Po grzesznej drodze/Tom II/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Grazia Deledda
Tytuł Po grzesznej drodze
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Literacka w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paulina Dickstein
Tytuł orygin. La via del male
Źródło Skany na Commons
Inne cała Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.

Pewnego ranka, w jakieś siedem czy osiem dni później, Marja siedziała sama z robotą przy drzwiach kuchennych. Wuj Mikołaj z żoną poszli do winnicy.
Ciotka Luiza trwała dalej w swoim nieokreślonym smutku, twierdząc nawet, że się czuje niedobrze, wuj Mikołaj, aby położyć temu koniec, próbował ją rozerwać; wobec tego, że mogli Marję teraz zostawiać samą, chodzili prawie codziennie do winnicy albo do zagrody.
Siedząc przy drzwiach kuchni, Marja wyszywała koszulę, czekając powrotu Piotra. Wielkie szczęście rozpromieniało jej twarz; niejednokrotnie starała się ukryć swą niezwykłą radość przez delikatne poczucie pół wstydliwości, pół samolubstwa, które jej nakazywało nie wydawać się ze swoją wewnętrzną wesołością, może aby nie budzić zazdrości, może, aby czuć ją jeszcze silniej przez skupienie wszystkiego w tajemnicy serca. Jednak oczy ją zdradzały: iskrzyły się, źrenice nabrały połysku agatu, a chwilami otwierały się w zachwycie, zapatrzone w dal, gdzie może jaśniała jakaś niezwykła światłość, bo odbijały jej jasną i uśmiechniętą łunę.
Szczęście wróciło Marji całą jej świeżość i piękność z przed ośmiu lat, może była nawet teraz jeszcze ładniejsza, ponieważ długie zamknięcie nadało jej cerze matową białość i delikatność.
Piotr powtarzał jej to wciąż, podnosząc szeroki rękaw jej koszuli i głaszcząc ją po ramieniu.
— Patrz, patrz! Dawniej wydawałaś mi się czarna, a teraz jesteś biała jak lilja.
I wewnętrznie Marja stawała się inna. Niezwykłe szczęście miodowego miesiąca rozlało jej w duszy nieznane piękności; nigdy nie czuła się taka dobra, wyrozumiała i nabożna. Zapomniała o wszystkich cierpieniach, namiętnościach, o wszystkich minionych przejściach i miała wrażenie, że przestała być próżna i ambitna.
Martwiła ją tylko myśl o bliskiem rozstaniu z domem i rodzicami; ale miała nadzieję, że matka zmięknie, a Piotr da się nakłonić do wynajęcia nowego domu.
Właśnie o tem myślała owego poranku, wyszywając koszulę na podwórzu, z głową w cieniu, a nogami w słońcu. Jak już kiedyś, innego niezapomnianego dnia, głęboki spokój panował w kuchni i na czyściutkiem podwórzu, garnki kipiały spokojnie na kominie, słońce, wysoko z błękitnego, chłodnego od pierwszych podmuchów jesiennych nieba, zalewało ciepłą strugą światła podwórko, stos drzewa na opał i daszek ganku.
Naraz zapukano mocno do bramy; Marja drgnęła na niespodziany odgłos, położyła robotę na kamieniu i poszła otworzyć, nie wiedząc, kto to być może.
Był listonosz.
— List polecony do pani Marji z Noinów, wdowy Rosana — rzekł, odczytując adres.
— Proszę — odpowiedziała, wyciągając rękę, bardzo zdziwiona, od kogo może być ten list.
— Niech pani tu podpisze — rzekł listonosz, podając jej kajet i pokazując wiersz palcem.
— Poco?
— Bo polecony! — odrzekł, uśmiechając się złośliwie pod rudym wąsem.
Marja wzięła kajet i poskoczyła żywo na schody. Gdy podpisywała, przebiegła okiem nazwiska innych podpisujących na stronicy i pomyślała:
— Może mnie obgadają, że otrzymuję polecone listy? Ale czy to moja wina? — dodała po chwili, lekko zaniepokojona. Wróciła na dół, wzięła od listonosza list i odrazu rozdarła kopertę.
