Pod lipą/Poznany

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jadwiga Strokowa
Tytuł Pod lipą
Podtytuł Poznany
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia Aleksandra Rippera w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło skan na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron






POZNANY.


S

Sli[1] długo borem ciemnym. Zapadali głęboko w śniegi, przebijali się przez zarośla szukali jakiegokolwiek śladu ścieżki. Zima huczała dziką muzyką wichrów. Śnieg spadał milionami białych, w zimne gwiazdy zmienionych łez — mróz palił policzki, ścinał palce u rąk i zesztywniał nogi.
Szli i szli... ani wiedząc, gdzie spoczną, ani marząc o tem, czyli ogrzać się będzie można.
Żadna wieś ich nie przytuli, żadna chata im wrót nie otworzy. Moskwa czyha i szuka, aby zgładzić — zdeptać, zdusić ostatni oddział litewsko-żmudzki, aby „znachora“, „buntownika“ tego księdza jak żelazo silnego ująć w swe ręce i zrobić raz koniec...
Dziewięć miesięcy bez wytchnienia trwali w walce, czuwaniu, odpieraniu wroga.
Bez wytchnienia, bez dachu, bez ciepłej strawy, bez odzienia chroniącego od wilgoci i chłodu.
Lecz teraz szukali schronienia. Głód ich gnał, zimno ich gnębiło, noce długie, ciemne, mroźne noce zimowe z lasu ich wywiodły:
Przyszli do przydrożnej karczemki.
Wielki, ciemny bór urywał się tu nagle i tworzył wzdłuż drogi wysoką ponurą ścianę.
Karczma śniegiem osypana, wichrami pochylona, wiekiem zapadła w ziemię, była prawie niewidoczna.
Weszli.
Ksiądz Maćkiewicz usiadł w kątku na ławie, przytulił do siebie najmłodsze pacholę, któremu łzy na obliczu zamarzały... inni kładli się na ziemię, jak wpół umarli... a u szyby karczemki dzwonił wicher jeszcze swe wołanie żałosne i jako echem szumu żegnanie swe rzucał.
— Musimy się rozejść — powiada ksiądz Maćkiewicz. Spocząć nam należy, broni nie złożymy przed wrogiem, tylko ją odłożymy na czas wytchnienia.
— Siedmdziesiąt bitew stoczyliśmy, ani razu nie pisała na naszych czołach „trwoga“ swego znaku, ani razu nie pytało serce, gdzie troska o własne życie, jeżeli idzie o życie ojczyzny.
— Teraz rozejść się musimy. Za tydzień Święta Bożego Narodzenia. Niech każdy wróci do domu, niech wśród rodzinnych progów serce rozgrzeje, niech uleczy blizny i rany, niech pocznie wierzyć nową siłą, iż błyśnie nam gwiazda jaśniejsza i nowe jutro wstanie z popiołów.
Żmujdzkie pachole przytulone do kolan wodza — kapłana, szepce błagalnie.
— Nie każ nam iść na spoczynek, gdy wróg w około. A Krajewski ranny i blady, powiada:
— Pójdziem posłuszni, aby na pierwszy odgłos wezwania znów stanąć.
— I ja pójdę do ojca — mówi ksiądz Maćkiewicz, staruszek osiwiały, już dawno syna nie widział, kto wie, czy go pozna?... Jakim ja inny dziś!..
— Ileż to ja dźwigam na sobie lat ciężkich i twardych, przeżytych w kilku miesiącach?.. O.. wierzcie mi towarzysze, zmęczonym bardzo. Powlokę się lasami, iść będę gąszczami do tej biednej zagrody ojca, aby żadne oko szpiega śladu mych, nóg nie dostrzegło, aby żadne ucho nie usłyszało ruchu... powracającego syna. Czy pozna mię ojciec?.. Nadejdzie wieczór wigilii... światło w chacie błyśnie, pies zaszczeka u wrót... stanie ojciec siwy w progu i spyta: kto tam?
— Jadą! - woła w tej chwili Zdanowicz, który stał przy oknie karczemki. Słyszę brzęk broni.
— Światła pogasić! rzucił ktoś z powstańców rozkazem, i w jednej chwili w karczemce noc zupełna zapanowała.
To zgaszenie świateł zdradziło powstańców.
Oficer moskiewski jechał z 30 żołnierzami po kożuchy do miasta Nilki, kilka mil od Kowna. Przejeżdżał obok karczmy, a obaczywszy nagle zgaszone światła, kazał swoim stanąć.
Długą chwilę dobijał się do drzwi, napróżno wołając. Kazał przemocą otworzyć.
Karczmę zastał pustą.
— Przeszukać w koło!
— Rozbiegli się sałdaci. W mroku nocy, w zawiei śnieżnej, wśród szumu wichru długo szukali i śledzili, aż wreście ujrzeli w zaroślach jednego, drugiego... pojmali trzydziestu.

— — — — — — — — — — —

— Ktoś ty?.. pytają w Kownie uwięzionego Maćkiewicza.
Lecz on milczy.
Już pięć dni męczą go, badają, śledztwa przeprowadzają, lecz żadnej pewności nie mają, czyli to on rzeczywiście jest Maćkiewiczem, sławnym dowódcą oddziału.
Trzydziestu uwięzionych milczy także. Najmłodsze pacholę żmujdzkie zaciska usta do krwi, gdy go katują, bo myślą, iż to wpół dziecko najrychlej zdradzi tajemnicę, lecz dziecko — bohater, milcząc w męczarni, ust nie otworzy.
— Wydać wyrok i powiesić — powiada generał, ale adjutant pyta w tej chwili:
— Czy nie Maćkiewicz?
Co zrobić, aby mieć dowód jasny, iż mają w ręku jego, jego, na którego głowę jest oznaczona nagroda 9000 rubli i order św. Włodzimierza.
— Sprowadzić ojca, niech on pozna, czyli to syn jego, ojciec niedaleko za Cytowianami, jeszcze żyje, wiem o tem. Tak radzi ów oficer, który Maćkiewicza pojmał i który spodziewa się orderu św. Włodzimierza, a jeszcze cenniejszych nadto 9.000 rubli.

