Przejdź do zawartości

Po grzesznej drodze/Tom II/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Grazia Deledda
Tytuł Po grzesznej drodze
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Literacka w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paulina Dickstein
Tytuł orygin. La via del male
Źródło Skany na Commons
Inne cała Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

Życie Sabiny również zmieniło się do niepoznania. Ciotka Katarzyna nie żyła już od trzech lat; osiołek, zatrzymawszy się po raz ostatni, także przeniósł się do dalekiego kraju, gdzie wiecznie rośnie świeża trawa i gdzie niema kamieni młyńskich, do kraju, o którym marzył poprzez swoją, maskę z łachmanów.
Józef i Sabina zajmowali zawsze ten sam damek w San Piętro, nieco odświeżony, dzięki dobrobytowi, jaki wniósł doń małżonek, Sabina już nie pracowała po cudzych domach i polach, żyli cicho i spokojnie, a w zimie Monsiu Giuanne[1] nie pukał do drzwi ich domostwa. Jasnowłosa, blada dziecina, podobna do matki, rozweselała pożycie dwojga skromnych i dobrych ludzi.
Po ślubie Sabina powoli rozluźniła swoje stosunki z Marją i całą rodziną Noinów, mało mając czasu na cokolwiekbądź poza swym domem, mężem i córeczką. Wydawała się spokojna i szczęśliwa. Józef, dobry pracownik, uczciwy człowiek bez nałogów, zaskarbił sobie jej przywiązanie i ufność; nigdy nie było pomiędzy nimi sprzeczek, nieporozumień, kwasów.
Sabina zapomniała o całej przeszłości, kochała bardzo męża i widziała przed sobą życie spokojne i pewne.
Wieczorami siadywała na progu domu z dzieckiem na ręku i oczekiwała powrotu męża, a gdy tylko spostrzegła go na skręcie ulicy, z workiem przerzuconym przez plecy, prowadzącego zmęczone woły, podnosiła się i biegła radośnie na jego spotkanie, wołając, do córeczki:
— Tatuś idzie, tatuś idzie!
Niejednokrotnie i rano, kiedy wyprowadzał woły na pastwisko, Sabina towarzyszyła mu kawał drogi, a doszedłszy do gościńca, stawała i patrzyła za nim, aż zniknął w oddali, czarny w świeżej jasności poranka.
Józef nie zrobił nic, nie poradziwszy się wpierw żony, ale prawie zawsze byli jednego zdania. Byli wogóle przykładem dla sąsiadów, u których, niestety, nędza nie szła w parze ze spokojem.
Kochali się tak bardzo, że kiedy w lecie, przed albo po żniwach, Józef udawał się na robotę przy węglu, korze, popiele, lub na wyrąb lasów, daleko od Nuoro, Sabina wybierała się z nim, aby się nie rozłączać na tak długo. Przytem, żyjąc razem, oszczędzali więcej, a po powrocie, w jesieni, byli lepiej zaopatrzeni na zimę.
Obecnie, około połowy września 1892 r., znajdowali się w wiosce niedaleko od Cagliari. Byli tam od miesiąca przeszło, a Józef, który dobrze zarabiał przy przewozie desek, nie miał wrócić do Nuoro przed koncem listopada.
Pewnego dnia przyszedł do domu mocno zadowolony i wprowadzając ze sobą młodego wieśniaka nuorskiego, który przyjechał tego ranka, odrazu zawołał do Sabiny:
— Wiesz, co nowego? Twoja kuzynka Marja wychodzi zamąż.
— Za kogo? — zapytała Sabina, zrywając się z miejsca.
— Zgadnij!
Sabina zastanowiła się. Słyszała już i ona pogłoski o zaręczynach Marji z Piotrem Benu, a kiedy z wielkim strachem zapytała się o wiadomość, i kuzynka i ciotka przysięgły, że niema w tem nic prawdy.
Teraz, po miesięcznej nieobecności, słysząc tę ciekawą nowinę, zatrwożyła się znowu.
— Za Piotra Benu? — zapytała, ukrywając wzruszenie.
— Tak.
Wielkie wrażenie, jakiś tajemny przestrach sparaliżowały jej język na chwilę. Mąż zauważył jej zmieszanie i zapytał z uśmiechem:
— Aż tak ci się nie podoba?
Uśmiechnęła się, uspokoiła i wzruszyła ramionami.
— Nic mnie to nie obchodzi. Ale doprawdy, nie jest to mąż jej godny.
— Jest teraz taki bogaty — wtrącił młodzieniec, przybyły z Nuoro.
— Tak, wiem, odkrył skarb! — odrzekła Sabina z tajoną ironją. — Ale...
— Ostatecznie — rzekł Józef — każdy ma swoje upodobania i każdy jest swoim panem. My róbmy, co do nas należy, a wszystko będzie dobrze.
— Oh nie! oh nie! — drżała w myśli Sabina.
— Ale czy to naprawdę jest faktem? Czy to nie gadanie ludzkie, jak już kiedyś? — Czy podobna, aby Marja nas o tem nie uwiadomiła? — zapytała.
