Pod biczem zgrozy/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Wallace
Tytuł Pod biczem zgrozy
Wydawca Udziałowa Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia L. Gronusia i Ski
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. The Melody of Death
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

II.
WIELKI WYŚCIG FUNSTORA.


I znowu przyszło!
Gilbert Standerton słyszał melodję łagodną, bolesną, poprzez rozgwar dźwięków i szmer głosów. Po chwili znowu znowu zaginęła, zapodziała się, jak złota nić zaplątana w szarą tkaninę życia powszedniego. Rozbłysła i zgasła. Gilbert usiłował stwierdzić skąd rozbrzmiały te tony.
Była to melodja w tonacji F. dur, grana przez niewidzialnego skrzypka.
— Będzie burza! — powiedział ktoś.
Gilbert nie słyszał. Siedział na koźle powozu, oplótłszy ramionami kolana, a twarz jego okrywał pot rzęsisty.
W postawie jego było coś tragicznego, tak, że budziło nawet pewną obawę. Profil, którym obrócił się do podrażnionego przyjaciela miał linje klasyczne, wysokie, dobrze wymodelowane czoło, nos za długi trochę może, oraz silny, zdecydowany podbródek.
Gdy Leslie Frankfort podniósł oczy na nieprzytomnego marzyciela, wspomniał znany powszechnie portret Danta, mimo, że Dante nie miał twardego kapelusza, ani też nie okazywał tak wybitnego zainteresowania dla tłumu w dniu wyścigów.
— Będzie burza.
Leslie wyspinał się po stopniach i zajął miejsce na widowni obok Gilberta, który ocknął się z zadumy.
— Naprawdę? — spytał, ocierając czoło.
Ale rozglądając się w koło nie spojrzał wcale na ciemne chmury, spiętrzone ponad Bansteadem, jeno jął patrzeć po zbitych gęsto masach mężczyzn i kobiet, po jaskrawych plakatach, po stertach z desek na wzgórzu, długich szeregach płóciennych anonsów, zachwalających różne rodzaje wódek, cienkich rusztowaniach trybun na przeciwległej stronie areny. Bieganina, hałas i ożywienie nieprzejrzanych mas ludzkich, czyniły coś takiego, jak burza czerwcowa, rzeczą bez znaczenia zgoła.
— Gdybyś pan wiedział, drogi przyjacielu, jak nieszczęśliwie wyglądasz z opuszczonemi brwiami, — powiedział teslie Frankfort, trochę zgryźliwie, ale dobrodusznie — nie siedziałbyś tu w pozie, która przypomina zupełnie obraz p. t. „Zrujnowany gracz“. Wiesz, przyjacielu, z ta wydłużona, ponura twarzą, byłbyś doskonałym modelem do ryciny kolorowej w świątecznym numerze pisma przeciw grze skierowanego. Myślę, że pismo takie istnieje chyba.
Gilbert roześmiał się krótko.
— Ludzie ci interesują mnie — powiedział, czyniąc wysiłek, by mówić. — Czy możesz pan sobie wyobrazić jakie myśli nurtują ich? Każdy poszczególny to cała, swoista osobowość, każdy nosi w sercu obawę, lub nadzieję, każdy z nich posiada zdolność kochania, nienawidzenia, czy smucenia się. Spójrz pan na tamtego, oto człowieka! — wskazał długim, nerwowym palcem.
Wskazany człowiek stał pośród małej, zielonej oazy, gdzie ruch publiczności był tak uregulowany, że pozostało trochę wolnego miejsca. Stał tu człowiek średniego wzrostu, w czarnym, sztywnym kapeluszu nasuniętym na czoło, z długiem cienkiem cygarem w białych, regularnych zębach. Był zbyt oddalony, by Leslie mógł dostrzec te wszystkie drobne szczegóły, ale wyobraźnia Gilberta Standertona uzupełniła luki w obrazie człowieka, którego zresztą raz już widział.
Jakgdyby czując badawcze spojrzenia, człowiek ów obrócił się i podszedł zwolna do placu zarezerwowanego dla powozów. Wyjąwszy z ust cygaro, uśmiechnął się na widok znajomego, siedzącego na koźle.
— Co słychać, sir?
