Przejdź do zawartości

Po grzesznej drodze/Tom I/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Grazia Deledda
Tytuł Po grzesznej drodze
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Literacka w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paulina Dickstein
Tytuł orygin. La via del male
Źródło Skany na Commons
Inne cała Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

W wilję świąt Bożego Narodzenia Piotr, skończywszy siejbę, po dwumiesięcznej nieobecności powrócił do Nuoro. Nie byłby nigdy potrafił wytłumaczyć, jak wytrzymał tyle czasu i pokonał gwałtowną chęć powrotu. Czuł teraz niejasno dziwny lęk na myśl zobaczenia Marji, kiedy tyle dni i tygodni właśnie ta myśl pobudziła go do żwawej pracy.
Prędzej, prędzej przez strome i dzikie ścieżki, które spadają aż do Isalle, a potem wznoszą się znowu do Nuoro! Piotr popędzał woły bez litości, nagląc je do powrotu (lemiesz był zepsuty, a wózek pusty), ale często ręka opadała mu martwo, oczy zachodziły mgłą, jakgdyby myśl ginęła w próżni. Wóz wtedy toczył się wolniej, a Malafede zaczynał węszyć po ołysiałych zaroślach.
Wiał zimny przejmujący wiatr, niebo niskie i ołowiane zapowiadało śnieg, ale Piotr czuł w sobie jakby wewnętrzne gorąco, niepokój i rozdrażnienie, czarne ręce go paliły, żyła tętniła mu mocno w lewej skroni. Miał może trochę gorączki; chciałby śpiewać głośno, jak wtedy, gdy orał, ale nie mógł otworzyć ust, a bicie w skroni ociężało głowę, jakby brzemię wiszącego nad nim ołowianego nieba. Gdy przybył do kościółka, zwanego, Solitudine[1], który stanowił niby smutny i odludny przedsionek Nuoro, otrząsnął się nieco. Malafede szczeknął z zadartym łbem, nastawił ogon i puścił się kłusem, ale nie było widać nikogo. Góry tylko stały zakapturzone w dymiącej i gęstej mgle nad smutną i opuszczoną doliną.
Piotr czuł potrzebę spotkania kogoś, z kim mógłby pomówić i w ten sposób ulżyć myślom, które ciężyły mu kamieniem; lecz doszedłszy do siedzib, nie raczył nawet pozdrowić nielicznych kobiet, owiniętych w rozwiane przez wiatr tuniki. Tak dotarł do bramy Noinów. Była zamknięta. Zastukał swoim prętem na woły i zaraz usłyszał głos Marji na schodach.
— To musi być Piotr, mamo, otwórz!
— To musi być Piotr! — Skąd wiedziała, że to on, a nie kto inny? Może oczekiwała go? Serce zabiło mu gwałtownie. Malafede drapał i obwąchiwał bramę.
Ciotka Luiza otworzyła bramę, ale Piotr nie ją pierwszą zobaczył: zobaczył Marję, stojącą na pierwszych stopniach schodów i wbił w nią oczy całą siłą spojrzenia.
— Dobry wieczór — rzekł i pchnął woły na podwórze.
Wyprzęgał je, gdy ciotka Luiza zamykała bramę, a Malafede wpadł do kuchni, obwąchując każdy kąt.
— Co nowego? — zapytał.
Marja uśmiechnęła się wesoło.
— Wszystko dobrze, dzięki Bogu. Zimno bardzo, ale to nie dla nas, biedaków. Zimno dokucza tylko bogaczom.
— Ale ty, Piotrze, czyś nie był chory? Jesteś żółty i chudy — zauważyła Luiza, przyglądając mu się.
— Co znowu, co znowu? Miałem trochę gorączki w ostatnich dniach, ale to nic, jak powiada Marja, — to nie dla nas, biedaków.
Drwił nieomal z goryczą, tknięty spokojną ironją Marji. Gorycz wezbrała w nim jeszcze więcej, gdy ona dodała:
— Gorączka, gorączka, gadanie! Może inna gorączka, wewnętrzna! Dwa miesiące oddalenia od ukochanej!....