— Tam do djabła! — powiedział przybyły, wykręcając się na pięcie i rozglądając dokoła. Chcieli utrzymać wszystko w tajemnicy, ale teraz wie już cały świat, bo wyszły zapowiedzi.
— Jakto?
— Podobno.
Gawędzili długo, roztrząsając szczegóły. Sabina męczyła się, dręczyła, cierpiała. Była to sprawa sumienia, jej własnego sumienia.
Czy może pozwolić na to małżeństwo po rozmowie Piotra z Antinem, jaką słyszała koło kościołka Solitudine, pewnego dalekiego już dziś dnia, czy może pozwolić, aby to małżeństwo doszło do skutku? Nigdy — przenigdy! Nietylko Marja nie może zostać jego żoną, ale nawet ona sama nie byłaby obecnie w stanie pokochać i zaślubić Piotra Benu! Wogóle żadna na świecie uczciwa kobieta. Ale mniejsza o inne, nie jej to rzecz, tylko Marja, Marja!
Co miała uczynić? Rzecz bardzo prosta — wołało jej sumienie: Idź, leć do Nuoro i powiedz twojej kuzynce. Co ty robisz, Marjo? Piotr Benu to złodziej, Piotr Benu to zabójca twojego męża. Gdyby jeżyny koło Św. Ducha mogły mówić, opowiedziałyby ci tajemnicę, powiedziałyby ci, że Zizzu Turulia został zamordowany razem z Franciszkiem Rosaną, i że jego niepogrzebane kości, rzucone może gdzieś, do jakiejś głębokiej pieczary — ja nie wiem, ale wierzę, że tak być musi — wołają całym głosem o pomstę.
Czy jednak Marja uwierzy? Pamięta napewno o miłości kuzynki dla Piotra Benu i będzie podejrzewała raczej zemstę osobistą, niż pomszczenie biednych zmarłych. Zresztą Sabina pomyślała o trudności tak nagłego powrotu do Nuoro, bez wytłumaczenia się Józefowi i o zupełnej niemożliwości obarczenia kogobądź innego tem bolesnem poleceniem.
Nie wyjawiła nigdy mężowi smutnej tajemnicy, licząc, że uda jej się ukryć ją w największej głębi duszy na zawsze. Gdyby szło o jakiegokolwiek innego człowieka, możeby powiedziała, ale z Piotrem Benu było co innego, a może w jej milczeniu kryło się dawne wspomnienie głębokiej i minionej miłości, może jakaś delikatna sprawa sumienia, które tak dowodziło:
— Jeżeli powiesz, będzie to może przez żal, przez zemstę, a nie przez poczucie sprawiedliwości. Może to być czyn wstrętny Panu Bogu. On jeden tylko ma prawo karać winnych.
Jednak dzisiaj sumienie Sabiny już nie mówiło w ten sposób, dzisiaj krzyczało głośno i nakazywało jej odsłonić tajemnicę, aby odciągnąć Marję od małżeństwa wprost przeciw naturze. Ale jak to zrobić? co postanowić? To że Marja nie doniosła jej o swem postanowieniu, dowodziło, że pamięta o przeszłości, o jednym wieczorze, kiedy wracając od studni, poczyniły sobie tyle zwierzeń, a ten szczegół nie pozwalał Sabinie udać się do Nuoro i odsłonić przed kuzynką całej bolesnej prawdy.
A potem, jak jej to powiedzieć? jak zacząć? Drżała na samą myśl.
Pod wieczór, zmęczona namiętnem rozmyślaniem nad tem, jaką powziąć decyzję, przekonała się, że nie jest w stanie powziąć żadnej; postanowienie, żeby milczeć, zaczęło brać powoli gorę. Bo co ją ostatecznie mogą obchodzić cudze sprawy? Każdy niech się urządza po swojemu. Narazi się tylko na nieżyczliwość, przykrości, pretensje i coś gorszego może, a na dobitkę gotowi jej nie uwierzyć!
Lepiej zamilczeć! Takie rozstrzygnięcie wydało jej się najmądrzejszem ze wszystkiego i uspokoiła się... Ale w nocy, w ciszy i dookolnej ciemności, opanowały ją jeszcze mocniej tysiączne skrupuły i obawy. Nie mogła zasnąć, rzucała się na łóżku i jęczała niechcący.
— Co ci jest? — zapytał łagodnie mąż.
Otworzyła szeroko oczy w ciemności i po raz pierwszy pomyślała, żeby zwierzyć się ze wszystkiem Józefowi.
— Co mi jest? Nie mogę spać.
— Czy jesteś chora?
— Nie.
— Zamilkła na chwilę, potem otworzyła usta, aby zacząć mówić, ale nie mogła bez wysiłku. — Przysięgnij, że nie powiesz nikomu, a powiem ci coś.
— Podziwiam twoje zaufanie! — rzekł zdziwiony.
— To jest konieczne. Przysięgnij.
Pomyślał trochę, a chcąc ją zadowolić, trochę zresztą zaciekawiony, przysiągł.