Był to anonimowy list Sabiny, który, niestety, przybył za późno, za późno, o wiele za późno. — — —
Marja przebiegła go naprzód pędem, na wyrywki, przeskakując wiersze, aby dojść jak najprędzej do końca, potem odczytywała ponownie, powolutku, opierając się o bramę.
Wszystka krew napłynęła jej do twarzy i tętna zaczęły bić gorączkowo. Przerażający chaos, zawrót głowy ogarnął ją i opanował. Nawet gdyby chciała i mogła, nie umiałaby określić uczuć, jakich doznawała, ale były to w każdym razie uczucia przerażające.
Bezwiednie przeszła z powrotem przez podwórko i opuściła się na swoje poprzednie niskie krzesełko, drżąc jak liść i wzywając nieprzytomnie powrotu Piotra.
Może gdyby był powrócił w tej chwili i wyrwał jej list, mówiąc, że to fałsz, byłaby mu uwierzyła. Ale Piotr nie wracał, a każda minuta oczekiwania była wiekiem dla zastanowienia i snopem światła przeraźliwego, oświecającego umysł Marji.
Powoli jej wzburzona krew uspokajała się. Blada jak ściana, przypomniała sobie swój sen o żałobnym i tajemniczym liście. Czy to nie było niebieskie ostrzeżenie?
Każdy najdrobniejszy szczegół śmierci Franciszka Rosany stawał jej jasno przed oczami, potwierdzając ostrzeżenie, zawarte w liście. Światło, tak upragnione, rozlewało się nareszcie w jej duszy, — teraz, kiedy już go nie żądała, — ale czemu tak późno, czemu tak późno, o Boże?
Podniosła oczy ku niebu, jakby tam zwracała swoje zapytanie, ale żaden głos jej nie odpowiedział, albo raczej, umysł jej nie był w stanie słuchać odpowiedzi. Ale gdzieś niejasno, skądeś z bardzo głęboka, z miejsca, którego nie umiałaby określić, czy znajduje się w niej czy poza nią, jakiś głos rozebrzmiał, oskarżający jej przeszłość. Rychło jednak myśl zbuntowała się. Ileż innych kobiet, — prawie wszystkie, — zrobiły to samo co i ona. Żadna nigdy nie zaślubiała tego, który był jej pierwszą miłością, czy za to miała być tak strasznie ukarana? To niepodobna.
Po pierwszych chwilach nie powróciła już pocieszająca myśl, że list może być fałszywy. Przelotne widzenie Piotra na rozdrożu owego nieszczęsnego wieczora, wspomnienie drugiego jeźdźca z Fonni, zeznania spólnika i inne szczegóły cisnęły się jej do głowy.
Jednak czemu list przychodzi z Cagliari? Czemu dopiero teraz? Czemu nie wcześniej? Kto go napisał? Może Antine? Ale dlaczego? Niezrozumiałe!
Pojęła wreszcie, odczytując list po raz ostatni, że celem jego było zapobieżenie małżeństwu: za późno! Tymczasem ciągle z niepokojem oczekiwała powrotu Piotra i jakkolwiek nie wątpiła o prawdzie zarzutów, miała nadzieję, że on potrafi się jeszcze oczyścić. Nie, było niemożliwe, aby ich szczęście, ich życie — złamało się tak odrazu — żeby list nieznanych ludzi mógł rozedrzeć ich serca!
Czemu, czemu nie wraca? Cień schodził ze ściany podwórza; musiała już być godzina jedenasta, a jego nie widać.
Dwa razy Marja podniosła się i wyjrzała na drogę, wyglądając powrotu męża, ale musiała cofnąć się natychmiast, w obawie, by jej nie zaczepiły sąsiadki. Po drugim razie nie mogła już usiedzieć ani znaleźć sobie miejsca; zaczęła chodzie tu i tam, po kuchni, po podwórzu, przestawiając, zdejmując wszystko, co jej w oczy wpadło i ściskając mocno list w lewej ręce.
Bardziej jeszcze, niż myśl o Piotrze zabójcy, dręczyła ją i napełniała wstrętem myśl o Piotrze złodzieju, o Piotrze, właścicielu bogactw, nabytych przez kradzieże i nieuczciwości.