Głos jego brzmiał przenikliwie i cienko, jakby ich dzieliła przestrzeń niezmierna. Ale krzyczał widocznie dlatego, by zostać dosłyszanym mimo rozgwaru głosów tłumu. Gilbert uśmiechnięty pozdrowił go skinieniem dłoni, poczem człowiek ten złożył ukłon kapeluszem i obróciwszy się wpadł w tłum, który go pochłonął.
— To złodziej, — rzekł Gilbert — a w dodatku — typu największego i najpiękniejszego. Nazywa się Wallis. Iluż takich Wallisów tutaj. Dla człowieka myślącego, tłum taki jest widowiskiem strasznem.
Towarzysz spojrzał nań bystro.
— Tłum ludzki jest dopiero wówczas straszny, gdy trzeba się przezeń przeciskać podczas burzy — rzekł jako człowiek praktyczny. — Mo jem zdaniem, powinniśmy odejść stąd i wziąć auto.
Gilbert skinął głową. Wstał sztywnie, jak-by miał skurcz nóg i zstąpił powoli po stopniach na ziemię. Przeszli zagrodzenie wskos przez arenę, mały placyk do siodłania przeznaczony, potem długie kurytarze, gdzie jak zawsze w dniu wyścigów tłoczyli się sprawozdawcy dziennikarscy, dżokeje i kelnerzy. W końcu dotarli do ulicy głównej. Wśród otoczonego linami parku automobilowego odnaleźli swój wóz i co było dziwniejsze, zastali szofera.
Dwa razy już zamigotały nad Downsem ostrzegawczo sine błyskawice, a dusznem powietrzem wstrząsnął grzmot, w chwili gdy wóz zaczął się włączać w nić pojazdów, wracających do Londynu. Burza, kotłująca już przez całe popołudnie runęła ze straszną wściekłością na Epsom. Błyskało nieustannie, deszcz stał się jedną, nieprzeniknioną falą wody, a pioruny padające raz po raz ogłuszały jadących.
Wielki tłum ludzi na wzgórzu rozpełzł się. jakby topniejąc. Brzegi jego wystrzępiły się w długie, czarne kosmyki. Wszyscy biegli spiesznie ku trzem stacjom pobliskim. Trzeba było niezwykłej zręczności, by przewijać auto poprzez chaos powozów i dorożek automobilowych, w którym grzęzło nieustannie.
Standerton zajął miejsce obok szofera, mimo że wóz był kryty. Był człowiekiem o bystrej spostrzegawczości i zaraz przy drugiej błyskawicy, zauważył, że twarz szofera pobladła i wargi drzeć mu zaczęły. Nocna, nieledwo ciemność, okryła niebo. Widnokrąg brzeżyła wokoło mętna, groźna, pomarańczowej barwy mgła. Tak strasznej burzy nie było w Anglji od lat całych.
Młodzieniec obok szofera nie zwracał uwagi na strugi deszczu. Obserwował tylko nerwowe jego ręce, które musiały kręcić kierownicą nieustannie w obie strony, gdyż wóz zataczał zakręty w drogi poboczne, by uniknąć zatłoczonego gościńca głównego.
Nagle tuż przed autem zamigotał pas światła, a Standertona ogłuszył huk, straszliwszy jeszcze od poprzednich piorunów.
Szofer rzucił się instynktownie wstecz, pobladłszy ze strachu, drżące ręce puściły kierownicę, a stopa spadła z pedału. Wóz byłby mógł stanąć, gdyby nie to, że znajdował się tuż nad brzegiem silnego spadu.
— Boże wielki! — jęknął. — To straszne! Nie dam już rady, sir.
Natychmiast chwyciły dłonie Standertona kierownicę, a elegancko obuta stopa spoczęła na pedale hamulca.
— Idź pan stąd! — wykrzyknął gniewnie. — Prędko, zamieńmy miejsca!
Szofer usłuchał i drżący, z oczyma zasłonionemi dłońmi zajął miejsce swego pana, podczas gdy tenże przesunął się na miejsce kierowcy i włączył motor.
Całe szczęście, że był wybitnie zręcznym automobilistą, ale musiał wytężyć wszystkie swe zdolności, by sprowadzić wóz po zboczu, wiodącem do gliniastego downsu. Podczas gdy jechali rzutami, spadła znowu taka zlewa, że ziemię pokryła fala, jak w czasie powodzi. Koła ślizgały się i usuwały po gliniastym gruncie, ale kierowca zachował bystrość umysłu i zjechawszy po pochyłości, wyprowadził wóz z powrotem na gościniec. Był zasiany biegnącymi spiesznie ludźmi, toteż trąbiąc nieustannie, posuwał się powoli. Nagle wóz drgnął i stanął.
