Po powrocie/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kornel Makuszyński
Tytuł Po powrocie
Rozdział I
Pochodzenie Radosne i smutne
Data wyd. 1922
Druk Zakłady graficzne „Blbljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.



Niech mnie dobry, polski Pan Bóg broni, iżbym miał opisywać to wszystko, na co patrzyły zdumione oczy moje w tych czasach, kiedy się zdawało, że „bogi i ludzie szaleją“. Tylko zawodowy, rutynowany warjat zdołałby to wszystko minione pojąć i ująć w oszalałą całość. Człowiek, który nałogowo wiąże przyczynę ze skutkiem, został zmiażdżony i wytrącony z kolei prawowitego myślenia, pobladł, osłabnął, potem z pogardliwym grymasem człowieka, którego już nic na świecie zdziwić nie potrafi, ze śmiertelnym spokojem filozofa, który poznał tysiąc czterdzieści trzy rodzaje śmierci, patrzył w niebo, które każdej chwili również mogło oszaleć i mogło urządzić wybuch księżyca, strzelanie gwiazdami, lub z Wielkiego Wozu zbudować opancerzony automobil. Wielu już uczciwych ludzi osiwiało, czytając o tem, co się działo u naszych nieszczęsnych sąsiadów za owych dni, kiedym w r. 1918 w starym, złoconym Kijowie wiódł przez długie dni pogodny dyskurs ze śmiercią na temat: jak umrzeć najwygodniej i bez bólu?
Nie należy tedy straszyć raz jeszcze spokojnych ludzi i nie należy psuć zdrowych nerwów.
Pismo niniejsze jest raczej prywatną relacją dla przyjaciół, którzy mają dobroltliwą manję zdumiewania się przy spotkaniu, że jeszcze żyję, że mi nie brak choćby jednej ręki lub nogi, jakiejś wreszcie drobnej oznaki burzliwych przejść, chociażby wybitych kilku zębów, lub takiej drobnostki, jak jedno oko. Dobrze jest też czasem pomyśleć o tem, co było, i przyjrzeć się temu, co się znalazło po powrocie, co właśnie uczynić zamierzam, okpiwszy śmierć i jeszcze serdeczniej ukochawszy życie, chociażby tak dychawiczne, jak to, co się snuje po Warszawie w kamedulskich trepkach i w braku lepszego pokarmu zjada własną wątrobę.
Należy przy tej sposobności zachować grecką pogodę umysłu i rozważać miłosny do Warszawy stosunek z jesiennym, łagodnym, cichym spokojem, na wszelki wypadek bez uprzedzeń, starając się dokładnie pojąć chimeryczne sentymenty Warszawy, która wie o tem, że jest piękna, w sobie zabójczo zakochana i wskutek tego ma w sobie wiele z prześlicznej kobiety, której najwybitniejszym wdziękiem jest to, że od czasu do czasu sama nie mnie, czego chce. Ale takie łagodne, przemijające szaleństwa są ozdobą miłości. Oto Warszawa uczyniła piękny grymas na pięknej twarzy, patrząc z pod zmrużonych powiek na tłum „powracających“. Tak samo śliczna kobieta patrzy na powracających po latach kochanków, którzy stracili styl. Daremnie taki tłumaczy, że przez kilka lat jęczał i tęsknił, patrzył w niebo i przez grudę gwiazd bieżał myślą nad Wisłę, że zarobił ręce po łokcie, byle wrócić, że dał sobie zaszczepić z wielkiej i obłąkanej miłości tyfus, ospę i cholerę, że, w bydlęcym wagonie jadąc przez dwa tygodnie, drżał z niecierpliwości, a kiedy zdaleka ujrzał srebrem zasnutą Wisłę, wtedy rękawem ciężką i ciepłą otarł łzę... No, tak... Wszystko jedno... Warszawa zawsze jest tą najdroższą, dla której... Jeszcze raz, wszystko to jedno...