— Niech nie ujrzę więcej naszej córki, jeżeli wydam przed kimbądź to, co mi chcesz wyznać.
Uspokojona, ośmielona trochę przez ciemności, panujące w izdebce, Sabina, która może przy świetle dziennem nie byłaby zdolna mówić, opowiedziała wszystko, począwszy od pocałunku, przychwyconego za chałupą, aż do rozmowy, podsłuchanej w nocy pod kościółkiem Solitudine.
Józef pomyślał złośliwie, że zawsze Sabinie przytrafiało się tak szczęśliwie, iż przychwytywała różne ważne tajemnice, ale nic nie powiedział, aby jej nie martwić.
— Chyba ci się śni? — rzekł, unosząc głowę od poduszki.
— Oh tak! Chciałabym, żeby to był sen naprawdę. Na sumienie moje, Józefie, pragnęłabym, żeby to był sen!
Kazał sobie powtórzyć dokładnie każdy szczegół, każde słowo; pamiętał doskonale, że spotkał Piotra Benu owej nocy, czy lepiej owego raną, gdy szedł do kościółka Solitudine, i rzekł zamyślony:
— Czy wiesz, że gdyby cię byli wtedy zobaczyli, mogłaś była ładnie za to zapłacić.
— Z pewnością! Ale Najświętsza Panienka z Solitudine musiała mieć mię w swojej opiece — odrzekła Sabina, śmiejąc się, nie dodała tylko, że gdyby nie była usłyszała tych strasznych rzeczy, nie byłaby pewnie przysięgła, że zostanie żoną Józefa Pery.
— Trzeba ostrzec Marję — rzekł mąż.
— To mi chciałaś powiedzieć, nieprawda? Ona może nie uwierzy, ale już ja znajdę sposób, żeby powiedzieć jej wszystko, tak że się nie domyśli, skąd spada na nią ta klęska, a raczej to dobrodziejstwo.
— Trzeba się spieszyć. Natychmiast.
— Tak, poczekaj, niech wstanę z łóżka! — powiedział Józef, śmiejąc się. — Jutro, jutro. Bądź spokojna. Śpij.
— Nie, powiedz mi wpierw, co zamierzasz uczynić. Nie powiesz tego nikomu.
— Śmieszna jesteś! — odrzekł mąż możliwie najłagodniej. — Powiem ci jutro, nikomu tylko tobie. A teraz bądź cicho, powtarzam, zaśnij, bo obudzisz dziecko.
Ale Sabina nie mogła zasnąć i kiedy już zasypiał, obudziła go, mówiąc:
— Nie, nie zasnę, jeżeli mi teraz nie powiesz...
Józef rozgniewał się, ale musiał jej powiedzieć swój projekt.
— Boże święty! Poślemy list anonimowy. Rozumiesz?
Ale Sabina nie rozumiała dokładnie.
— Przez kogo go poślesz?
— Pocztą, do djabła. Wrzucę go jutro wieczorem do skrzynki w Cagliari, a pojutrze wieczorem Marja go przeczyta.
— Dlaczego w Cagliari?
— Dlatego, że Marja mogłaby się domyślić, że to my. A my nie powinniśmy być wplątani w tę sprawę.
— A jeżeli go otworzą na poczcie? Jeżeli go nie oddadzą Marji?
— Zarekomenduję go, wtedy oddadzą do rąk własnych. Daj spokój, nie trzeba znowu takiej mądrości, żeby to zrozumieć.
Sabina pomyślała o strasznem wzruszeniu, jakie czeka Marję i smutno jej się zrobiło, bo nie miała do niej żadnego żalu, przeciwnie, współczuła jej. Biedna Marja, tyle już przeszła!
— Kiedy dojdzie ten list? — zapytała nagle, myśląc, że Józef jeszcze nie śpi. Ale on już spał i nie odpowiedział.
Sprawa przeciągnęła się dłużej, niż przypuszczali. Nazajutrz Józef nie mógł napisać listu, ani nawet pojutrze. Zaczął go w niedzielę, ale potrzebował trzech dni i trzech nocy, nim go doprowadził szczęśliwie do końca i przepisał na czysto i porządnie, żeby nie można było poznać jego niezgrabnego i nieczytelnego pisma.
Potem trzeba było czekać na następny wolny dzień, by odnieść list do Cagliari.
— Ostatecznie — mówił Józef — nie pobiorą się tak odrazu. Co za warjactwo!
Z chytrością, o jakąby go nikt nie podejrzewał, jednego z ostatnich września przebrał się za cudzoziemca, włożył duży szary kapelusz na głowę, zarzucił znoszony żakiet na ramię, pomalował sobie węglem twarz, udał się do Cagliari i polecił list.
Sabina wtedy dopiero odzyskała spokój sumienia. Spełniła swój obowiązek; jeżeli Marja nie uwierzy, tem gorzej dla niej.




  1. Głód, a dokładniej nędza; dosłownie Pan Jan w djalekcie sardyńskim.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Grazia Deledda i tłumacza: Paulina Dickstein.