Stanęła chwilkę na środku podwórza, nasłuchując z napięciem zbliżających się kroków; zdawało jej się, że to on, miała wrażenie, że kamienieje, że traci przytomność. Jak go przyjmie? jak zacznie? Ale kroki minęły, a ona, choć czekała z tak namiętną niecierpliwością, odetchnęła i nawiązała znowu nić swych bolesnych rozmyślań.
Tak, nie wierzyła nigdy w bajkę o skarbie, od chwili kiedy Piotr sam jej wszystko wyznał. Mała różnica ze skarbem! Inne smutne dziedzictwo zostawił mu stary bandyta! Przypomniała sobie zdania, jakie krążyły o Piotrze Benu przed sześciu, czy siedmiu laty, jego złą opinję i jego najgorsze instynkty. Przypomniała sobie swoją odruchową podejrzliwość względem dawnego sługi. Kto wie! Może od owego już czasu zbierał grosze, swoje brudne pieniądze; może kradł już u nich w domu, może, może...
Bolesna zmarszczka zarysowała się jej pomiędzy brwiami, zielonawe żyły na czole nabrzmiały, prawie jakby miały pęknąć.
— Rozchoruję się, rozchoruję się... umrę... — jęczała. Myśl, że Piotr będzie po niej płakał, rozpaczał i kajał się, rozczuliła ją mocno. Namiętność, przejmujące wspomnienie obecnego szczęścia, wyrwały ją na chwilę z ohydnej rzeczywistości, która wydawała się okropnym snem. Ale chwila przeszła i rzeczywistość narzuciła się jeszcze okropniejsza.
Miała chęć płakać, ale nie mogła, a to uczyniło jeszcze bardziej dojmującemi wszystkie jej uczucia, których długie westchnienia, bolesne i ochrypłe jak rzężenie, nie były w stanie uspokoić.
Ah, miała słuszność matka, opierając się temu przeklętemu małżeństwu! to napewno głos boży ją natchnął. Czemuż, czemuż nie usłuchała, oh Boże!
Ale przecież Piotr się wyspowiadał! Ta myśl przyniosła jej przelotną ulgę. Zatem wybaczono mu i odpuszczono? Może przysiągł poprawę? A więc i ona powinna mu przebaczyć.
— To pewne, że nie będzie go oskarżała, bo ostatecznie wstyd spadłby na nią samą; nie powie nic żadnej żywej duszy, ale przebaczyć, nigdy! Nawet gdyby mieli żyć ze sobą dla pozorów światowych, nie mogłaby już mieć nic wspólnego z nim, nawet żadnej myśli. On sobie, ona sobie.
Myśl, że została tak haniebnie oszukana, powiększyła męczarnie i upokorzyła ją głęboko.
— Nieznoszę go... nienawidzę... pogardzam nim! — jęknęła i biła się zaciśniętemi pięściami w głowę, zaciskała zęby, podskakując chwilami, jak kotka. — A jeżeli będę miała dziecko?
Uśmiechnęła się gorzko, wysuwając dolną wargę z głębokim wstrętem. — Dziecko złodzieja, dziecko zabójcy, ładne mogło być potomstwo!
— Gdzie jesteś, Marjo? — rozległ się głos Piotra w podwórzu.
Ten głos tak kochany, tak wyczekiwany, przejął ją nawskroś. Aby ukryć zmieszanie, stanęła przy kominie, odkryła patelnię, ale ręce jej drżały i łza zwilżyła oczy. Ten głos, ten drogi głos wzywał ją do słodkich chwil szczęścia. Piotr ma być winny? Piotr ma być przestępcą? Nie, nie, to być nie może!
Widząc, jak wchodzi do kuchni, wiesza kapelusz na kołku, jak zawsze uśmiechnięty i szczęśliwy, rozczuliła się i gniew ją wziął na samą siebie, że mogła wątpić o nim.
— Marjo, co ci jest? — zapytał z niepokojem.
— Nic.
— Nic? — Zbliżył się i spojrzał na nią uważnie. — To nieprawda. Coś ci dolega. Może dlatego, że się spóźniłem? Byłem...
Starał się ująć jej rękę, tłumacząc się, ale przy jego dotknięciu zatrzęsła się wewnętrznie, owładnięta mocniejszem jeszcze niż przedtem zwątpieniem.
