Podróż do Bieguna Północnego/Część II/Rozdział XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Podróż do Bieguna Północnego
Podtytuł Pustynia lodowa
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1876
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Voyages et aventures du capitaine Hatteras
Podtytuł oryginalny Le desert de glace
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Indeks stron
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY.
Morze.

Nazajutrz od samego już rana Bell i Johnson zajęli się przenoszeniem na szalupę przyrządów obozowych; o ósmej godzinie wszystko już było gotowe. W chwili opuszczenia tego kraju, doktór pomyślał raz jeszcze o podróżnych których ślady napotkano; wypadek ten pomimowolnie mocno go zajmował. Czy i oni także udawali się na północ? mieliż sposoby przebycia oceanu? przyjdzież jeszcze spotkać się z nimi i na tej wodnej drodze?
Od trzech dni nie napotkano już więcej śladów świadczących o ich obecności, i zdawało się, że nie zdołali zapewne dojść do przystani Altamonta. Na miejscu tem nie postała jeszcze stopa żadnego człowieka.
Doktór trapiony swemi myślami, raz jeszcze chciał okiem rzucić na okolicę. W tym celu wszedł na wyniosłość koło stu stóp wynoszącą; ztamtąd mógł wzrokiem ogarnąć cały horyzont południowy.
Przybywszy na sam szczyt, przyłożył lunetę do oczu; lecz jakże się zdziwił, gdy nietylko w dali na płaszczyznie, ale i wokoło siebie nic nie widział. Nie mogąc pojąć co to znaczy, zaczął oglądać starannie swą lunetę i dostrzegł nareszcie, że brakuje w niej szkła jednego.
— Mój objektyw! — zawołał.
Łatwo pojąć, jakie nagłe rozjaśnienie dokonało się w umyśle doktora; jego okrzyk doszedł do uszu jego towarzyszy, ze zdziwieniem patrzących na zstępującego pędem z pagórka doktora.
— Cóż się tam stało znowu? zapytał Johnson.
Clawbonny zadyszany nie mógł przemówić i słowa. Nareszcie począł jąkać:
— Ślady..... kroki..... oddział.....
— No cóż? wolał Hatteras, czy jacy ludzie obcy tu się znajdują?
— Nie!..... nie!.... bąkał doktór... objektyw..... mój objektyw..... mój.....
I pokazywał że mu brak szkła w lunecie.
— Ah! zgubiłeś pan objektyw od lunety, rzekł Amerykanin.
— Tak!
— A cóż znaczyły te ślady?
— To nasze własne moi przyjaciele, zawołał doktór. Zbłądziliśmy podczas mgły, a zrobiwszy duże koło, trafiliśmy znowu na własne ślady.
— A te trzewiki wyraźnie na śniegu wyciśnięte? rzekł Hatteras.
— To były trzewiki Bella, który rozdarłszy o kamień swe obuwie śniegowe, przez cały dzień chodził w trzewikach.
— To prawda, odezwał się cieśla.
Rozwiązanie zagadki tak było jasne, że wszyscy wybuchnęli śmiechem oprócz Hatterasa, który jednak nie mniej od innych był rad z tego odkrycia.
— Jakżeśmy byli śmieszni, rzekł doktór po przejściu ogólnej wesołości; jakieto zabawne wyprowadzaliśmy wnioski! Obcy ludzie na tem wybrzeżu! Cóż znowu! Doprawdy, że tutaj trzeba dobrze się zastanowić nad tem, co się ma powiedzieć. Lecz teraz, skoro już pod tym względem jesteśmy uspokojeni, nie pozostaje nam nic, jak wybierać się w drogę.
— Tak, w drogę! powtórzył Hatteras.
W kwadrans potem każdy zajmował swe miejsce na szalupie, która pod rozpiętemi żaglami wypłynęła z portu Altamonta.