— Co się stało?
Leslie Frankfort spuścił okno, dzielące siedzenie kierowcy od wnętrza.
— Patrz pan na tego, starego człowieka! — rzekł Gilbert przez ramię. — Czy pozwolisz, bym go wziął ze sobą? Potem powiem dlaczego to czynię.
Wskazał dwie, smętne postacie nad skrajem gościńca. Był to stary mężczyzna i dziewczynka. Leslie nie mógł dokładnie widzieć ich twarzy. Stali, zwróceni plecami do burzy, rozpościerając nad sobą cienki płaszcz.
Gilbert krzyknął coś, a na dźwięk jego głosu stary obrócił głowę. Miał twarz piękną, wąską, wykwintnie zakrojoną i uduchowioną, była to twarz artysty. Szpakowate włosy spływały poza kołnierz, a pod płaszczem trzymał coś, co chronił z wielką pieczołowitością, nie zważając na straszliwą ulewę i własną ochronę.
Dziewczyna, stojąca obok niego miała około siedmnastu lat. Spojrzenie jej było smutne. Bez trwogi patrzyła wielkiemi oczyma na siedzących w aucie. Stary człowiek zawahał się, wobec zaproszenia Gilberta, ale gdy tenże uczynił gest niecierpliwy, przeniósł dziewczynę przez gościniec, a Leslie otworzył drzwiczki.
— Wskakujże pan prędko! — powiedział. — Woda cieknie z pana!
Zatrzasnąwszy drzwiczki usiadł naprzeciwko. W opłakanym znajdywali się oboje stanie. Suknia dziewczyny zwiotczała zupełnie, a twarz miała tak mokrą, jakgdyby wyszła wprost z wody.
— Proszę zdjąć płaszcz! — powiedział Leslie krótko. — Mam kilka suchych chustek, chociaż przydałoby się pani raczej prześcieradło.
— Bardzo pan uprzejmy — odrzekła z uśmiechem, — ale zniszczymy panu auto.
— O, to nic nie szkodzi! — rzekł z uśmiechem. — Zresztą nie jestem właścicielem wozu. W każdym razie — dodał — gdy wejdzie tu Mr. Standerton, zawala go znacznie gorzej jeszcze.
Zadał sobie pytanie, jaki dziwny kaprys skłonił Standertona do udzielenia tym ludziom schrony w swej limuzynie.
Stary jegomość uśmiechnął się, nim zaczął mówić, a pierwsze zaraz słowa dały objaśnienie.
— Pan Standerton był dla mnie zawsze bardzo dobry! — rzekł uprzejmie, pokornie niemal.
Głos miał łagodny, mile brzmiący, a Leslie nabrał przekonania, że jest to głos człowieka kulturalnego. Uśmiechnął się mimowoli, nawykły do spotkań z przyjaciółmi Standertona. Toteż nie zdziwił go wcale ten, ociekający wodą skrzypek uliczny. Tak go oszacował, widząc szyjkę skrzypiec, wyzierającą z pod przemoczonego płaszcza.
— Znasz go pan tedy?
Potwierdził skinieniem.
— Znam go bardzo dobrze! — powiedział.
Dobył z pod płaszcza skrzypce, a Leslie zauważył, że był to stary instrument. Stary muzyk zbadał skrzypce starannie, potem zaś, westchnąwszy z ulgą, położył je na kolanach.
— Sądzę, że nie ucierpiały, nieprawdaż? — spytał Leslie.
— Nic, sir! — odparł muzykus. — A już bałem się bardzo, by w dniu tak pomyślnym nie ponieść klęski.
Grali w Downs i zarobili sporo.
— Bratanica moja gra także — dodał skrzypek — coprawda, oboje nie lubimy tłumu, ale znaczy to tyle co pieniądze — uśmiechnął się — a położenie nasze nie pozwala odsuwać korzystnej sposobności.
Wydostali się z zasięgu burzy, a minąwszy Sutton, wjechali w okolice o suchych niemal drogach. Gilbert zatrzymał wóz i oddał kierownicę zawstydzonemu szoferowi.
