrednią pobudką tego utworu była namiętna przyjaźń, «posiestrzenie» między Narcyzą a drugą kobietą. Najnamiętniejszy poemat zrodził się z przyjaźni między dwiema kobietami.
Kim była Paulina Zbyszewska?
Była to córka bardzo bogatego ziemianina, utalentowana, wykształcona, muzykalna.[2] Śpiewała jak artystka, komponowała. Znała całą Europę, słuchała w Paryżu wykładów Micheleta, w Berlinie Hegla. Mówiła płynnie kilkoma językami. Rozprawiała o ekonomji politycznej równie biegle jak o sztuce; niemniej dobrze znała matematykę, nauki przyrodnicze, i t. d. O wszystkiem sądziła śmiało i wymownie. Arystokratka z upodobania i narowów, była demokratką z przekonań. Kokietowała ze wszystkiem: w czasie pobytu w Tyrolu nawróciła ją «Stygmatyzowana»; w Rzymie przeszła na jakiś czas na wiarę Walerego Wielogłowskiego. Ale zapalna z pozoru, była zarazem naturą raczej zimną, nie pojmującą, że może coś istnieć poza jej kaprysem. Takie — może niesprawiedliwe — wyobrażenie tworzymy sobie o Paulinie. W jej piękne rączki dostała się młoda nauczycielka-poetka, ciesząca się już w kraju pewnym rozgłosem pod pseudonimem Gabryelli, wyznawczyni «posiestrzenia» jako najwyższej formy uczuć. Miała wówczas lat dwadzieścia pięć.
Poznały się, przypadły sobie do serca, i świetna panna porwała ubogą nauczycielkę do siebie na wieś, do Kurowa. Pobyt ten musiał się Gabryelli wydać rajem; atmosfera zbytku, kaprysu, marzenia, inteligencji, sztuki, Europy, cóż za oaza w porównaniu z domami, w których przypadło jej bakałarzować dotąd. Wspólnie czytają, myślą, tworzą:
«Jednego wieczora — pisze Narcyza — wkrótce po moim przyjeździe, siadła Paulina grać i śpiewać, zaczęła myśl swoją, a mnie jakoś w tej chwili dane było ją zrozumieć, więc słowo po słowie wymówiłam jej każdą nutę, niby po dyktowaniu, i z tego wszystkiego złożyła się pieśń, w samych wyrazach niewiele mająca ozdoby, ale łącznie z dźwiękiem tak przedziwna i piękna...»
Nawzajem dla Pauliny, cóż za odbiorczyni, cóż za audytorjum ta subtelna, inteligentna i entuzjastyczna Gabryella! Jak egzaltowana musiała być ta przyjaźń — zwłaszcza ze strony Narcyzy, — świadczy fakt, że, kiedy Paulina dostaje róży na twarzy, wydaje się przyjaciółce «jeszcze piękniejsza».
Ale o sile tego uczucia możemy wnioskować dopiero z ciosu, jakim było zerwanie. Bo ta idylla się zmąciła. Czem, w jakich warunkach — tajemnica. Narcyza oskarża siebie: «Cierpiałam i płakałam, bo złe z mojej własnej wypłynęło winy. Zgrzeszyłam ciężko... Wiele złego zrobiłam, Bibianno...» — spowiada się drugiej przyjaciółce. Ale oskarża i innych: «Prawda, że i złemu przyjrzałam się zbliska, dotykalnie, prawie stanęło mi na drodze, a tak nikczemne, albo takie okropne, że aż dusza wyschła obrzydzeniem i oburzeniem...»
Co zaszło między dwiema kobietami? Czy Narcyza pokochała za mocno i namiętna jej przyjaźń stała się kapryśnej pannie ciężarem? Czy dokuczyła jej zazdrością, która (wedle własnych jej wyznań) stanowiła «ciężką jej wadę?» Dość, że Paulina, — jeszcze chora zresztą, — o ile przedtem żyć bez Narcyzy nie mogła, o tyle teraz nie może patrzeć na nią, na jej widok «dostaje spazmów». Żmichowska opuściła Kurów z raną w sercu. Cios był tak bolesny, że długo o nim mówić, ani pisać nie może. To było dla niej cięższe, niż śmierć ukochanego brata:
«...od tego czasu daleko dotkliwsze straty — dotkliwsze, bo od ludzi, nie od Boga, od grzechu, nie od świętości...»
«Gdybyście wiedziały, — pisze do przyjaciółek, — w jak okropnej chwili doszedł mnie wasz list — cierpiałam tak okropnie, że aż zła byłam: oh, to jest cierpienie ze wszystkich najokropniejsze...»