Wobec tego, niejeden z tych, co powrócili, najpierw bardzo pilnie, z dziwnie zdumionem spojrzeniem patrzył w niebieskie oczy najpiękniejszego tego miasta; potem zaczął myśleć głęboko i smutno zwieszał głowę na piersi; wreszcie dwóch takich romantyków powiesiło się wedle wszelkich zasad sztuki, jeden się starym, dobrym zwyczajem, zastrzelił, a jeden, biedaczyna już taki, że go nie stać było na żaden patentowany przyrząd do uśmierzenia rozpalonej głowy i do uspokojenia rozwichrzonego z wielkiej miłości serca, rzucił się łbem na dół na gościnny bruk warszawski, zupełnie niepomysłowo. Należałoby o tych straceńcach napisać to, co się pisze w kronikach policyjnych, podając jako drobiazgowy i małoznaczny powód samobójstwa: „nieszczęśliwą miłość“.
Na resztę nieprzyzwoitych „reemigrantów“ patrzą ludzie stołeczni z dobrotliwą podejrzliwością i z tym paralitycznie słodkim uśmiechem, złożonym chemicznie z dozy politowania, współczucia, arszeniku, kwasu siarczanego i tym podobnych serdecznych ingredjencyj. Istnieje bowiem epidemiczne podejrzenie, że te zmizerowane Don Kiszoty, których wojna, jak pies w pięty gryząc, pędziła przed siebie, wciąż dalej i dalej, czasem aż na chińską granicę, — wszyscy są utajonymi miljonerami. Mam zawsze wrażenie, ilekroć mi się kto serdecznie i ze wzruszeniem w dobrych oczach przygląda, że ów człowiek zacny myśli i pilnie w gościnnem sercu rozważa, iż w podeszwie lewego buta mam ukryty milion, a w podeszwie prawego brylanty, z wrodzonej mi zaś obłudy, w celu ukrycia skarbów, piszę wiersze. Bardzo to jest wesołe i straszliwie zabawne, powoli zaś można do tego przywyknąć. Gdy się jednak rzecz tę wszechstronnie rozważy, nie można nie przyznać słuszności ludziom spokojnym i dobrze wychowanym, którzy napracowali się nad stworzeniem dla stolicy siedemdziesięciu siedmiu kabaretów, kiedy nagle zjeżdża tłum biednych krewnych i rozsiada się ze stosem manatków. Żeby to jeszcze był przyzwoity gość, taki, co przyjdzie i pójdzie, ostatecznie gościnność polska zna swoje tradycje, ale to są goście nieprzyzwoici, bo taki to przyszedł, siadł, a wyjedzie dopiero na Powązki.
Wojna w istocie rozpętała namiętności i rozzuchwaliła ludzi.
Dość trudno tedy jest pojąć radość tej części Warszawy, która, szczęki zaciąwszy, postanowiła pracować bez wytchnienia, stwarzać szkoły i budować na rumowiskach, radość z powrotu wielu rąk do pracy. Swój zawsze swego znajdzie, przeto i ci się prędko znajdą, wynajdą jakieś pokrewieństwo serc i dusz, zaklną się imieniem polskiego Pana Boga i zaczną nauczać dzieci, uczciwie szyć buty, uczciwie pisać wiersze i siać zboże. Jakoś to tam 'w wielkiej, Wspólnej, serdecznej pracy dojdą zacni ludzie szybko do przekonania, że jest jedna Ojczyzna, jedna dla niej praca i nic niema ponadto. Bo my tak z początku zawsze. Trochę fochów, trochę komeraży, grymasy, mówienie przez nos, uśmieszki lewą stroną fizjognomji, wszystko to zaś bardzo grzecznie i prawie, że wytwornie. Potem to już jakoś się przeciera. Pusta radość mnie chwyta na myśl, kiedy się spotkamy wreszcie po wielu, wielu