— Bardzo mi przykro, sir! — zaczął biedak.
— Nie martw się pan tem! — powiedział Gilbert z uśmiechem. — Cóż za wstyd, że człowiek boi się burzy. Sam nieraz dawniej doznawałem czegoś takiego, zanim zdołałem słabość tę opanować... Są rzeczy gorsze... — zakończył, napoły do siebie.
Podczas gdy biedny szofer bąkał słowa podzięki, Gilbert otworzył drzwi i wsiadł. Skinął głową staremu, a dziewczynę pozdrowił przelotnym uśmiechem.
— Poznałem pana zaraz! — powiedział. — To jest pan Springs... — zwrócił się do Leslie Frankforta — mój bardzo dawny przyjaciel. Jeśli jadałeś pan kiedy u St. Johnsa Wooda, musiałeś pan niechybnie słyszeć skrzypki Springsa... Była to już część programu... nieprawdaż? Zresztą, czy grałeś pan... — spytał nagle i urwał a stary skrzypek, mylnie zrozumiawszy te słowa, potwierdził gestem głowy.
— W każdym razie — powiedział Gilbert odmiennym tonem — nie byłoby to po ludzku pozwolić, by moja orkiestra prywatna utonęła w Epsom Downs, nie mówiąc już o możliwości zabicia przez piorun.
— Czy istniało rzeczywiście takie niebezpieczeństwo? — spytał Leslie zdziwiony wielce.
Gilbert skinął głową.
— Przejeżdżając przez Downs widziałem jakiegoś zabitego piorunem biedaka! — powiedział. — Zebrało się wkoło niego dużo ludzi, tedy nie zatrzymałem wozu. Widok był straszny.
Spojrzał przez owalne okienko w tylnej ścianie.
— Jeszcze dziś wieczór będziemy mieć huragan w Londynie! — dodał. — Ale w mieście burza nie oddziaływa tak podniecająco. Dachy wysokich domów mają coś uspokojającego dla ludzi nerwowych.
W Balham rozstali się ze starym skrzypkiem i bratanicą jego, a gdy auto ruszyło dalej, Leslie zwrócił się do towarzysza z wyrazem zdziwienia.
— Gilbercie, jesteś pan człowiek dziwny i wyznać się na panu trudno! — powiedział. — Jeszcze dziś rano nazwałeś się sam „rozbitkiem nerwowym“...
— Czy tak powiedziałem? — spytał Gilbert oschle..
— Nie użyłeś pan, coprawda, tych słów — odparł Leslie z niechęcią, — ale było to bardzo podobnem sformułowaniem stanu, odpowiadającego panu wyraźnie. Potem zaś, wobec huraganu, który i mnie napędził strachu niemałego, zajmujesz pan, poprostu, miejsce szofera i prowadzisz wóz poprzez wichurę. Ponadto masz pan tyle jeszcze względów, że zabierasz po drodze starucha, chociaż nikt nie uczyniłby panu najlżejszego wyrzutu, gdybyś go zostawił na pastwę losu.
Gilbert milczał przez chwilę, potem zaś rzekł, roześmiawszy się gorzko.
— Istnieją całe tuziny rodzajów nerwowości, ale żadna, przypadkowo nie jest moją. Ten staruch, to czynnik ważny mego życia, chociaż o tem nie wie... a ponadto narzędzie losu.
Uroczyście niemal, zniżył głos, po chwili zaś przypomniawszy sobie, że spoczywa na nim zaciekawione spojrzenie towarzysza, powiedział oschle.
— Drogi przyjacielu, nie wiem, w jaki sposób odniosłeś pan wrażenie, że jestem „rozbitek nerwowy“. Jest to, coprawda stan niezbyt odpowiedni dla człowieka, który ma zamiar w tym jeszcze tygodniu wstąpić w związki małżeńskie.
— To właśnie może być przyczyną, drogi przyjacielu — powiedział Leslie z rozwagą. — Znam mnóstwo ludzi, których ta ewentualność wprawiła w stan niesamowitego rozdrażnienia Na przykład, choćby taki Tuppy Jones, który poprostu uciekł. Dzienniki zamieściły wiadomość, że utracił pamięć, czy podobną podały brednię.
