Po grzesznej drodze/Tom II/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Grazia Deledda
Tytuł Po grzesznej drodze
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Literacka w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paulina Dickstein
Tytuł orygin. La via del male
Źródło Skany na Commons
Inne cała Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Powtórne małżeństwo Marji przygotowywało się w największej tajemnicy. Swat Piotra rozniósł wszędzie okrutną, odprawę, otrzymaną od Noinów, wobec czego przybite na bramie ratusza w pierwszych dniach września zapowiedzi wywołały tysiące plotek i komentarzy.
Nikt nie wiedział o niczem, nikt nie podejrzewał, nawet najbliżsi krewni, nawet brudne sąsiadki.
Kiedy Marja oznajmiła rodzicom swoje postanowienie wyjścia za Piotra Benu, ciotka Luiza zaczerwieniła się, co było najgroźniejszym znakiem gniewu i bólu. Potem nastały kłótnie między matką i córką, między mężem i żoną, i w cichym domku rozlegały się krzyki i jęki. Ciotka Luiza czuła się bardzo nieszczęśliwa i płakała często, zapominając o całem swojem dostojeństwie.
Co się dzieje? Koniec świata, potop powszechni? Piotr Benu, człowiek podejrzanego pochodzenia, złej opinji, pies włóczęga, który znalazł nareszcie jakąś kość do ogryzienia, sługa, sługa, sługa, wchodzi do rodziny Noinów! Co za małżeństwo, co za małżeństwo! Czy Marja postradała zmysły? Czy jej coś zadano? Co powiedzą ludzie, co powiedzą?
— Uspokój się, pani — mawiał wuj Mikołaj, podając jej tabakierkę, — Marja nie wychodzi za ludzi, tylko za Piotra Benu, który jest perłą...
Ciotka Luiza któregoś dnia porwała tabakierkę i cisnęła na podwórze, ale wreszcie musiała się poddać i pozwolić, aby Piotr wszedł do domu w charakterze narzeczonego. Jednak pod dwoma warunkami: że będzie tylko przychodził późnym wieczorem i rzadko i że wszystko się odbędzie w najgłębszej tajemnicy.
Od pierwszych swoich odwiedzin Piotr postawił sprawę jasno.
Ponieważ tak się rzeczy mają, więc ślub musi się od być prędko, bez nieprzyjemności. Nie chciał ich spławiać nikomu, ale też nie chciał ich znosie sam... Pozatem nie chciał, aby Marja robiła jakiebądź przygotowania.
— Wyniesiecie się z domu — rzekła ciotka Luiza do M arji — dnia następnego.
Naturalnie. Ona też nie chciała zostać w tem samem miejscu, gdzie żyła z pierwszym mężem.
Przy trzecich odwiedzinach Piotr już mówił o ślubie, w sposób przyzwoity, siedząc na milę od Marji i zadawalając się tylko patrzeniem na nią.
— Dom mój jest prawie wykończony, brak już bardzo niewiele; za kilka dni wybiorę się do Cagliari, zakupić parę niezbędnych rzeczy i tyle.
— Nabiorą go — pomyślała Marja. — Lepiejby było, gdybym ja wszystko zakupiła.
Ale nie śmiała wypowiedzieć swojej myśli. Tegoż wieczora wspomniała przypadkiem pierwszego męża, i zaraz po odejściu Piotra wuj Mikołaj zwrócił jej uwagę, że nie należy nigdy mówić o pierwszym mężu w obecności drugiego. Marja zarumieniła się, bo istotnie spostrzegła wyraz lekkiego niesmaku na ustach Piotra i zapamiętała sobie radę ojcowską.
Podczas czwartej wizyty, złożonej jak zawsze po dziesiątej wieczorem, narzeczony nalegał, aby oznaczyć dzień ślubu.