latach i kiedy po nabożeństwie uroczystem w katedrze, podczas którego sam Pan Bóg, wzruszony ciepłą łzę obetrze, po wiwatach i rozczuleniach serc, ludzie polscy, od wzruszeń osłabli, zaczną się sobie nawzajem przyglądać. Wtedy to się znów dobry, mądry Bóg uśmiechnie na widok polskich grymasów, kiedy się szczery Polak z nieszczęsnego Lwowa spotka z warszawianinem, a Poznańczyk wejdzie do szczęśliwej kompanji. Bo tak zawsze było, że Galicjanin to jest w głębokiem, serdecznem pojęciu warszawianina Polak drugiej klasy. Co zaś, wyśpiewując wdzięcznie swoją polszczyznę, mówi zawsze Galicjanin o „warszawskim arystokracie“, tego mi znowu zbyt szczerze powtarzać nie wypada, by nie robić plotek dzielnicowych. Będą one w powietrzu krążyły tak długo, aż wreszcie i Polacy nabiorą rozsądku, niema bowiem dla wszechmocnego Boga rzeczy niemożliwych. A wtedy to już nie będzie miary w wylewie uczuć, bo się stare, nieokiełznane, rozwichrzone i puste dzieci polskie ucałują z wielkim hałasem, z obcieraniem z wąsów łez, potem się pomieniają na czapki, a potem na serca. Jest to taka stara, nieznośna polska komedia, że mówić już o tem nie warto. A wspominam o niej dlatego tylko, by tym wszystkim, którym się zdaje, że po powrocie patrzyli na nich zezem i z litościwym uśmiechem — wytłumaczyć, że tylko barbarzyńskie narody mają zwyczaje nieogładzone, polegające na tem, że, gdy jeden barbarzyńca spotka nagle drugiego po kilkuletniem niewidzeniu, wtedy taki jeden z drugim, bez uwagi na dobre maniery, rzucają się sobie w objęcia, najpierw płaczą z dzikiej, nieokrzesanej radości, potem rzucają się jeszcze raz w objęcia, (jakież to dzikie!) potem jeden drugiego nakarmi, pomoże wynaleźć tanie mieszkanie, pomoże wynaleźć pracę i żyć poczynają w śmiesznej, jednostajnej, bez najmniejszych wrażeń braterskiej zgodzie. My jednak nie jesteśmy barbarzyńcami i poznaliśmy tajemnicę ludzi doskonałych, która orzeka, że wszelkie objawy gorących uczuć nabierają wtedy wartości czynnika społecznego, jeśli są ujęte w wytworne karby powściągliwości. Najpierw powściągliwość, potem serce. Najpierw trzeba odegrać scenę pięknego powitania, a potem można się na śmierć upić z radości.
Pojąwszy tedy należycie ten szczegół narodowej psychologji, można sobie nic nie robić z zezowatych spojrzeń i z chłodu powitań i zgóry zaznaczyć termin narodowego festynu, na którym zabite będzie tłuste cielę, w międzyczasie zaś należy nieco przecierpieć, nocując na bruku, kiedy zacny rodak, chcąc tem ściślej ukryć w stosie pozorów oszalałe z radości swoje zacne serce, by go naprawdę nikt o wzruszenia nie posądził, — podniesie do tego stopnia komorne za mieszkanie bardzo ciasne, ale zato bardzo wilgotne, że mógłbyś, naiwny synu marnotrawny, posądzić go naprawdę w zaślepieniu swojem o brak serca. A to jest tylko pozór, zręczny, przemiły pozór, bo jednego dnia otworzą ci bezpłatnie naoścież serca i przycisną do piersi. Ja osobiście tak uwielbiam Warszawę, że nie uwierzę, by w takiem cudnem mieście mógł kto zostać, rzeknijmy lekko — skorupiakiem na dłuższy termin.