— Co ci jest? co ci jest? — krzyknął Piotr.
Chmura jakaś zasunęła mu się przed błyszczącemi oczami, lecz myśl jego była bardzo daleka, aby wyobrazić sobie, co czuła Marja.
— Ach, co mi może być? — wybuchła wreszcie, nie ruszając się i spoglądając w przestrzeń. — Nic mi nie jest. Wiesz, kto tu był przed chwilą? Zuanne Antine, twój spólnik.
W głosie jej był taki akcent goryczy, bólu, sarkazmu i okrucieństwa, że Piotr się zmieszał. Czemu imię Antina wymówiła w ten sposób? Co to miało znaczyć? Czego on tu chciał, co powiedział Marji?
— Ah! Antine? Czego chciał od ciebie? A nie powiedział, kiedy wróci?
— Piotrze Benu! — rzekła Marja, podnosząc ramiona, jakby wzywała świadectwa jakiejś nieznanej istoty. — Dowiedziałam się dziś rzeczy, o których nie wierzyłam, że są możliwe.
Nie mogła więcej mówić, ukryła twarz w rękach, łkając: Mamo, mamo!...
Piotr spojrzał na nią, jakby ze zdumieniem, potem chciał zdjąć jej ręce z twarzy, wołając:
— Marjo, czyś oszalała? Ja nie wiem, co ty mówisz. Co ci powiedziano? O czem się dowiedziałaś? Mów, mów wreszcie! Co ci powiedział Zuanne Antine?
Ścisnął jej ręce i spojrzeli sobie bystro w oczy, zaglądając wzajemnie do dna dusz; Marja łkała, ale bez łez, z czerwonemi i suchemi powiekami.
— Mów zaraz! — powtórzył Piotr, blady jak ściana, ściskając gniewnie jej dłonie. — Co to wszystko ma znaczyć?
Pobielałe wargi drżały mu, a w oczach błysnął drapieżny i siny płomień. Marja przelękła się, ale pomyślała:
— Może mnie zabije. Ale mniejsza o to. Nawet to lepiej.
— Więc nie chcesz nic powiedzieć, Marjo, Marjo.
— Ty wiesz lepiej ode mnie.
— Ja? Ja nic nie wiem! Kto cię podburzył, jest nędznikiem i będzie się liczył ze mną... Idź! — i odepchnął ją gwałtownie.
Zdradził się. Błysnęło mu podejrzenie, że Antine bez najmniejszego słusznego powodu, tylko z przewrotnej chęci zatrucia mu życia, przez złość, przez zawiść odkrył straszne rzeczy przed Marją, i stracił panowanie nad sobą.
— Czy dawno stąd poszedł? — zapytał, czyniąc ruch, jakby miał zamiar go ścigać. — Kto wie, co ci mógł nagadać?
Uśmiechnęła się gorzko. Widziała teraz, widziała! Jakby deszcz lodowaty, jak podmuch mroźnego wiatru przeniknął ją całą, do serca, do wnętrzności. Podczas gdy Piotr unosił się i mieszał, ona wracała do siebie, tysiące szczegółów wracało jej na pamięć, a obecncść winnego wzmagała jej podejrzenia. Wydawał jej się człowiekiem obcym, wrogiem, któremu nigdy nie dotknęła ręki.
— Wyszedł dawno, — rzekła z ironją — może chcesz pójść za nim? Ale kto ci powiedział, że on ze mną rozmawiał?
Piotr spostrzegł, że się zdradził, miał się więc na baczności, ale przeczuł doskonale całą prawdę i przeraził się.
— Nie mogę cię zrozumieć, Marjo. Jeżeli chcesz się wytłumaczyć, to mów; jak nie, to nie. Wiedz tylko, że musiano ci donieść jakieś głupstwa... może jakieś babskie plotki; nie sądziłem, że się tak prędko pokłócimy, — rzekł, rozsiadając się szeroko i przyglądając się podłodze z najwyższą obojętnością, a głos miał tak zimny i spokojny, że Marja się rozgniewała.
— Tak, nie lekceważ sobie tego tak bardzo, Piotrze! Nie będziemy się kłócili, bo nie znoszę skandalów, ale...