Wycieczka ta morska zaczęła się we środę, dnia 10-go lipca. Żeglarze znajdowali się w bardzo niewielkiej od bieguna odległości, bo zaledwie o sto siedmdziesiąt pięć mil (280 wiorst); jeśli w tym punkcie kuli ziemskiej ląd jaki się znajdzie, to żegluga bardzo krótko potrwa.
Wiatr był słaby, ale przyjazny. Termometr wskazywał dziesięć stopni nad zero; było zatem prawdziwe ciepło.
Szalupa w czasie podróży na saniach, w niczem uszkodzoną nie została i szła po wodzie wybornie; Johnson pilnował steru, doktór, Bell i Altamon siedzieli przy pakunkach porozmieszczanych jużto po moście, już na spodzie statku.
Hatteras stał na przodzie z okiem wlepionem w ten punkt tajemniczy, do którego czuł się ciągnionym nieprzepartą jakąś siłą, jak igła magnesowa do magnetycznego bieguna. Gdyby napotkano brzeg jaki, on pragnął go widzieć najpierwszy, i ten zaszczyt słusznie mu się należał.
Po niewielkiej falistości powierzchni oceanu, kapitan łatwo domyślał się blizkości lądu; doktór podzielał w zupełności jego zdanie pod tym względem.
Łatwo zrozumieć, dlaczego Hatteras tak bardzo pragnął znaleźć ląd stały przy biegunie północnym. Jakiegoż doznałby zawodu spotykając morze, więc przestrzeń niepewną, niepochwytną! Kawałek ziemi, choćby najmniejszej rozległości, do jego zamiarów był koniecznie potrzebnym! Bo i rzeczywiście, jak nadać oddzielną nazwę nieograniczonej przestrzeni oceanu? Jakże na falach morskich zatknąć flagę swego kraju? Jak wejść w posiadanie płynnego żywiołu, w imieniu swej najdostojniejszej monarchini?
Dlatego też z okiem w jeden punkt wlepionem, z busolą w ręku, Hatteras pożerał wzrokiem północ.
Na całej zresztą przestrzeni oceanu, jaką okiem objąć zdołał, nic wód jego nie ograniczało; mieszały się one w dali z krańcem jasnego widnokręgu. Tylko czasem góry lodu płynące szybko zdawały się usuwać, jakby dla zrobienia wolnej drogi zuchwałym żeglarzom.
W ogóle charakter całej tej strefy miał w sobie coś dziwnie szczególnego. Czyby to wrażenie przypisać należało wzruszonym umysłom podróżników, zbyt może nerwowych? trudno z pewnością powiedzieć; dość że doktór Clawbonny w swoich notatkach codziennych opisał tę dziwną zewnętrzność oceanu. Powtarza on prawie toż samo, co mówił Penny, który utrzymuje, że „ta przestrzeń wód przedstawia najzupełniejszą sprzeczność z morzem ożywionem milionami istot żyjących“.
Płynna ta płaszczyzna zabarwiona niepewnemi odcieniami, była niezmiernie przezroczystą, co pozwalało ją przejrzeć do niedającej się ocenić głębokości. Zdawało się, że morze to przybiegunowe oświecone było od spodu, jakby jakie niezmierne akwaryum. Przypuszczać można było, że jakiś fenomen elektryczny odbywający się na dnie oceanu, wodę jego rozjaśniał do najgłębszych głębin. Szalupa była jakby zawieszona nad przepaścią niezmierzoną.
Nad powierzchnią tych dziwnych wód unosiły się niezliczone stada ptastwa, podobne do chmury burzą brzemiennej. Ptaki przelotne, nadbrzeżne i tak zwane masztowe, przedstawiały próbki wszystkich gatunków wielkiej rodziny ptastwa wodnego, począwszy od albatrosa, tak pospolitego w krajach australskich, aż do tłuściela (pingwina) mórz północnych — wszystko w proporcyach olbrzymich. Ogłuszające ich krzyki wciąż napełniały powietrze. W obec takiego chaosu, doktór zmalał ze swemi wiadomościami z historyi naturalnej; z nazwiska nawet nie znał wielu gatunków, i ze zdziwieniem schylał głowę, gdy ta czereda skrzydlata rozbijała warstwy powietrza z siłą niewypowiedzianą.