Warszawę trzeba jednakże rozczulić. O, tak! Wobec kapryśnej kobiety należy być albo demonicznym i stosować do niej nietzscheańskie metody, co się w obrazowym języku chłopskim tłumaczy dobitnie przez sentencję, pełną miłosnego czaru: „Kocha mnie, bo mi odbił wątrobę i złamał żebro“, — albo też należy przewrócić po murzyńsku białka oczu, z fizjognomji urządzić całą cukiernię, mówić tylko wierszami, wylać parę perfumowanych łez i głęboko, głęboko westchnąć. Warszawa dlatego tak lubi teatr i dlatego tak kocha się w aktoraoh, że ci umieją z serca zrobić karmelek; czanne charaktery basem gadające, co obnoszą po scenie zawsze sztylet, albo truciznę, czasem zaś wyrwą nieszczęśliwej naiwnej ze łba garść złotych, fałszywych włosów, mają mniej powodzenia. A Warszawa (ta, którą trzeba rozczulić) jest zawsze cudnie naiwna, chociaż ma coś tysiąc lat. Otóż Warszawa stamopanieńską modą niezmiernie lubi wszelkie miłosne oświadczyny i dowody, że ktoś za nią śmiertelnie tęsknił. Potrzebna jej tedy jest opowieść miłosna, cicho, miękkim głosem mówiona, opowieść o sercu, co umierało dla niej z miłości, a jeśli nie umarło to tylko dlatego, by ją ujrzeć raz jeszcze.
O, Warszawo! ta, którą trzeba rozczulać!
Gdyby ci, o najpiękniejsza z pięknych, zaczęli opowiadać biedni ludzie o tem, co im na twarzach i na sercach wypisała nędza, rozpacz, głód, trwoga, lub śmierć, — osiwiałabyś, o, promienista.
Gdyby ci opowiadać zaczęli o tem, jak widmo twoje, całe z wiślanych uprzędzone mgieł, w obramowaniu wiślanego srebra, zjawiało się po nocach tym, co sto razy umierali z niepokojów i ze śmiertelnych dreszczów serca, — napełniłyby się niebieskie twoje, cudne oczy wielką, ciepłą miłością łez.
Przygarnęłabyś to biedactwo, co się tysiącem dróg do ciebie zbiegło, ucałowałabyś ich oczy, co cię przez krew zrozpaczonego spojrzenia wyglądały na widnokręgu, i pomieszałyby się wasze polskie, serdeczne, na świecie najczystsze łzy!...
Och, nie lubię tego, kiedy, pisząc, przestaję widzieć czerń liter, bo te niemądre oczy zawsze nie w porę... O czem tedy myśmy mówili? — O tem, że Warszawie potrzeba rozczuleń. Jest w Warszawie taka Warszawa, która to wszystko wie, ale ta jest tak zapracowana, poważna i surowa, że jej nie sposób trudzić narzekaniem. Niech pracuje w imię Boga; więc tylko tej Warszawie, co się w Wiśle przegląda, w sobie zakochana, tej ślicznej, co omdlewa, czytając wierszyk, w którym rym się z rymem całuje, trzeba wedrzeć się w serce. W języku komedjowym nazywa się to „uwodzeniem naiwnej“, ostrożnem i poetycznie pięknem. W takich rozmowach należy unikać słów gorzkich, albo takich, co sieją zapach krwi, albo takich, które przypominają śpiewy nad grobem. Sprawa jest z czułą rozwódką, co śpiewała pastorałki i miała męża, niewiernego pięknego króla.
