Strona:Pod lipą.djvu/015

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zboża bogata w radość i szczęście... przychodziła aż do wrót starych, stawała u progu chaty pochylonej i mówiła:
— Nie poznałbyś syna swego — bohatera! Większy nad wielkich, sławniejszy nad mężnych, wytrwalszy nad nieugiętych.
A teraz gdy on miał przyjść na gody wigilii... Gdy on miał stanąć u progu rodzinnej chaty, wyście starca powlekli?... Gdzie go ciągniecie?... Za co męczycie wpół zamarłe serce i przeklinacie oczy wpół ociemniałe?
Na podwórzu więziennem stać mu każą. Przyszedł generał, oficerowie, wiodą więźnia.
— Czy go znasz?
A starzec podniósłszy oczy — wyciąga ręce drzące, rzuca się na pierś więźnia i woła:
— Synu mój!
— Cha! cha!.. szatańskim śmiechem Moskwa się odzywa... udała się sztuka... cha! cha!.. bohater poznany i przez ojca wydany... Macież wigilię i opłatek, macież wasze gody radosne — śpiewajcie i kolędujcie. Ojciec nie skłamał, ojciec nie milczał jak pies przeklęty... teraz wyrok gotowy!
Zrozumiał starzec co uczynił.
Pojął całą grozę tej chwili... zdradził... on... ojciec syna swego zdradził... Zachwiał się pada, ksiądz Maćkiewicz chce podać rękę, sałdaci go wiodą do celi.. a na podwórzu więziennem w Kownie leży martwe ciało wieśniaka potrącane przez sałdatów i bladem obliczem zwrócone ku niebu, na którym migocą gwiazdy.