Palił się i gorzał, od pierwszej niedzieli nie był ani razu sam na sam z Marją. Gdyby wolno mu było usiąść koło niej, albo jej dano odprowadzić go do bramy, kiedy odchodził! Gdzie tam! Ciotka Luiza towarzyszyła mu ze światłem, Marja ani się ruszyła, nawet nie spojrzała na niego, mówili zawsze tylko o drobiazgach, o rzeczach niepotrzebnych, a on dręczył się myślą, że podobna sytuacja może potrwać dłużej niż dwa miesiące.
W końcu sierpnia Piotr wpadł kiedyś w biały dzień do Noinów, a widząc kwaśną minę ciotki Luizy, rzekł:
— Nie zżymajcie się. Przyszedłem wam powiedzieć, że jadę dziś wieczorem do Sassari. Tu, w tem podłem mieście, nie dostanie nic porządnego i muszę jechać.
— Kiedy wrócisz? — zapytała Marja, niezadowolona z tego nagłego postanowienia.
— Pojutrze będę tutaj.
Odszedł natychmiast, lękając się, żeby kto nie nadszedł i nie zażądał wyjaśnień; ale kobiety domyśliły się, że wybiera się do Sassari raczej po podarunki niż po meble. Zamiast trzech był nieobecny przez sześć dni.
Marja, niespokojna i smutna, czuła się jakby w fałszywem położeniu, a jakkolwiek miłość zwyciężyła zupełnie próżność, lękała się zawsze, niemniej niż ciotka Luiza, że rozniesie się wiadomość o jej zaręczynach.
Wpadała często w nieuzasadniony zły humor, zdawało jej się, że obraz Piotra rozpływa się gdzieś, daleki od jej myśli, albo też napadała ją jakaś nerwowa zazdrość, tem gwałtowniejsza, im bardziej dla niej nieoczekiwana.
Pochlebiała jej wielce myśl, że będzie miała nowy dom, dobrze umeblowany, prawie w samym środku miasta, ale przejmowała ją strachem konieczność opuszczenia domu rodzicielskiego i jego zwyczajów, smutnych i rzewnych wspomnień, matki, ojca, pokoju własnego, łóżka, słowem wszystkiego...
Myślała aby przenieść do nowego domu meble, kupione dla pierwszego małżeństwa, bo bądź co bądź w Nuoro panna młoda musi dostarczyć urządzenie do sypialnego pokoju, ale Piotr powiedział jej niemal twardo:
— Nie chcę nic, czy słyszysz?
Tak, nie wypadało, nie było w porządku, a z chwilą kiedy on nic nie chciał, tem lepiej.
W każdym razie ubrania zabierze, miała całą swoją dawną wyprawę i nie chciała nic do niej dodawać.
Ale dlaczego Piotr nie wraca? Któregoś dnia rzekła do matki:
— To zwlekanie Piotra — zawsze jej głos drżał nieco, gdy wymawiała jego imię — nie podoba mi się. Czy mu się coś nie przytrafiło, mój Boże? Tej nocy śniło mi się, że otrzymałam list z czarną, obwódką. Nie wiem, nie zdążyłam go przeczytać, bo zdawało mi się, że mię oczy bolą, ale domyślałam się treści, która zawierała coś okropnego, nie umiałabym przecież wytłumaczyć, co. Czułam wielki strach, boi, okropny ból.
Istotnie tegoż wieczora otrzymała list z Sassari: zbladła zanim go otworzyła, przypominając sobie swój smutny sen; ale wkrótce zarumieniła się z radości, gdyż list był od niego. Piotr przepraszał ją za śmiałość, na jaką sobie pozwala, to jest, że pisze do niej, ale pragnie ją zapewnić, że ma się dobrze, że wszystko udaje się jak najlepiej i że jutro powróci. Kończył, zapewniając ją o swej gorącej miłości i że myśli o niej bezustannie.
Marja przeczytała ten drogi list co najmniej dwadzieścia razy, potem opowiedziała treść matce i ojcu, rozrzewniona na dobre.
— Widzisz? — powiedział gorąco wuj Mikołaj. — Nawet i pisać potrafi.
Marja pomyślała z żałością, że nauczył się w więzieniu, i zapytała nieśmiało:
— Co mi radzisz, mamo, czy mam mu odpisać?
