Po powrocie/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kornel Makuszyński
Tytuł Po powrocie
Rozdział III
Pochodzenie Radosne i smutne
Data wyd. 1922
Druk Zakłady graficzne „Blbljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Zajęciem podczas bombardowania miasta zgoła niewdzięcznem, niemal wcale sensu nie mającem, jest pisanie wierszy. Oszalałe warkotanie karabinów maszynowych, odbywające się bez najmniejszej uwagi na zasadnicze prawidła harmonji, mąci do tego stopnia poczucie rytmu, że tylko przy wielkim wysiłku można pisać jedynie „wierszem wolnym“. Rymy wskutek idjotycznego hałasu, wyprawianego przez śmierć, są politowania godne. Wtórem dogodniejszym przy pisaniu jest poważny, skupiony basso profondo armaty, wystrzałami zaś można mierzyć strofy. Są to spostrzeżenia, oparte na głębokiem doświadczeniu, tak, że można było w owym czasie rozpocząć wszelkie pismo tym bohaterskim zwrotem, jakim pewien Gaskończyk rozpoczął list do kochanki: „Piszę do ciebie z pistoletem w jednej ręce, a z szablą w drugiej“.
Z ohydną rozpaczą przypomniałem sobie te, ociekające krwią, słowa, kiedy mi jednej nocy dano zardzewiały karabin w jedną rękę, nie wychodzącą z pochwy szablę w drugą i kazano iść na pół nocy „na wartę“.
Każdy dom przez noc całą utrzymywał taką groźną wartę, a warta miała pod karą imfamji lec trupem na schodach, możliwem bowiem było, że bandy szumowin, złożone z dezerterów i więźniów, posiadających broń, jako pokrywkę napadu mundur, jako pozór zaś rewizję, gotowe rabować domy w niespokojnym czasie. Spojrzałem tkliwym, zlekka obłąkanym wzrokiem na szablę, potem na karabin, potem długo, długo patrzyłem w niebo. Zadrżeli z wielkiej dumy w grobach przodkowie, ujrzawszy rycerską moją postać. Wstąpiła tedy we mnie odwaga płowego lwa; wytężywszy wszystkie siły, dobyłem szabli i ze wzruszeniem, któreby zdumiało i rozczuliło w tejże scenie Frenkla, mówiłem jej:
„Hej, hej, pani Barska, pod Słonimem, Podhajcami, Berdyczowem, Łomazami...“
Ale szabla nie zadrżała ze wzruszenia, bo było to tępe bydlę, nadkruszone i zardzewiałe, jak stara chórzystka, choć z pewnością widziała Berdyczów, gdzie handlują też i starem żelazem.
Uczestnicy warty ściągają ze wszystkich pięter i ze wszystkich piwnic; zbroje są niekompletne, bo senni bohaterowie są bez kołnierzyków, jak gdyby i umrzeć nie można było w stroju nienagannym. O, Aramisie, który chustką z brabanckich koronek dawałeś znaki, przyzywając pogardliwie śmierć!...
Takie podłe czasy!...
Przychodzi dowódca warty i szeptem poucza, że nie wolno palić papierosów, stanowiących widomy cel i że w razie napadu należy strzelać bezustannie do ostatniego naboju. Potem dowódca warty idzie spać, jak przystało na człowieka wyższej rangi w pięciopiętrowej kamienicy; „warta“ zaś zaczyna działanie. Rozpoczynało się ono od roztropnego rozpatrzenia sytuacji, zbadania wszystkich dnzwi i schodów, instynkt zaś wytłumaczył mi w jednej chwili, że cała warta ma jedno niezłomne przedsięwzięcie: uciec przy pierwszym alarmie na cztery wiatry i w cztery strony kamienicy. Po dokładnem rozpatrzeniu tego zamysłu, poznałem, że jest genjalnie prosty i głęboko dowcipny. Dodaję nawiasem, że tak było jedynie w początkach oblężenia, później (co opowiem) i w innym, bardziej bohaterskim domu, było naprawdę bohatersko.
