Strona:Radosne i smutne.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 37 —



Z ohydną rozpaczą przypomniałem sobie te, ociekające krwią, słowa, kiedy mi jednej nocy dano zardzewiały karabin w jedną rękę, nie wychodzącą z pochwy szablę w drugą i kazano iść na pół nocy „na wartę“.
Każdy dom przez noc całą utrzymywał taką groźną wartę, a warta miała pod karą imfamji lec trupem na schodach, możliwem bowiem było, że bandy szumowin, złożone z dezerterów i więźniów, posiadających broń, jako pokrywkę napadu mundur, jako pozór zaś rewizję, gotowe rabować domy w niespokojnym czasie. Spojrzałem tkliwym, zlekka obłąkanym wzrokiem na szablę, potem na karabin, potem długo, długo patrzyłem w niebo. Zadrżeli z wielkiej dumy w grobach przodkowie, ujrzawszy rycerską moją postać. Wstąpiła tedy we mnie odwaga płowego lwa; wytężywszy wszystkie siły, dobyłem szabli i ze wzruszeniem, któreby zdumiało i rozczuliło w tejże scenie Frenkla, mówiłem jej:
„Hej, hej, pani Barska, pod Słonimem, Podhajcami, Berdyczowem, Łomazami...“
Ale szabla nie zadrżała ze wzruszenia, bo było to tępe bydlę, nadkruszone i zardzewiałe, jak stara chórzystka, choć z pewnością widzia-