Aż wreszcie, w kilka miesięcy po fakcie, wyspowiada się ukochanej Bibiannie Moraczewskiej:
«O najokropniejszem przejściu życia mojego z najzimniejszą krwią mogę mówić jak o patologicznem zjawisku, jak zdrowy o chorobie, jak wyratowany o niebezpieczeństwie, jak szczęśliwy o cierpieniu... Czy ja ją kochałam? Pamiętasz zapewne, ale tak się kochać nie godziło — więc po złem kara — co ona biedna winna temu, że jej w chwili uniesienia wszystko podobnem się zdaje, że ja chwili jej uniesienia wierzyłam, że wziąwszy życie moje jak ćwiartkę papieru, zaczęłam z niego arabeski podług jej fantazji wycinać, i że gdy powycinałam (Bóg widzi, czasem nawet z krwawemi serca kawałkami), stałam się wzajemnie wymagająca, kiedy już do niczego prawa nie miałam, bo Paulinie się zdawało, że moją duszę od kartki do kartki przeczytała. Wielka to jest czytelniczka ta Paulina, czyta zawsze i wszędzie, kiedy się uczy i kiedy kocha, a kiedy gra, to przypomina sobie. Nie wypuszczaj też z uwagi jednej maleńkiej okoliczności, że Paulina jest genjalną kobietą, łatwiej mnie wytłumaczysz, ją zrozumiesz wtedy. Z genjuszem pierwszy raz w życiu do czynienia miałam, zmierzyłam go moja poziomą miarą, uwielbiłam, ukochałam, ale nakoniec chciałam być także najlepiej, najwyłączniej kochana — kiedy mi Paulina ze swoją biegłą dialektyką zaczęła dowodzić, że to jest wielkie głupstwo, mnie się coś w mózgu przewróciło i doprawdy poczułam, że w sercu także coś przewracać i psuć się zaczyna. Zwiąż z chwilami, w których nas razem widziałaś, prawie bez przejścia żadnego, ową chwilę, w której dowiedziałam się, że mnie Paulina kocha — ot, jakby to powiedzieć? na piąte koło u woza. Dodaj przytem jej zwykły sposób postępowania, dla najukochańszych tak drażniący niekiedy, — a cóż dopiero dla niekochanych już, — a jej duma, szatańska duma, zdaje się, że ci chce czoło w piasku rozgnieść...
Ja, co ci się przyznam, że pomimo gorzkiej dzieciństwa szkoły, nic a nic się przeciwko dokuczaniu zahartować nie umiałam — ja myślałam, że oszaleję... Uściskałam na pożegnanie raz ostatni moich lepszych wspomnień Paulinę, z płaczem siadłam do bryczki — Marja z chrześcijańskiej litości odwiozła mnie na pocztę, poczta steinkellerka nie wiem poco do Warszawy zatoczyła, Wincenta w Warszawie znalazła jak rzecz jakąś martwą i bezużyteczną...»
Powiedzcie: czy to nie Musset po wyjeździe z Wenecji? I wyznaję szczerze, bardziej wierzę w tragizm i prawdziwość ciosu, jakiego doznała Gabryella, — tej choroby, po której «zostało się jej coś niezdrowego w sercu», — niż w wiele innych romantycznych miłości poetów. I była jedna różnica. Poeta ze złamanem sercem może się stroić w swoje nieszczęście jak w pióropusz, może je opiewać, okrzyczeć, rozsławić, tutaj ta straszliwa miłość czuje instynktownie, że jej się kryć potrzeba, miesza się do niej jakieś uczucie wstydu.
Widzimy więc, że «posiestrzenie, ta najdoskonalsza forma przyjaźni», mogło wydawać prawdziwe dramaty miłosne — i mogło potężnie zapładniać dusze cierpieniem. Bo w rok po tych wypadkach powstaje Poganka. Uboga nauczycielka, «stara panna», zmienia się — przy zachowaniu wielu zewnętrznych okoliczności — w młodego, czarującego pięknością Benjamina, który dostaje się w sidła olśniewającej «poganki», tak czasem nazywała w listach Żmichowska Paulinę, — aby wyjść z nich złamany, z rozdartem sercem, ze zmarnowanem życiem. Ale nie jest to jedyny ślad Pauliny w dziele Żmichowskiej: odnajdziemy jej rysy w Marji-Reginie, owej promiennej i złowrogiej egoistce z Księgi pamiątek; znajdziemy może dzieje jej młodości w Białej róży.




  1. Wydawcy listów oznaczają Paulinę Zbyszewską (żyjącą wówczas jeszcze) jedynie literą P.
  2. Deotyma pisze o niej w Pamiętniku: «Mądra jak Minerwa a groźnie piękna jak Junona». Natomiast Juljan Bartoszewicz w tym samym roku (1848) kreśli taki jej obraz w swoim Dzienniku:
    «Jest to córka obywatela z Lubelskiego, pana z Kurowa, podobno bardzo bogatego i na ogromną stopę arystokraty. Panna ma lat ze 22—23, mocno czerwona, twarz bez wyrazu i nie ładna. Ale zdumiewa jej oczytanie i nauka. O wszystkiem rezonować będzie z zapałem, ze znajomością rzeczy. Mówiła coś o ekonomji politycznej... w ustach jej imiona Saya, Smitha, Malthusa — jedne odbijały się o drugie, jak cienie migały przed oczyma naszemi. Mówi coś, twierdzi, i bez zająknienia, na potwierdzenie swoich dowodów, cytuje wyrazy Saya po francusku, Smitha po angielsku i cytuje wciąż długą stronicę i kartę nawet, a wyrazy jej się leją, leją potokiem, bez odpoczynku. Cudowna pamięć! Zna się na ekonomji politycznej, filozofji, teologji, rozprawia o dziejach, o matematyce, o naukach przyrodzonych, unosi się nad poezją, muzyką, malarstwem, nic jej to nie kosztuje».





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.