— Ale co? — rzekł, podnosząc głowę.
Nie odpowiedziała; rozumieli się nawzajem i nie usiłowali tłumaczyć się jaśniej. Lecz po kilku chwilach milczenia burza wybuchła. Piotr nie mógł znieść tego stanu rzeczy, zerwał się i powtórzył:
— Więc powiesz, czy nie powiesz? Ja nie rozumiem!
— Ale ja rozumiem! Oh, Piotrze, nie przypuszczałam, żeś taki nikczemny!
— Nikczemny? Kto? Ja? Nikczemny? — krzyczał, bijąc nogą w podłogę. — Dlaczego jestem nikczemny. Kto ci pozwala tak do mnie mówić?
— Twoje własne czyny.
— Ale cóżem uczynił, na Boga!
— Nie krzycz — rzekła Marja przyciszonym głosem. — Są rzeczy, które powinny pozostać tylko między nami. Mogliby wejść ludzie...
Uderzona tą myślą, wybiegła na podwórko i zamknęła bramę na klucz, myśląc: — Jeżeli tak będę dalej postępowała, nie dojdę do niczego i postanowiła spróbować innego środka, aby wykryć smutną prawdę, którą przeczuwała, i którą chciała wydobyć za wszelką cenę.
— Piotrze, — rzekła wróciwszy — nie trzeba krzyczeć i udawać w dalszym ciągu. Rozumiemy się dobrze i widzisz, że wiem coś, czego nie powinnam była nigdy się dowiedzieć.
— Ty? Co wiesz? co ty wiesz? Mów nareszcie!
— Poczekaj. Powiadam ci, przestań, Piotrze. Niepotrzebnie krzyczysz i wypierasz się. Wyznaj raczej... Może będę w stanie ci przebaczyć, ukryć wszystko, byleby nie dowiedziała się matka, ojciec i świat; ale nie psuj mi dłużej krwi udawaniem, gorszem niż zło...
Piotr nie słyszał ostatnich wyrazów, był poniżony i przerażony myślą, że Marja jest sama tak marna, iż gotowa mu przebaczyć, o ile się przyzna. W głębokie] ciemności, jaka go otaczała, umysł jego zachował jeszcze uroszczenie, żeby mieć za towarzyszkę życia kobietę uczciwą, silną i z charakterem. Jeżeli natomiast, wiedząc, że jest zabójcą i złodziejem, przebaczy przez egoizm, przez chęć nierobienia skandalu i niewzbudzania litości, to jakąż jest kobietą? I w dalszym ciągu udawał zdumienie, ból i złość.
Ale Marja nie dała się zwalczyć, ale Marja, pobudzona niezwykłą intuicją, potrafiła nawet zgadywać najtajniejsze myśli winowajcy. I skorzystała z tego.
— Ja również — rzekła, pochylając obłudnie głowę — byłam zła i winna. Bóg mnie oto karze.
Udała, że sobie coś przypomina i, wymachując rękami, wygłosiła po włosku sentencję z Pisma, nie dającą się przetłumaczyć na djalekt:
— Drogi Pańskie są nieprzeniknione!
Piotrowi chciało się i śmiać i płakać zarazem. Śmiać się, gdy słyszał, jak Marja przytacza Ewangelję po włosku; płakać, bo ta boska sentencja dotykała go i raniła boleśnie. Ale trzymał się swojej roli.
— Marjo, Marjo! niech mi Bóg dopomoże, jeżeli cię rozumiem. Wytłumacz się, wytłumacz się nareszcie — powiedział głosem pieszczotliwym i prawie płaczącym, obejmując ją. — Co ci takiego powiedziano? Co opowiedziano mojej Marji, mojej najdroższej? Czemu mi tak każesz strasznie cierpieć? A może to żart? Prawda, że to żarty? Powiedz, Marjo, powiedz ukochana!
— Ja też byłam niegodziwa i winna, — powtórzyła żałośnie, ukrywając twarz na jego ramieniu. — Miałeś mnie za szlachetną, a tymczasem jestem zła; zdradziłam cię, choć cię kochałam i dla człowieka, którego nie kochałam, bo był bogaty, a ja byłam ambitna... ty zaś byłeś biedny i sługa. Teraz poszłam za ciebie, bo cię kochałam, tak, ale gdybyś był jeszcze biedny, odepchnęłabym cię znowu...
