Podróż na Jowisza/Księga II/Rozdział XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor John Jacob Astor
Tytuł Podróż na Jowisza
Podtytuł Powieść fantastyczno-naukowa
Wydawca Nakład Redakcyi "Niwy"
Data wyd. 1896
Druk Druk Rubieszewskiego i Wrotnowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Milkuszyc
Tytuł orygin. A Journey in Other Worlds
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XIII.
Odkrycia u bieguna północnego.

W dwa dni później podróżni zobaczyli przed sobą ocean. Wiele przypływów, których oglądali źródła i według których odbywali podróż, przedstawiały się teraz niby rzeki na milę szerokie, w których przypływ i odpływ morza odbywał swe ewolucye na kilka mil od ich ujścia. Gdy stanęli na brzegu, ujrzeli bałwany rozbryzgujące się na piasku tak samo, jak na ziemi, z różnicą jednak, którą już dawniej zauważyli: małe stosunkowo falowanie w porównaniu z siłą wiatru, pochodzące z ciężaru wody.
Chociaż wicher szalał na wybrzeżu, gdy wpadł na morze, wzburzał go zaledwie sekundę. Zdawało się, jak gdyby ocean całą siłą starał się zastosować spokój i równowagę.
Statek wzbił się po nad wody oceanu na 30,000 metrów, i po dwudziestu czterech godzinach podróży ukazał się jakoby ląd nowy, ale fotografie zdjęte z daleka świadczyły, że to była wyspa. Podróżni wzbili się jeszcze wyżej, aby dobrze rozpoznać jej kształt. Na długość rozciągała się z południo-zachodu na północno-zachód. Południowa część wyspy pokryta była bujną roślinnością, niemal podzwrotnikową; tłomaczyło się to zupełnym brakiem zimna, gęstością powietrza nad powierzchnią morza i ciepłym, południowym powiewem wiatru. Klimat tam musiał być taki, jak na Riwierze lub Florydzie wśród zimy, nie będąc wśród lata trapiony suszą.
— To nam dowodzi — rzekł Bearwarden — że klimat jest mniej zależny od promieni słońca, niż od wewnętrznego ciepła; dowodem tego mogą być wierzchołki Himalajów, wiecznie śniegiem pokryte, pomimo, że promienie słoneczne padają na nie prosto, mając je bliżej, niż ziemię. Jowisz tak wiele ciepła czerpie ze swego wnętrza, że pewny jestem znaleść pod biegunami znośną atmosferę.
Zwiedzanie przez podróżnych Jowisza, dało im poznać, że i ta wyspa, jakkolwiek miała dość równy kształt, posiadała jednak głębokie przystanie naturalne, wielkie rzeki, zatoki i odnogi, wchodzące daleko w ląd; długość wyspy była na 6,000 mil, a szerokość na 3,000; miała zatem tyle, co Azya, powierzchni. Nie znaleźli tam śladów potwornych rozmiarów zwierząt, przeciwnie te, co spotykali, były niewielkie i łagodne; między innemi znajdował się też i koń przedhistoryczny, mający palec wystający z każdej strony kopyta, cecha, którą z czasem stracił koń współczesny. Przed tem, nim podróżni opuścili tę piękną wyspę, Cortlandt i Bearwarden ochrzcili ją imieniem swego towarzysza i zapisali ją na mapie jako wyspę Ayrault.
Przejechawszy następnie 3,000 mil nad oceanem, przybyli na wyspę cokolwiek mniejszą, od poprzedniej, długą na 4,500 mili, szeroką cokolwiek mniej, niż na 3,000, czyli mówiąc inaczej, wielkości Afryki. Widać było na niej kilka łańcuchów gór, rzeki, przystanie, zatoki; wśród cienistych lasów szemrały srebrne strumyki. Na północnem wybrzeżu znajdowały się w pełnym wybuchu wulkany. Co do drzew i kwiatów, te przechodziły w piękności wszystko, co tylko dotąd widzieli.
— Tak jest uroczą ta wyspa, że musimy jej dać nazwę najpiękniejszej i najwięcej kochanej kobiety; będzie nosiła imię Sylwialand, nieprawdaż, że się na to zgadzacie? — zapytał Bearwarden.
