Strona:Juliusz Verne-Podróż do Bieguna Północnego cz.2.djvu/268

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
266

uspokojeni, nie pozostaje nam nic, jak wybierać się w drogę.
— Tak, w drogę! powtórzył Hatteras.
W kwadrans potem każdy zajmował swe miejsce na szalupie, która pod rozpiętemi żaglami wypłynęła z portu Altamonta.
Wycieczka ta morska zaczęła się we środę, dnia 10-go lipca. Żeglarze znajdowali się w bardzo niewielkiej od bieguna odległości, bo zaledwie o sto siedmdziesiąt pięć mil (280 wiorst); jeśli w tym punkcie kuli ziemskiej ląd jaki się znajdzie, to żegluga bardzo krótko potrwa.
Wiatr był słaby, ale przyjazny. Termometr wskazywał dziesięć stopni nad zero; było zatem prawdziwe ciepło.
Szalupa w czasie podróży na saniach, w niczem uszkodzoną nie została i szła po wodzie wybornie; Johnson pilnował steru, doktór, Bell i Altamon siedzieli przy pakunkach porozmieszczanych jużto po moście, już na spodzie statku.
Hatteras stał na przodzie z okiem wlepionem w ten punkt tajemniczy, do którego czuł się ciągnionym nieprzepartą jakąś siłą, jak igła magnesowa do magnetycznego bieguna. Gdyby napotkano brzeg jaki, on pragnął go widzieć najpierwszy, i ten zaszczyt słusznie mu się należał.