Piotr słuchał jak nieprzytomny tego okropnego i złośliwego wyznania, cofnął się na krok w tył i zaklął, ale to jeszcze nie był koniec.
— Piotrze, Piotrze — mówiła Marja z błyszczącemi oczyma. — Widzisz, że nie mam ci nic do zarzucenia, bo cała wina jest po mojej stronie. Jeżeli kradłeś, jeżeli zabiłeś, to wszystko z miłości ku mnie. Postawmy krzyż na przeszłości, kochajmy się... pomimo to, pomimo wszystko. Bóg nam przebaczy.
Szła za nim, gdy się cofał, a gdy go przycisnęła do ściany, położyła mu ręce na ramionach i pocałowała go kilka razy łagodnie, jak dziecko, powtarzając błagalnie. — Powiedz mi, powiedz mi, Piotrze, powiedz mi wszystko. Nie mogę trwać w tej niepewności. Powiedz, a nie będziemy już nigdy więcej o tem mówili.
— Tak, to prawda — odpowiedział — to prawda! To prawda! — zawołał po chwili milczenia, podnosząc coraz bardziej głos. Czapka zsunęła mu się na tył głowy, ukazały się jego piękne włosy, bujne i delikatne, zjeżone przez gniew i wzruszenie, a wielkie krople potu uperliły mu czoło. Wyznawał prawdę, aby ukarać Marję i już miał ją brutalnie odepchnąć od siebie, kiedy poczuł, że kocha ją więcej, niż kiedybądź, rozpaczliwie, chociaż pogardza nią, jako rzeczą nieczystą. Miał zawołać:
— Idź precz, bo jesteś bardziej podła ode mnie! — a zamiast tego, przycisnął ją do serca mocno, tak krzepko, że poczuł jak zachrzęściły kości jej w tym nacisku.
Ale ona wysunęła mu się, mówiąc:
— Puść mnie! Puść mnie! Czy naprawdę uważasz mnie za taką nikczemną? Czytam w oczach twoich, Piotrze Benu, ale mylisz się. Nie licz na to, nie myśl, że Marja Noina, jeżeli była nędzna, to jest nią do tego stopnia, aby miała obejmować złodzieja, mordercę, — mordercę własnego męża!...
— Wszystko zrobiłem dla ciebie, samaś to powiedziała, bo ty tego chciałaś, — rzekł Piotr, nasuwając czapkę na czoło. — Teraz jesteś moją żoną, nawet Bóg nie może nas rozdzielić!...
— Nie myśl o tem, Piotrze Benu; wobec świata zostaniemy złączeni, ale wobec Boga! Nie będzie już nic wspólnego między nami. Nie bój się. Nie dowie się nikt, ani ojciec, ani matka, a nawet oni jeszcze mniej, niż inni. Aby się móc lepiej rozłączyć, odejdziemy stąd dzisiaj, jeżeli to możliwe. Nie trzeba robić zgorszenia...
Była blada, jak jej własna koszula; trzęsła się cała, ale mówiła głosem tak cichym, przenikliwym i pewnym, że Piotr zrozumiał, iż wszystko skończone.
— Znaczy, że mnie już nie kochasz? — zapytał.
— Nie! — odrzekła, podchodząc ku drzwiom.
Biło południe. Na myśl o świetnym obiedzie, który tego dnia gotowała, Marja poczuła, że oczy na nowo zachodzą jej łzami.
— Marjo! — zawołał Piotr z rozpaczą.
Ale ona nie odpowiedziała i weszła na schody, tłumiąc łkanie, aby jej nie słyszał.
— Nie, już mnie nie kocha... A może... — pomyślał Piotr i straszne podejrzenie przeszyło mu myśl. Zbliżywszy się do drzwi, pobiegł za Marją wzrokiem, a kiedy znikła, upadł na próg tego fatalnego domu, zrozpaczony i zmiażdżony pod brzemieniem nieludzkiej kary.

Koniec.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Grazia Deledda i tłumacza: Paulina Dickstein.