Nikt nie oponował i ta nazwa została zapisaną na mapie.
— Te dwie wyspy — mówił dalej Bearwarden — mogą się stać z czasem ogniskami cywilizacyi. Zbudowawszy tu stosowne maszyny, ustanowiwszy komunikacyę morską... to słabe falowanie co za doskonały przymiot dla pająków!... Kto wie, czy nawet wulkany nie będą pożyteczne, jestem tego przekonania, że da się z nich może wytworzyć jeszcze inna siła jak elektryczność i Apergia. Ach, co za świetna przyszłość będzie udziałem tych lądów!
Opuściwszy Sylwialand, podróżni zwrócili lot na zachód. Tu spostrzegli wielką grupę wysp, rozległą tak, żeby mogła pokryć cały ocean Spokojny. Wielkość wysp była rozmaitą; przypominały Borneo, Madagaskar, Sycylję lub Korsykę.
— Doskonałego tu potrzeba marynarza, lub też należałoby zaprowadzić dobrze skombinowany system latarni morskich, aby nie zabłądzić wśród tych wysp i wysepek — rzekł, przyglądając się uważnie Bearwarden.
Wyspy pokryte były cienistemi drzewami, zupełnie podobnemi do dobrze znanych na ziemi; widoczną tam już była jesień, gdyż wśród zielonych liści niemało widniało czerwonych i żółtych.
— Drzewa tu nigdy nie bywają pozbawione liści, gdy spadnie liść dojrzały, zastępuje go świeży; patrzcie, że tu drzewa mają na sobie równocześnie kwiaty i owoce.
Ten archipelag otrzymał nazwę Archipelagu XX wieku.
Teraz Kalisto, sterowany ku północy, rozwijał w pełni szybkość swego lotu; płynął ciągle po nad oceanem, nie dając innego prócz wód morskich widoku; dopiero pod 87 stopniem zobaczyli podróżni lekkie na znacznej przestrzeni lody, były one jednak bardzo słabe, co zresztą łatwo dawało się tłomaczyć tem, że zewnętrzny termometr Fahrenheita znaczył 21 stopień zimna, co zgoła nie wystarczało do zamrożenia słonej wody morskiej. Przybyli wreszcie do drugiego archipelagu, szerokiego na kilka set mil, w którym największe wyspy pokryte były błyszczącą skorupą lodową; duże lodowce odrywały się od brzegów ziemi i odpływały daleko na pełne morze.
Upatrzywszy sobie niewielką wyspę, gdzie lód był dość cienki, spuścili statek i wysiedli na ląd po kilku dniach nieustającej podróży. Powietrze było tak spokojne, że kawałek papieru, rzucony z wysokości sześciu stóp, spadł powoli i prosto niby drut ołowiany. Słońce przedzielone było na połowę przez linią horyzontu i zdawało się obracać w koło, ukazując tylko wierzchnią połowę.
Z tych oznak podróżni zrozumieli, że znajdują się na samym biegunie.
— A teraz — rzekł Cortlandt — potrzeba nam zrobić próbę; musimy się dowiedzieć, do jakiej głębokości ziemia jest tu zamarznięta.
— Podłożymy trochę dynamitu, poczem łatwo już będzie wykopać głębiej — mówił Bearwarden, przygotowując minę.
Ayrault tymczasem przyniósł drąg żelazny i dwie łopaty, stos i druty potrzebne do zrobienia wybuchu.
— To przypomina mi pewną prelekcyę w laboratoryum chemicznem — rzekł Cortlandt. — Zamknąć okna w pokoju, położyć na żelaznej skrzyni dwa funty prochu i podpalić go; okna wylecą, a skrzynia zostanie nienaruszona; powtórzyć tę samą czynność z dynamitem, a skrzynia rozpadnie się w kawałki, w oknach zaś ani jedna nie pęknie szyba. To dowodzi szybkości, z jaką następuje wybuch; działanie dynamitu jest tak nagłe, że powietrze opiera mu się jak ciało stałe, proch działa wolniej, a więc powietrze ma dosyć czasu, aby mu się usunąć z drogi, stąd pochodzi różnica tych dwóch wypadków. Będąc uczniem, wielką miałem pokusę zrobić tę próbę, aby się przekonać o prawdzie słów profesora.