Nie śmiał już spojrzeć na nią, tak go zabolał jej uśmiech. Prawdziwie, zobaczywszy ją, nie uczuł całej upragnionej w marzeniach radości, chciał tylko, by nie ruszyła się ze schodów. Jednakże weszła do kuchni, a on, pełen smutku, wstawił wóz na zwykłe miejsce, przywiązał woły i wsypał worek słomy do żłobu.
— A gospodarz? — zapytał, wchodząc do kuchni.
Usiadł przed kominem obok ciotki Luizy i zaczął jej powoli opowiadać o przebiegu swojej pracy.
Mikołaj wrócił niezadługo; był rozdrażniony, bo zimno dokuczało nodze, ale zobaczywszy Piotra, który wstał z szacunkiem na jego powitanie, rozradował się na twarzy, uśmiechnął się i uderzył kijem o ścianę. Rozmawiał wesoło ze sługą i klepał go przyjaźnie dłonią po kolanach.
Jak dobrze uczyniłeś, żeś wrócił dziś wieczór! Doskonale!. Wieczorem zaśpiewamy razem a disputes.[2] Kobiety, jeżeli zechcą, niech idą na mszę, my, w każdym razie zostaniemy. To, z przeproszeniem boskiem, świństwo, nie msza. Wszyscy tam lecą dla zabawy, dla zgorszenia. Jeżeli kobiety chcą....
— Co tam chcą! — rzekła żywo Marja, — Przy tej pięknej pogodzie, to dopiero będzie rozkosz! Ja się kładę, jak się tylko ściemni. Ojciec zrobiłby dobrze, gdyby uczynił to samo.
Piotr nie zrozumiał odpowiedzi wuja Mikołaja. Zamyślił się. Marja nie szła na mszę świąteczną? Więc nie miała tam zobaczyć, ani spotkać nikogo! Spojrzał na nią z nieskończoną czułością, prawie z wdzięcznością.
Wuj Mikołaj, idąc za swoją myślą, ciągnął dalej:
— Kobiety udadzą się na spoczynek, tem lepiej. Nikt nie przyjdzie; zamkniemy bramę odrazu przy „ave Maria“, zrobimy duży ogień, postawimy butelkę wina i będziemy śpiewali przez całą noc. Zobaczysz, co wuj Mikołaj potrafi.
— Ależ ja nie umiem śpiewać. Wolałbym spać, — rzekł nieśmiało Piotr. — Zaproście przyjaciół.
— Co za przyjaciół, głupstwo, — krzyknął stary, na pół żartem, na pół serjo. — Ja nie mam przyjaciół; moja rodzina, mój sługa, oto moi przyjaciele. Prawda, zapomniałem o kiju. Oto przyjaciel, którego nie posiadałem przed rokiem.
Posmutniał, spuścił głowę, potem się podniósł.
— No co, Piotrze, zostaniesz, czy nie? Jak nie chcesz zostać, to idź do djabła!
— Zostanę, zostanę, — rzekł, śmiejąc się Piotr.
Został istotnie. Po skromnej i spokojnej postnej wieczerzy, kobiety odeszły. Piotr naznosił grubych pni na komin i rozciągnął dwie rogoże koło pieca. Mikołaj przygotował dwie butelki czerwonego wina i zaczął zaraz śpiewać, biorąc je za przedmiot, błyszczące tak, jakby ogień palił się w ich wnętrzu. Śpiewak podniósł jedną z nich i patrząc na nią poprzez płomień, — ogień wewnętrzny, zamienił się w wielki migocący rubin — rzekł, że to jest właśnie gorące serce wina.
Na dworze wył gwałtowny wiatr północny i padał śnieg, do kuchni, oświetlonej tylko światłem dnia, nie dochodził żaden głos ludzki. Piotr wolałby znaleźć się blisko Marji; w towarzystwie wuja Mikołaja, już napół pijanego, nudził się, pragnął spać i marzyć, ale aby dogodzić staremu, zmuszał się do picia i do śpiewania. Pan i sługa śpiewali zabawne i sprośne piosenki. Chwilami wuj Mikołaj, uniesiony natchnieniem, robił ruch ręką, nakazując Piotrowi, który już otwierał usta, aby milczał, nie przeszkadzał mu, i śpiewał sam dwie czy trzy oktawy, jedną gorszą od drugiej.