— — — — — — — — — — —
Jest cichy wieczór wigilii Bożego Narodzenia.

Już kilka gwiazd zabłysło nad Kownem, już w kilku domkach światła migają, już jakaś majestatyczna powaga widna dookoła. Ani ruchu jezdnych, ani znaku pracy lub trudu. Wszystko ustaje w gonitwie o chleb, o byt, o sławę, o szczęście... wszystko z drogi usuwa się, ludzkie cele, zamiary, troski i trudy, nikną, jak niewidzialną siłą zmiecione, a tylko jedno, jedyne ogarnia czucie świat cały, oto radość spływa z sfer błękitnych i głosi. „Pokój ludziom dobrej woli!“
Czemuż drogą do Kowna pędzą kozacy z nahajami wyciągniętymi? Czemuż raz po raz smagają starca, w pół żywego i wloką go szalonym ruchem, bezlitośnem katowaniem?
Wszak patrzcie!.. To wieczór „Święty“... piekło na kolana pada, zbrodnia korzy się i kona.
Bóg zstępuje i niesie pokój ludziom, niesie zbawienie, niesie różdżkę miłości — czemuż wy starca wywlekli za siwe włosy z domu, czemu ślad drogi krwią i łzami jego znaczycie... za co przeklinacie te oczy wpół ociemniałe... te serce wpół zamarłe?
On czekał na syna... on świetlicę umaił choiną, on stół kazał nakryć obrusem, on opłatki miał święcone w ręku i żył nadzieją szczęścia.
Mówili mu o jego synie wiele... przychodzili do niego niego nieznani, wielcy z daleka, całowali dłoń jego drzącą i powiadali: - Cześć ci, żeś syna wychował na bohatera, cześć ci, iż syn twój Ojczyźnie służy.
I szła z lasów gęstych, z borów głuchych, z pól nadniemeńskich wieść jasna jak zorza, jako łan zboża bogata w radość i szczęście... przychodziła aż do wrót starych, stawała u progu chaty pochylonej i mówiła:
— Nie poznałbyś syna swego — bohatera! Większy nad wielkich, sławniejszy nad mężnych, wytrwalszy nad nieugiętych.
A teraz gdy on miał przyjść na gody wigilii... Gdy on miał stanąć u progu rodzinnej chaty, wyście starca powlekli?... Gdzie go ciągniecie?... Za co męczycie wpół zamarłe serce i przeklinacie oczy wpół ociemniałe?
Na podwórzu więziennem stać mu każą. Przyszedł generał, oficerowie, wiodą więźnia.
— Czy go znasz?
A starzec podniósłszy oczy — wyciąga ręce drzące, rzuca się na pierś więźnia i woła:
— Synu mój!
— Cha! cha!.. szatańskim śmiechem Moskwa się odzywa... udała się sztuka... cha! cha!.. bohater poznany i przez ojca wydany... Macież wigilię i opłatek, macież wasze gody radosne — śpiewajcie i kolędujcie. Ojciec nie skłamał, ojciec nie milczał jak pies przeklęty... teraz wyrok gotowy!
Zrozumiał starzec co uczynił.
Pojął całą grozę tej chwili... zdradził... on... ojciec syna swego zdradził... Zachwiał się pada, ksiądz Maćkiewicz chce podać rękę, sałdaci go wiodą do celi.. a na podwórzu więziennem w Kownie leży martwe ciało wieśniaka potrącane przez sałdatów i bladem obliczem zwrócone ku niebu, na którym migocą gwiazdy.
Z Kowna płynie pieśń dzwonów kościelnych wołających na pasterkę!.. z głębi kaźni więziennych słychać szept modlitw błagalnych... a u generała gra muzyka do tańca i brzęczą kielichy w ręku pijanych Moskali.
W trzy dni potem... wywiedli księdza Maćkiewicza na plac stracenia pod szubienicę.
— Zdradź sprawę buntu, powiedz, gdzie reszta Rządu Narodowego, otrzymasz życie.
— Ja — zrobiłem swoje — walczyłem więcej nic nad walkę powiedzieć wam nie umiałem, gdy mi broń wyjęto — milczę.
Trzydziestu pojmanych stawiono pod szubienicę.
— Powiedzcie, gdzie reszta? otzymacie[2] nagrodę...
— Ilu w ojczyźnie żyje nie splugawionych waszym jadem — tylu jest pozostałych do walki.
Każdemu z tych 30-tu na ramieniu wypalono żelazem piętno... i puszczono na wolność, iż gdy drugi raz schwyceni będą — zginą...
Księdza Maćkiewicza o godzinie 9-tej rano 28 grudnia 1863 roku powieszono.

— — — — — — — — — — —
Poznany przez ojca — zawisł na szubienicy, lecz gdy przez lud ten wielki syn ludu zostanie poznany i zrozumiany wtedy i imię Ojczyzny wymawiane będzie nie tylko usty, ale i czynami, wtedy promienna idea wolności rozświetli noc nad tą ziemią, na której w dzień Bożego Narodzenia wydawano wyroki śmierci i przy nucie kolędy wbijano słupy szubienic!.. Biedna ojczyzna Żmujdzina!..





Przypisy[edytuj]

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Szli.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – otrzymacie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jadwiga Strokowa.