— Co? Czyś oszalała? — wykrzyknęła przerażona ciotka Luiza. — Żeby się na poczcie odrazu dowiedzieli o wszystkiem, nieprawda?
— Rozumie się! — zawołał wuj Mikołaj, którego gniewały te wszystkie tajemnice, te wszystkie niedorzeczności. — Na poczcie właśnie patrzą na nasze listy. Co za głupie baby są w tym domu! To nie do uwierzenia.
— A więc rób jak chcesz, arjo — rzekła obrażona ciotka Luiza — ale jeżeli Piotr ma wrócić jutro, poco pisać do niego?
To prawda, nie było czasu. Mówili potem o śnie Marji, o jego sprawdzeniu się, ale narzeczona kiwała głową w zamyśleniu, bo list, o którym śniła, był inny.
Piotr powrócił nazajutrz wieczorem; przywiózł dary dla przyszłej żony, a jako dodatek wspaniały kawał brokatu na spódnicę i szkarłatu na kaftan. Mówił, że przybije zapowiedzi, a cioska Luiza olśniona wspaniałością darów, brokatem i szkarłatem, nareszcie uległa. Rozumiała, że choć to w wysokim stopniu niewłaściwe, trzeba przystać na pośpiech.
Wymógłszy jej zgodę, Piotr odrazu nazajutrz zabrał się gorączkowo do zapowiedzi: potrzeba było na to conajmniej ośmiu dni, ale wreszcie wszystko załatwiono. Był tak szczęśliwy, szczęściem tak płomiennen i pełnem podniecenia, że czuł się jak wniebowzięty. Żył w ciągłem marzeniu, tembardziej że mu pozwolono spędzić niekiedy jakiś kwadrans sam na sam z Marją.
Zapowiedzi wywołały niezliczone plotki i gadaniny, ale narzeczeni nic sobie z tego nie robili; to jest, owszem, Marja odczuwała to trochę, ale wystarczała jego obecność, aby zapomnieć o wszelkich przykrościach, a Piotr wpadał teraz co chwila do niej, rano i wieczór, i w dzień i w nocy.
— Wielce nieprzyzwoite — mówiła ciotka Luiza.
— Czy nie przyjedzie twoja kuzynka, Marja? — zapytała raz, biorąc Piotra na bok.
— Dlaczego? — powiedział, marszcząc brwi.
— Dlaczego? Jakto, więc chcecie się zachować jak zwierzęta, nie prosić nikogo, nie żądać niczyjej obecności
— Nie mam ani krewnych ani przyjaciół, wiecie otem dobrze — krzyknął Piotr, licząc sobie palce u ręki. — Krewnymi moimi, moimi przyjaciółmi będziecie wy, jeżeli zechcecie; jak nie, to do widzenia! Ona mi wystarczy.
— Nie to chciałam powiedzieć, mój chłopcze...
— Ale tak, rozumiem was doskonale; tylko, że ja nie mam kogo zaprosić i nie będę nikogo szukał. Zaproście sami, kogo chcecie.
— Matko Najświętsza! — westchnęła ciotka Luiza — toć to prawdziwa bestja nieposkromiona. Nie daje się nikomu dotknąć i nie rozumie, co trzeba. Oh. Matko, Matko!
A jednak nie był taki dumny kiedyś... ba, podniósł się dzisiaj w znaczeniu. Oh! Matko! Matko!
Przez cały wieczór wzdychała z zaciśniętemi ustami i oczami pełnemi głębokiego smutku. Nie rozumiała, że Piotr nie chce być wytrącony ze swego marzenia i zły jest, myśląc o nudach, jakie musiałyby nań spaść w dzień ślubu. Widziała zato, jak się cieszył i śmiał jak dziecko, kiedy ostatecznie postanowiono odbyć ślub raniutko, w kościółku Matki Boskiej Różańcowej, w największej tajemnicy.
— Dwóch świadków, filiżanka kawy, kieliszek białego wina i cisza — powiedział wuj Mikołaj, przykładając palec do ust.