Stoję tedy, jak ułan na widecie, na ciemnych schodach i obmyślam fortele na wszelki wypadek; czas się dłuży i jest zimno dlatego, że tak było istotnie, i dlatego, że na warcie tak jest zawsze. Oparłem się „stylowo“ na zimnej lufie karabinu, szablę powiesiwszy na zamku okna, aby już sam widok jej poraził wrogów. Pozycję miałem dogodną, bo wprost oszklonych drzwi głównych, tak, że krwawy nieprzyjacielski generał dlatego dotąd żyje, że wtedy na mnie się nie natknął. Los bitwy byłby przytem zależny i od tego, ktoby z nas dwóch prędzej uciekł. Odwaga zresztą rodzi się w potrzebie, czułem też ją, napływającą ostrożnie w stronę serca, które wietrzyło krew. Poza sobą, w życiu miałem już dwa trupy: dwa podolskie zające, którym to musiało zrobić chyba przyjemność, że zginą z mojej ręki i same dały się zamordować; co do jednego zaś mam podejrzanie, że to był stary łajdak zając, taki z Dygasińskiego, który skonał ze śmiechu.
Mija godzina jedna i druga i jakoś nic; czasem po bruku ulicy zaczłapie szkapa, ulicznej pikiety, czasem w oddaleniu o ściany domów obija się groch kul. Wtem, w jednym załomie korytarza miga niespokojny błysk światła, po ścianach przebiegły wydłużone cienie, słychać mocno podejrzane szmery. Ja zadrżałem i mój karabin zadrżał; poleciłem się Bogu, przebaczyłem moim wydawcom i ruchem Beghery począłem się skradać w stronę podejrzaną, gdzie szmery coraz to rosły, jak gdyby się odbywała narada; było prawdopodobnem, że korzystając z niedbalstwa reszty straży, której od pewnego czasu nie widziałem, ktoś przyszedł od strony pustych ogrodów i wszedł, wyłamawszy cicho okno, teraz zaś obmyśla szczegóły ataku.
— Kto tam na schodach? — zapytuję cicho, głosem umyślnie drżącym.
Ten ktoś jest tak bezczelny, że na moje przyjacielskie zapytanie nie daje odpowiedzi.
— Kto tam? Odpowiedz, bo strzelam! — mówię po raz wtóry. Rzecz pnosta, że wystrzeliwszy, byłbym rzucił karabin i racjonalnie uciekł, wróg jednak nie mógł tego wiedzieć. Aż się z załomu schodów wynurza jakaś postać i powiada cicho:
— Nie krzycz pan, sto rubli do bicia!
Mój karabin udławił się własną kulą i zamarł.
Straż przysiadła w kącie w całym swoim bohaterskim składzie, do którego przyłączył się stróż kamienicy i gra wedle wszelkich reguł klubowych. Towarzystwo jest trochę mieszane, co na grę nie ma wpływu, bo obok kart leżą jak śpiące psy, browningi. Komendant straży, który się zjawił na „inspekcję“, znalazłszy wszystko w należytym porządku, został mianowany członkiem klubu honoris causa i gra z wielkim wdziękiem. Gdyby w tej chwili zjawił się nieprzyjaciel, nicby się straszliwego stać nie mogło, nieprzyjaciel bowiem nosi zawsze karty w cholewie buta i gra bardzo wysoko, rzucając całe arkusze „kierenek“. Porozumienie nastąpiłoby w tej chwili. W rezultacie stróż, wielki majster, ograł całą straż z komendantem na czele. Zdaje mi się, że wygrał też ze dwa karabiny i trzy szable.
Sielanki te były wonczas możliwe, bowiem dobierano się dopiero do dalekich przedmieść, i jak zadzierzysta kość, dławił wróg gardziele dalekich ulic. Rano zaś znów grzmiał oblegający ze stu armat i rozbijał złocony łeb nieszczęsnego miasta. Kanonada rosła crescendo, do szczytu szaleństwa dochodziła w porze obiadowej, słabła pod wieczór; wielkim, wyjącym brytanom armatnim wtórowały wciąż małe pieski maszynowych karabinów, lub nierasowe kundle, opancerzone automobile, kąśliwe i wściekłe.
Aż i na nas przyszła smutna kolej.
