Podróż podziemna/Rozdział 41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Podróż podziemna
Podtytuł Przygody nieustraszonych podróżników
Wydawca Wydawnictwo „Argus“
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia aukc. T. Jankowskiego, ul. Wspólna 54
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Voyage au centre de la Terre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ 41.

Rozsadzenie prochem skały. Przejście otwarte.

Nazajutrz, a był to czwartek 27-go sierpnia, nastąpił dzień pamiętny w mem życiu. Na wspomnienie tej daty serce zamiera mi z trwogi. A jednak byłto dzień, który przyniósł nam najwięcej sławy.
Rozsądek nasz, pomysły nasze, nie miały już pierwotnego znaczenia, staliśmy się igraszką żywiołów i zjawisk ziemi.
O godzinie 6-ej rano byliśmy już na nogach. Przychodziła chwila wyrzucenia w powietrze skały zagradzającej drogę. Dostąpiłem tego zaszczytu, że mi pozwolono zapalić lont.
Po dokonaniu tego miałem uciec do tratwy, poczem mieliśmy odjechać dalej, gdyż wybuch mógł się rozszerzyć na dalszą przestrzeń.
— Idź, mój chłopcze, — rzekł do mnie stryj, i wracaj do nas natychmiast.
— Bądźcie spokojni. — odpowiedziałem — wrócę zaraz.
Skierowałem się ku korytarzowi. Zapaliłem lont. Profesor trzymał swój chronometr w ręku.
— Czyś gotów? — zakrzyknął.
— Gotów! — odpowiedziałem.
— A więc wracaj czemprędzej.
Pobiegłem ku brzegowi i stanąłem przy tratwie.
Jan gwałtownem pchnięciem odrzucił naszą łódź wraz z nami na morze. Była to chwila wstrząsająca. Profesor śledził wzrokiem igłę chronometru.
— Jeszcze pięć minut, — mówił, — jeszcze cztery! Jeszcze trzy!
Puls mój bił co pół sekundy.
— Jeszcze dwie! Jedna... Padajcie granity!
Co się wtedy stało? Huku, zdaje się, nie słyszałem. Ale bryły skał, zmniejszyły się nagle w moich oczach; otwarły się przedemną, jak wrota.
Spostrzegłem niezgłębioną przepaść, która miała ponad sobą mnóstwo szczelin. Morze, gwałtownie wstrząśnięte zdało się jedną olbrzymią falą, a na jej wierzchu nasza tratwa unosiła się prostopadle.
Wszyscy troje wywróciliśmy się. W chwilę potem ciemność zastąpiła światło. W końcu uczułem, że nie mam pod stopami oparcia. Chciałem przemówić do stryja, ale huk wody nie pozwolił usłyszeć ani słowa. Za skałą, która została wysadzona wybuchem, była przepaść.
Wybuch wywołał coś w rodzaju trzęsienia ziemi w tym gruncie, pełnym otworów. Przepaść otwarła się, a morze, zamienione w potok, wciągnęło nas w ten niezgłębiony otwór.
Czułem, żeśmy zgubieni.
Przeszło tak parę godzin. Wzięliśmy się za ręce i trzymaliśmy się rozpaczliwie tratwy, aby nie być wyrzuconym siłą fal do tej głębi.
Najstraszliwszy huk rozlegał się, gdy padały ściany galerji.
Otwierała się w ten sposób droga Arne Saknussema przed nami.
Ale zamiast ją utorować wyłącznie dla siebie, pociągnęliśmy za sobą całe morze.
Posępne myśli rodziły się w moim umyśle.
Wokoło ciemno było bardzo, ostatni bowiem nasz przyrząd elektryczny w skutek gwałtowności upadku rozbił się i zniszczył. O zapaleniu pochodni w tych warunkach nie było mowy, wiatr dął straszliwie, wprost, jakby kto smagał biczem po twarzy.
Byłem więc mocno zdziwiony zobaczywszy nagle przed sobą światło.
Zręczny przewodnik zdołał jakoś zapalić latarnię i jak tylko światełko zajaśniało w ręku Jana, można było zaobserwować przepaścistość głębi.
Korytarz otwarty przez skałę, był bardzo szeroki.
Niedostateczne światło nie pozwoliło nam od razu spostrzedz tych murów, jakie się przed nami otwarły.
Pęd wody, jaki nas porwał, dorównywał tym spadkom, jakie zauważyć można tylko w Ameryce.
Pędziliśmy tak szybko, że przypuszczać można, iż tratwa przebiegała wraz z nami po trzydzieści mil na godzinę.
Stryj i ja, przytuleni do masztu, patrzyliśmy w dal nieruchomi.
Obróciliśmy się tyłem do wiatru, aby nie być uduszonym i przez gwałtowny wicher.
Tymczasem godziny mijały, sytuacja nie zmieniła się zupełnie, tylko jedna jeszcze okoliczność dopełniła grozy naszego położenia.
Rozglądając się wokoło siebie, zauważyłem, że większa część rzeczy zaginęła, podczas wylewu morza. Najwięcej obchodziło mnie to, czy zostały nam paczki z żywnością i instrumenty. Poruszając ręką na dnie tratwy, doszukałem się chronometru i busoli.
Ale ani kawałka drąga, ani motyki, ani młota, a co najstraszniejsza! żywności pozostało tylko na jeden dzień! Dotykałem tratwy we wszystkich jej zagłębieniach, szperałem wszędzie i nic!
Pozostał tylko kawałek suchego mięsa i kilka sucharów!
Patrzałem na to przerażonym i osłupiałym wzrokiem. Nie mogłem tego zrozumieć!
Ale w tejże chwili pomyślałem sobie: Czego mam rozpaczać? I tak śmierć spotka nas wkrótce w tej straszliwej przepaści — cóż nam po żywności?
Lecz po tych desperackich myślach przychodziły mi znów do głowy myśli, pełne otuchy: a może wydobędziemy się z niebezpieczeństwa?
Zdarza się wszak w ostatniej chwili znaleźć ratunek! Gdy tymczasem śmierć z głodu jest nieuniknioną!
Przyszła mi chęć podzielenia się ze stryjem tą smutną wiadomością, ale potem rozmyśliłem się. Chciałem, aby zachował swą zimną krew.
Naraz światło latarki zaczęło migać i raptem zgasło.
Knot spalił się do końca. Ciemność zaległa zupełna i to beznadziejna.
Posiadaliśmy wyłącznie jedną pochodnię, ale nie można było utrzymać ją zapaloną, gdyż gasła natychmiast wskutek wichru.
Po pewnym czasie szybkość naszej tratwy jeszcze się podwoiła. Poczułem to po smaganiu wiatru po mojej twarzy.
Prąd wody stał się nadzwyczaj potężny. Byłem pewny, że nie wydobędziemy się z tego nawału wód. Upadliśmy.
Ręka stryja i Islandczyka trzymała mnie rozpaczliwie za ramię.
W chwilę po upadnięciu poczułem wstrząśnienie. Tratwa zatrzymała się nagle.
Trąba wody uderzyła mnie i przydusiła. Tonąłem...
Ale ta kąpiel nie trwała długo. W kilka sekund znalazłem się znów na świeżem powietrzu, które wdychałem całą siłą płuc.
Stryj i Jan trzymali mnie gwałtownie, a tratwa unosiła nas znowu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.