Mina była gotowa, a skoro w stosownej znaleźli się odległości, Bearwarden, jako naczelny inżynier, dokonał reszty. Wybuch nastąpił niezwłocznie; teraz przekonali się, że ziemia zmarzniętą była tylko na pół stopy, wzięli rydle i zaczęli kopać; w miarę pogłębiania się otworu ciepło wzrastało tak, że gdy doszli do dziesięciu stóp głębokości, termometr wzniósł się na 60 stopni.
— Teraz zrobimy jeszcze jedną próbę — rzekł Cortlandt — dotąd gorąco, które stąd wychodzi, rozprasza się w powietrzu, ale dokładniej osądzimy jego działanie, nakładając w ten otwór lodu; zobaczymy wiele będzie potrzeba czasu, aby stopniał?
Opuścili otwór i nałożyli do niego mniej więcej furę lodu, poczem przykryli go grubą, wełnianą kołdrą. W pół godziny lód stopniał, a za godzinę otwór pełen był gorącej wody.
— Tak to rozumiem — zawołał Bearwarden — tu wyprawa do północnego bieguna nie przedstawia takiego niebezpieczeństwa, jak na ziemi; podróżni nie ginęliby nietylko z mrozu, ale w każdej chwili mogliby się ogrzać, robiąc poprostu otwór w ziemi.
— Zdaje mi się — rzekł Cortlandt — że nie wszędzie wierzchnia skorupa planety jest tak, jak tu, cienką; nadzwyczaj szybki ruch rotacyjny i silne spłaszczenie na biegunach są tego przyczyną, gdyby bowiem wszędzie była taka sama, nie zmieściłyby się w niej pokłady węgla kamiennego, które znajdują się niezawodnie w stronie gór na bardzo rozległej przestrzeni, czego równie dowodzi woda w strumieniu, koło którego wysiedliśmy po raz pierwszy, stanąwszy na Jowiszu; nie była ona o połowę tak gorącą, chociaż prawdopodobnie wytryskała z większej głębokości. Logicznie zatem twierdzić będzie można, że nie na całej planecie gorąco wewnętrzne promieniuje tak blisko powierzchni.
— Im więcej poznaję Jowisza — rzekł Bearwarden, pełen uniesienia — tem więcej się nim zachwycam. Posiada on wszystkie warunki doskonałej planety. Wysokość lądu pod równikiem, niskość jego u biegunów z wewnętrznem silnem ogrzaniem, jest doprawdy rzeczą idealną. Pochyłości stopniowe lądu, ich rozciągłość, ułatwią znakomicie budowę kolei żelaznych, a gęstość atmosfery ułatwi komunikacyę powietrzną; przy tem natura obdarzyła tę planetę tak rozlicznemi siłami, dającemi się spotrzebować w mechanice, że tu każde przedsiębiorstwo udać się musi. Jakkolwiek ląd, jak tego dowodzą nasze fotografie, zajmuje zaledwie jedną ósmą kuli, sądząc z innych planet, nie możemy wątpić, że w miarę formacyi zwiększać się będzie; tak więc pewnym być można, że ród ludzki swobodnie i długo na Jowiszu będzie się mógł rozpleniać przynajmniej na trzech czwartych całości. A nadto ląd, który dotąd wynurzył się z wód oceanu, ma już czterdzieści razy większą rozległość od lądu ziemi, chociaż trzy części jego są jeszcze pod wodą.
— Teraz gdyśmy już dość dokładnie zwiedzili Jowisza — rzekł Ayrault — sądzę, że nadeszła chwila powrotu na ziemię, tem więcej, że i urlop prezesa oraz profesora ma się ku końcowi.
— Równie jak rok szkolny i egzamina panny Sylwii Preston — dodał z uśmiechem Bearwarden.

— A więc ze wspólną zgodą dosiadajmy dzielnego powietrznego rumaka i śpieszmy zdać sprawę naszym rodakom, zawieźmy im dobre i pocieszające wiadomości, że skoro zbraknie im miejsca na kuli ziemskiej, znajdą nowe obszerne światy, czekające tylko rąk pracowitych, aby im ziemski powrócić Eden — zakończył Cortlandt.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Jacob Astor i tłumacza: Maria Milkuszyc.