Niektóre z tych olbrzymów powietrznych miały skrzydła na dwadzieścia stóp długie, tak że w przelocie okrywały sobą szalupę, a pomiędzy niemi były całe legijony takich ptaków, których nomenklatura nigdy nie ukazała się dotąd w „Index Ornithologus“ wydawanym w Londynie.
Doktór z pomocą nauki nie umiał sobie poradzić z tą mięszaniną pierzastą i skrzydlatą; gdy zaś wzrok zwrócił na powierzchnię tego morza tak spokojnego, twory królestwa zwierzęcego nie mniejsze na nim sprawiły wrażenie. Widział naprzykład meduzy, których szerokość do trzydziestu stóp dochodziła; służyły one za zwykły pokarm całej powietrznej czeredy, pływając jak wyspy po powierzchni morza, wśród olbrzymich porostów wodnych. Jakaż to dziwna sprzeczność z temi meduzami mikroskopijnej małości, które Scoresby obserwował na morzach Grenlandzkich i liczbę których, na przestrzeni dwóch mil kwadratowych oznaczył na dwadzieścia trzy trylijony, ośmset ośmdziesiąt ośm bilijonów milijardów[1].
Ogromna masa ryb różnego rodzaju napełniała głębinę morza. Jedne zapadały w głębię płynną, malały szybko dla oka i znikały jak widziadła fantastyczne; inne przerzynały żywioł płynny wznosząc się ku powierzchni i wzrastając w rozmiarach. Olbrzymy morskie bynajmniej nie zdawały się być wystraszone obecnością szalupy na tych wodach; owszem, przepływały one swobodnie dotykając jej brzegów swemi ogromnemi pletwami. Żeglarze nasi nawzajem, tak mało obeznani byli z grożącem sobie ciągle niebezpieczeństwem, że najmniejszej nie okazali trwogi na widok tych potworów, przed któremi zadrżałby z pewnością każdy najwytrawniejszy wielorybnik.
Młode cielęta morskie igrały wesoło; jednorożec morski (narwal) uzbrojony długim wązkim rogiem stóżkowatej formy, służącym mu do przecinania pustyń lodowych, ścigał bojaźliwsze od siebie wieloryby, które w ucieczce wyrzucały z nozdrzy wysokie słupy wody i klejowatej materyi, napełniając powietrze właściwem gwizdaniem. Ciężkie, leniwe wieloryby białe, poważnie połykały również spokojne i ospałe mięczaki. Najrozmaitsze gatunki fok, psów, koni, niedźwiedzi, lwów i słoni morskich staczały ze sobą w głębinie walki nieustanne, tak, że nieraz powierzchnia wód czerwieniła się od krwi szeroko. Doktór podziwiał te wszystkie cuda, jakby w przezroczystej sadzawce jakiego ogrodu zoologicznego.
Ileż powabu, rozmaitości i potęgi w naturze! Jak wszystko wydawało się dziwne, czarodziejskie w tych okolicach podbiegunowych!
Atmosfera nadzwyczajnie czysta, zdawała się być przeciążoną tlenem; żeglarze z rozkoszą wdychali w siebie to świeże powietrze, jakby wciągając nowe zapasy sił żywotnych. Niewiedząc o niczem, trawili się ogniem wewnętrznym; spełniali z nadludzką energiją wszelkie czynności organizmu, jak trawienie, oddychanie, wrzenie namiętnościami. Myśli rozbudzone w ich mózgach, prawdziwie wielkie były; w ciągu jednej godziny przeżywali oni dobę całą.
Szalupa tymczasem posuwała się spokojnie, popychana siłą wiatru umiarkowanego, silnie tylko niekiedy poruszanego skrzydłami ogromnych albatrosów (żaglościg).