Gilbert uśmiechnął się.
— Uczyniłem coś, co niemal równa się ucieczce, poprosiłem mianowicie o odłożenie zaślubin.
— Ale dlaczego? — badał Leslie. — Jeszcze dziś rano, przybywszy po pana, chciałem o to spytać, potem jednak wyszło mi z pamięci. Pani Cathcart powiedziała, że słyszeć o tem nie chce.
Mimo, że Gilbert nie zachęcał do dalszego snucia tego tematu, ciągnął gadatliwy młodzieniec dalej.
— Synu mój, przyjmij dar bogów. Zaraz otrzymasz posadę w ministerstwie spraw zagranicznych, za czas niedługi możesz zostać wiceministrem, przytem zachwycająca, piękna narzeczona. Jesteś pan bogaty...
— Wołałbym nie słyszeć tego! — rzekł Gilbert szorstko. — Tak sądzą wszyscy w Londynie. Tymczasem, poza pensją nie posiadam żadnych zasobów pieniężnych. Ten wóz — dodał w odpowiedzi na pytające spojrzenie — jest, coprawda, moją własnością... przynajmniej dał mi go stryj i nie sądzę, by zażądał zwrotu, zanim go sprzedam. Dla mnie, nie ma to na szczęście żadnego znaczenia — podkreślił, twardym jeszcze tonem — ale jestem niemal pewny, że dwie trzecie stosunków przyjacielskich i cała serdeczność, jaką mnie darzą ludzie czasem, wszystko to polega na łudzeniu się co do mego bogactwa. Ludzie myślą, że jestem spadkobiercą stryja.
— Czyż nim pan nie jesteś? — spytał Leslie ze zdumieniem.
Gilbert zaprzeczył gestem głowy.
— Niedawno wyraził stryj zamiar, zapisania całego majątku tej, czcigodnej instytucji, która oddaje tak nieocenione przysługi psiemu rodzajowi... domowi psów w Battersea.
Dobroduszne rysy Leslie nabrały wyrazu tragicznego osłupienia.
— Czyś pan to powiedział pani Cathcart? — spytał.
— Pani Cathcart? — zdziwił się Gilbert. — Nie, nie wspomniałem o tem wcale. Nie sądzę, by to było potrzebne... Zresztą — dodał z uśmiechem — Edyta nie zaślubia mnie dla pieniędzy. Sama jest bardzo majętna, nieprawdaż? Chociaż niema dla mnie znaczenia, czy jest bogata, czy biedna.
Resztę drogi przebyli obaj w zupełnem milczeniu, a przy skręcie Jamesstreet wysadził Gilbert przyjaciela.
Sam pojechał dalej, do małego domku, wynajętego przed rokiem, wraz z całem urządzeniem, w czasie, kiedy małżeństwo stanowiło możliwość bardzo odległą jeszcze, a jego warunki życiowe były nierównie świetniejsze, niż obecnie.
Standerton zaliczał się do jednej z tych przedziwnych rodzin, których członkowie są wyłącznie kuzynami, bliższymi i dalszymi. Stryj jego, zdziwaczały Anglo-Hindus wziął na siebie przyszłość chłopca i wpływowi jego głównie zawdzięczał Gilbert stanowisko teraz zajmowane. Co więcej, naznaczył go swoim spadkobiercą, że zaś był człowiekiem raczej gadatliwym, niż skrytym, wieść o wielkiem szczęściu Gilberta rozeszła się po wszystkich zakątkach Anglji.
Potem, na miesiąc przed początkiem niniejszego opowiadania, padła niby bomba krótka wiadomość od stryja, że uznał za stosowne zmienić postanowienia testamentu i Gilbert może liczyć tylko na tysiąc funtów, które to pieniądze należą mu się z prawa, podobnie jak innym, niezliczonym krewnym.
Nie był to dla Gilberta cios wielki, zasmucił się tylko z obawy, że mógł czemś urazić swego, porywczego stryja. Cenił dobroć staruszka zbyt wysoko, by mu brać za złe to dziwactwo, mimo, że go uczyniło człowiekiem biednym niemal.
Zmieniłoby to było w znacznej mierze cały dalszy przebieg życia, gdyby zawiadomił jednego bodaj człowieka o zmianie widoków na przyszłość.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Wallace i tłumacza: Franciszek Mirandola.