Bohaterscy obrońcy, zamiast uczynić z miasta wycieczkę i rozprawić się w polu z armją oblężniczą, chowali się coraz skrzętniej za mury, zewsząd naciskani. Jednego dnia wyciągnęli cztery ochrypłe armaty i ustawili je na placyku za naszym domem. Armaty te szybko dostały ostrego szału i kołowacizny i wyły w stronę rzeki. Dom drżał w posadach szyby jęczały przerażonym dźwiękiem, nagła zaś rozpacz skrzyknęła wszystkich obłąkanym głosem do piwnic, gdzie również wytrzymać było trudno; głowa pękała od huku, wszystkich zaś ogarnęła nieznośna trwoga na myśl, że się wkrótce staniemy celem artylerji nieprzyjacielskiej. Na szczęście zapadł mrok i dano sobie z jednej i z drugiej strony ze strzelaniem spokój. Wzburzony odmęt przerażenia począł się wygładzać w nocnej ciszy i z czeluści piwnic poczęli, jak z grobu, wyłazić ludzie, naprawdę do nieboszczyków podobni, trochę bladzi z zielonym, łagodnym odcieniem, trochę żółci, w rozmaitych zresztą trumiennych kolorach, aby przez niewiele godzin odetchnąć lepszem powietrzem i lec na materacach w przedpokojach. Przebywanie w mieszkaniach było niemożliwe, bo onegdaj pocisk jakiś samotny, jak samotnik odyniec, stalowym ryjem rozrył ścianę naszego domu, w którym z przestrachu wyleciały z niesłychanym szklanym wrzaskiem wszystkie co do jednej szyby. Dla tego właśnie pocisku mam dziś serdeczny sentyment, mimo wybitych szyb. Był to pocisk o zacnem sercu, pocisk przyjacielski, z pozoru tylko łajdak i chamsko natarczywy, — on bowiem, krzywdy nikomu nie uczyniwszy, ostrzegł wszystkich, z hukiem zapowiedziawszy, że dom nasz, dotąd bezpieczny, przestał być bezpiecznym, że jakaś armatnia, bezzębna, z czarnem podniebieniem paszcza, skierowana jest w naszą stronę. Gdyby nie on, przysłuchiwałbym się z niebieskiej loży przez lat jakiś tysiąc, do znudzenia, rozprawom Rady miejskiej nad sprawą teatralną, a szlachetny, gościnny feljetonista jednego z pism warszawskich miałby o jedno zmartwienie mniej, że tylu Galicjan, samo licho wie, po jakiego kicha, przyjechało do stolicy.
Po tem zacnem ostrzeżeniu spaliśmy, jako naród koczowniczy, na podłodze, w przedpokojach, rano zaś na wezwanie pierwszego wystrzału, porwawszy garderobę, zbiegaliśmy w mroczne podziemia. Kiedy jednak pod wieczór ustawiono cztery śmiesznie krzykliwe armaty obok naszego domu, nazajutrz dom nasz znalazł się na czarnej liście pierwszy z brzegu i to bez żadnych uprzedzeń, lecz co gorsze, nie został skazany na rozstrzelanie w czasie zwyczajnym, nieco po dziesiątej! Tego dnia (atrament mój przybladł w tej chwili!) pierwszy granat był mój, osobiście mój, dla mnie przeznaczony, znacznie wcześniej, niźli to było dotąd.
Śniło mi się właśnie coś śmiesznie miłego, kiedy cisnęło mnie coś o ścianę, coś nade mną zawyło, coś wrzasnęło nieludzko i ryknęło grzmotem, potem zaczęło coś grzmieć i coś zaczęło się walić z wściekłym impetem; ujrzałem nagle najpierw czerwone, wirujące kręgi, w ich zaś pierścieniu, w gęstym obłoku białego pyłu, z tego powodu podobną do posągu i jak posąg nieruchomą, moją żonę. Granat uderzył w pokój sąsiedni, wywalił ścianę i rzygnął plugawą strugą cegieł na pokój; impet tego oszalałego zwierzęcia ze stali rozbił się o ścianę, która nas chroniła. Leżało temaz to bydlę, w dziesięć części rozerwane wśród gruzów, wśród pobitego szkła, porwanych książek i obrazów; jakiś paraliż powykręcał meble i dziwnie udrapował portjery. Zato na boży świat, na marcowe, śnieżące niebo otworzył się widok przez wybitą ścianę, jak przez loggię renesansowego pałacu, z którego jednak, z garderobą w ręku trzeba było uciekać w te pędy, bo pociski bolszewickie mogły mieć baranie narowy i gdzie jeden polazł, tam zaraz lezie ich całe stado.









Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kornel Makuszyński.