Wieczorem dopiero, Hatteras i jego towarzysze utracili z oczu wybrzeża Nowej Ameryki. Pora nocna przychodzi tak dobrze dla stref umiarkowanych, jak i dla okolic równonocnych; ale tutaj słońce toczyło się równolegle do powierzchni oceanu, po coraz szerszej linii spiralnej. Szalupa kąpiąc się w promieniach, niewychodziła z posuwającego się z nią razem kręgu świetlanego. Jednakże wszystkie stworzenia strefy północnej przeczuwały nadejście wieczoru; ptaki i ryby znikły nagle z horyzontu. Lecz gdzie? Czy w niedojrzanych przestrzeniach powietrznych? Czy w niedoścignionej głębinie morza? Nikt niepotrafił odgadnąć! Ale umilkły wszystkie głosy, uspokoiły się fale poruszane bezustannym ruchem; pod błyszczącym okiem słońca noc nie straciła kojącego swego wpływu.
Od chwili opuszczenia portu Altamonta, szalupa posunęła się o cały jeden stopień na północ; nazajutrz nie ukazywały się jeszcze ani wysokie wierzchołki gór, zdaleka zwiastujące ziemię, ani żaden ze znaków, po których wprawny żeglarz rozpoznaje blizkość wysp lub lądów.
Wiatr przyjazny, choć niebardzo silny, stale się utrzymywał, morze było spokojne. Gromady ryb i ptaków w tej samej co i dnia poprzedzającego obfitości powracały — i tylko czasami, oderwana od większych mass bryła lodu, przerywała na chwilę jednostajność oceanu.
W ogóle jednak, lody pojawiały się bardzo rzadko i nie mogły bynajmniej tamować swobodnej żeglugi. Szalupa znajdowała się naówczas o dziesięć stopni od zimnego bieguna. Nic dziwnego, że w tej porze wody były wolne od lodów, i takiemi właśnie być musiały przy przejściu z zatoki Disko na morze Baffińskie. Statek mógłby tam bezpiecznie żeglować podczas lata.
Spostrzeżenie to jest bardzo ważne w praktyce. I rzeczywiście, jeśli kiedy wielorybnicy zdołają wypłynąć na ocean podbiegunowy, czy to przez morza północnej Ameryki, czy przez morza północnej Azyi, zawsze mogą być pewni obfitego połowu, bo tę część oceanu możnaby nazwać zwierzyńcem całego świata, ogólnym rezerwoarem, w którym znajdują schronienie foki, wieloryby i wszystkie morskie zwierzęta.
W południe nic jeszcze spostrzegać się nie dawało; doktór zaczął powątpiewać o istnieniu jakiego lądu, pod tą szerokością geograficzną. A jednak po dokładnej rozwadze musiał przyjść do przekonania, że musi być jakiś ląd u samego bieguna.
Wistocie, przy stworzeniu świata, po ostygnięciu skorupy ziemskiej, wody powstałe ze zgęstnienia par atmosferycznych ulegając sile odśrodkowej, musiały zwrócić się do stref podrównikowych, i opuścić nieruchome biegunowe punkta globu. Dlatego też zatopione być musiały okolice sąsiadujące z niemi. Rozumowanie to trafnem się zdawało doktorowi, i Hatterasowi także.
Dlatego też kapitan wytężonem okiem radby był przebić mgły na horyzoncie; nie odejmował lunety od oczu. Z koloru wód, z kształtu fal, z wiatru, słowem ze wszystkiego chciał dojść do jakiejś wskazówki blizkiego lądu. Czoło jego wychyliło się naprzód. Ktoby nie znał jego myśli, musiałby go jednak podziwiać; cała jego postawa wyrażała niezłomne pragnienie i pełne niepokoju pytanie.







  1. Angielski wielorybnik Scoresby, dla łatwiejszego zrozumienia tej cyfry powiada, że aby ją przeliczyć, potrzebaby ośmdziesiąt tysięcy ludzi zająć dniem i nocą, przez czas od stworzenia świata, do dnia dzisiejszego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.