Strona:Radosne i smutne.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 40 —



korytarza miga niespokojny błysk światła, po ścianach przebiegły wydłużone cienie, słychać mocno podejrzane szmery. Ja zadrżałem i mój karabin zadrżał; poleciłem się Bogu, przebaczyłem moim wydawcom i ruchem Beghery począłem się skradać w stronę podejrzaną, gdzie szmery coraz to rosły, jak gdyby się odbywała narada; było prawdopodobnem, że korzystając z niedbalstwa reszty straży, której od pewnego czasu nie widziałem, ktoś przyszedł od strony pustych ogrodów i wszedł, wyłamawszy cicho okno, teraz zaś obmyśla szczegóły ataku.
— Kto tam na schodach? — zapytuję cicho, głosem umyślnie drżącym.
Ten ktoś jest tak bezczelny, że na moje przyjacielskie zapytanie nie daje odpowiedzi.
— Kto tam? Odpowiedz, bo strzelam! — mówię po raz wtóry. Rzecz pnosta, że wystrzeliwszy, byłbym rzucił karabin i racjonalnie uciekł, wróg jednak nie mógł tego wiedzieć. Aż się z załomu schodów wynurza jakaś postać i powiada cicho:
— Nie krzycz pan, sto rubli do bicia!
Mój karabin udławił się własną kulą i zamarł.