Jedna rzecz tylko zakłóciła niewymowne szczęście Piotra. W swem radosnem, tryumfalnem upojeniu zapomniał prawie zupełnie o przeszłości, a kiedy ciotka Luiza powiedziała mu, że przed ślubem trzeba się wyspowiadać, aby się pobrać po chrześcijańsku i że nie pozwoli Marji nigdy połączyć się z człowiekiem, który trwa w grzechu śmiertelnym, wstrząsnął się cały wewnętrznie, a minione wydarzenia przesunęły się, jasne i dotykalne, przed jego pamięcią.
— Oh, spowiadać się! — wykrzyknął, wydymając górną wargę i otwierając szeroko oczy, z grymasem, który mu dziwnie wydłużył twarz, podczas, gdy w głębi duszy śmiał się swobodnym, drwiącym śmiechem, wesołym i cierpkim zarazem... — Spowiadać się? Dlaczego? Czy dobrze zrozumiał? A przed kim ma się spowiadać? Na co? po co? Ani myśli. Jeżeli od ośmiu, czy dziewięciu lat nie spowiadał się nawet na Wielkanoc?
— Tembardziej, tembardziej — podchwyciła ciotka Luiza i zaczęła nalegać mocno; Piotr rozgniewał się i nie mogli go przekonać ani wuj Mikołaj, ani co więcej Marja.
Wtedy ciotka Luiza przysłała mu księdza, który i nie mogli go przekonać ani wuj Mikołaj, ani co więcej, Marja.
— Albo spowiedź, albo nie!
Spędził dwie noce okropne, klnąc w duchu i szukając sposobu, jak wybrnąć z tej matni, jak ją nazywał. Był smutny, niespokojny, głęboko zatrwożony, nie mógł spać, ani znaleźć sobie miejsca. — Napewno ksiądz go nie rozgrzeszy; kto wie, może nawet nie dopuści do małżeństwa?
Myśl o Bogu karzącym i przebaczającym nie była dość zakorzeniona w jego umyśle, ażeby miał siłę pójść wyznać swe wielkie grzechy i w ten sposób pozbawić się swojego szczęścia i powodzenia.
Tajemniczy głos wewnętrznego świata szeptał mu: — Przypomnij sobie, że nieraz mówiłeś, poźniej, kiedyś! Czy to nie czas teraz?
— Nie czas — wyły uczucia. — To byłaby raczej godzina potępienia, gdybym miał stracić Marię własnie w chwili, gdy mam ją zdobyć ostatecznie i całkowicie.
Ale głos natarczywy i spokojny, jak głos ciotki Luizy, nalegał, a Piotr podnosił się i zapadał za każdym razem w niepewności i coraz boleśniejsze zwątpienie.
W dzień, zajęty przygotowaniami do ślubu, pochłonięty obecnością Marji, lub myślą o niej, nie dręczył się tak okrutnie, ale po nocach nie mógł zaznać spokoju i pocieszenia.
Trzeciej nocy, kiedy zmęczony i cierpiący zasypiał, tknęła go nagle w półśnie myśl radosna i świetlana. Czemu nie nasunęła mu się wcześniej! Otworzył szeroko oczy, uśmiechnął się w ciemności, mówiąc głośno: głupi! i opuścił powieki, by lepiej poczuć falę zalewającego go szczęścia i spokoju.
Napewno uda się do spowiedzi, ale wyzna tylko to, co będzie chciał i co uzna za właściwe. W półśnie napłynęły mu dziwne a słodkie widzenia: widział Marję z gołą głową, ubraną jasno; widział ogromne karty do gry, malowane i otoczone kwiatami; widział Malafedę, (nieżyjącego od lat kilku), który kładł łapy na jego łóżku i szczekał, potem znowu Marję na wozie i sztukę brokatu, przywiezioną z Sassari; pomyślał trochę mętnie o meblach, które miały przybyć nazajutrz i zasnął wreszcie spokojnie, podczas, gdy myśl rozpierzchała się śród splątanych widzeń.
Światło w jego duszy zagasło zupełnie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Grazia Deledda i tłumacza: Paulina Dickstein.