Unikając tedy słów zadzierzystych, które drą papier szponem i zawyją czasem, jak ktoś, wielkim nagle pobity bólem, należy opowiedzieć o tem, co było, opowiedzieć zaś krótko i w, tym tonie, który ma z racji oszalałych przeżyć lekkie pomieszanie zmysłów i nie wie dobrze, czy płacze, czy się śmieje. Należy zaś opowiadając, od czasu do czasu, tak jak się pokazuje podczas odczytu obrazek na ekranie, zdjąć but i ukazać zdumionemu słuchaczowi, że w lewym niema miljona, we wnętrzu zaś prawego niema brylantów, tylko kawał starej tektury, która, wedle doświadczeń domowego przemysłu, wybornie udaje stateczną tężyznę skóry. Potem należy wezwać dziesięć tysięcy świadków, którzy stwierdzą, że ci, zmrożeni chłodem przyjęcia, wrócili do Warszawy po prawowitą własność swoją, bez której żyć nie mogą, bo po własne serca, zestawione z ufnością na zakład powrotu i że tam, gdzie ich los polski nieszczęsny zaniósł, pracowali bez wytchnienia. Świadków stanie tylko dziesięć tysięcy, bo drugie dziesięć tysięcy umarło na wygnaniu, unosząc zapewne do grobu w lewym bucie milion, a w prawym brylanty. Rzecz jest prawdopodobna, mimo tego, że wielu chowano bez butów. Ci byli obłudni, nawet wobec grobu.
Niema takiego statystyka, któryby, żyjąc sto siedem lat, zdołał obliczyć ilość pracy polskiej na wygnaniu, ująć w jeden doniosły i wzniosły hymn rachunku, niepoliczone wysiłki jednej rwącej strugi potężnej polskiej rzeki. Kiedyś to się wszystko okaże i zdumieni ludzie dowiedzą się, że gdzieś w Charbinie, gdzie się podobno ziemia kończy, duch polski nagle poczuł się w niezmierzonej swojej mocy i zapragnął nauczać i krzepić i rzesze rozpierzchnione wiązać w jedno. Więc się najmilsi szaleńcy zebrali na naradę, która, prowadzona o tysiąc mil od Warszawy, nie była długa, lecz zwarta i owocna, i postanowili wydawać polskie pismo tam, gdzie się, jako rzekłem, ziemia kończy. I wydawali pismo, najdziwniejsze na świecie, pismo doskonałe, rozumme, w którem było wszystko, co polskiemu, znękanemu sercu było potrzebne — i niedrukowane. Ktoś pisał sercem artykuł, czy wiersz, a ktoś drugi rysował literki, jedna po drugiej, jak litery druku, ktoś inny rysował obrazki, inny pracowicie czynił co innego i ten serdeczny, bezcenny twór w setkach egzemplarzy biegł po drogach i wołał i świecił.
Jestem człowiek śmieszny, którego rozrzewniło to pisemko, bo się nie znam na innej robocie, stokroć większej. Przyjdzie kto inny i opowie; tysiące zaświadczą, każdy o sobie, lub o innych i pewnie wtedy Warszawa się rozczuli gotowa tych spracowanych ludzi w nadmiernem uniesieniu powitać, — Jezus, Maria! — prawie tak, jak Messalównę... Toby było za wiele! Stanowczo za wiele! Wystarczy wyciągnąć do nich rękę i mocno uścisnąć.
Widocznie jednak Warszawa, jak zauważyłem, zastrzega sobie, i słusznie, czas do namysłu; jeszcze nie wszyscy powrócili, tych zaś, którzy już są, spotykają mimo wszystko wprost rozczulające dowody pamięci niezagasłej, pamięci z całego serca. Jednego z wybitnych pisarzów powitał, wśród ogólnego milczenia, dziwnie do niego przywiązany krawiec, lecz uniesienie, z jakiem mu padł w ramiona, świadczy, że sto tysięcy rodaków wybrało do okrzyku niewinne i proste serce krawca.
Po stwierdzeniu, że pod pancerną płytą serca płonie iskierka, co się w płomień miłości rozżarzy, godzi się już wreszcie opowiedzieć, z jasnym i promienistym uśmiechem na przybladłej nieco twarzy, opowiedzieć, jak można tylko najweselej, by nie truć szczęśliwej chwili spotkania, — o tych chwilach tragicznych, które zoddali dają z siebie pozór koszmaru, co, śmiesznie w kształtach pokręcony, wije się z wściekłości, że mu uszła ofiara.
I nietylko uszła, lecz i pisze.









Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kornel Makuszyński.