O jedenastej dysputa była najżarliwsza, a grube butle prawie puste, zato ich żywy blask udzielił się oczom wuja Mikołaja, a nawet Piotr zasmakował w śpiewackich zapasach. Niejedna jego zwrotka zwyciężała. Wtedy gospodarz, zamiast się obrazie, patrzył bystro na przeciwnika i śmiał się. W pewnej chwili rzekł mu:
— Brawo mój chłopcze, podziwiam cię i kocham.
— Ah, żebyś wiedział, co się w mej duszy dzieje — pomyślał Piotr. — Gdybyś przypuszczał, ze płonę dla twojej córki, wbiłbyś we mnie sztylet, a nie kochał.
Około północy wuj Mikołaj był zupełnie pijany, a Piotr bliski upicia. Przestali śpiewać. Przenikliwe oczy starego, w odblasku ognia, wyglądały raz jak dwa, szmaragdy, raz jak dwa rubiny, były to mętne, to błyszczące; oczy służącego gasły w marzeniach i nieprawdopodobnych snach i zjawach. Czuł ociężałość we wszystkich członkach, chwilami myśli plątały mu się tak, że brał wuja Mikołaja za Marję i zachwycał się, zapadając w przecudne złudzenie wzrokowe, które czyniło go zupełnie nieruchomym i głuchym. Wuj Mikołaj, bełkocąc, zaczął mu się zwierzać ze swoich kłopotów, ze spraw rodzinnych, z tajnych planów na przyszłość, dawał mu czułe przezwiska i klepał po ramieniu i kolanach w nadmiarze zaufania. Pił ciągle, nawet z butelki Piotra, który ostatecznie spostrzegł się. Otrząsnął się wtedy, pokonał ociężałość i żar, zalewający krew, i z całą uwagą począł się wsłuchiwać w słowa pana.
Zdawało mu się, że nie są pijani, ani on, ani nawet wuj Mikołaj, a zwierzenia i pieszczoty gospodarza obudziły w nim niedorzeczną myśl. Poczuł w sobie nieznaną dotąd odwagę, wszystko wydało mu się i dostępne, więc pomyślał, czyby nie odsłonić przed wujem Mikołajem tajemnicy swojego serca, tej słodkiej i bolesnej tajemnicy, która jak zły duch owładnęła całem jego jestestwem, i czy nie zażądać — ni mniej ni więcej — tylko ręki Marji.
Przyglądał się dłoniom swoich otwartych rąk, podniesionych do twarzy. Poprzez palce błyszczał dogasający ogień, słowa same nadbiegały mu do ust. mówił w myśli: — Wuju Mikołaju, nie jestem bogaty, ale mogę stać się nim przy waszej pomocy. Ciotka zanika powoli i pewnie umrze wkrótce, zostawiając mi cały dobytek. Wiecie, że skarb to kłamstwo, ale grunt i chałupa ciotki też są przecie coś warte. Sprzedam je odrazu i założę handel wołami. Znam się na tem i może zrobię majątek. Wuju Mikołaju, przecie i wy, — pamiętacie? — nie byliście zawsze bogaci — ale to nie ma nic do rzeczy. Dajcie mi Marję, wuju Mikołaju, dajcie mi ją za żonę, inaczej umrę z żalu... wuju Mikołaju...
— Gospodarzu... wuju Mikołaju... — zawołał cichutko.
Ale wujowi Mikołajowi głowa opadła na ręce, — nie odpowiedział. Piotr zawołał raz jeszcze. Znów nie otrzymał odpowiedzi. Szarpnął gospodarza za ramię i przekonał się, że śpi głęboko.
Wtedy odrazu wszystko się odmieniło, cała jego odwaga opadła. Pożałował i zawstydził się swego zuchwalstwa. Uszy mu płonęły, zaśmiał się w głos, coraz bardziej oszołomiony winem. Zobaczył, że wszystkie ściany kuchni pokryte są zielonawemi, świecącemi ślimakami, a małe różowe śliniaczki wyciągają drobniutkie różowe różki poza skorupy. Z tem dziwnem widzeniem wyciągnął się na macie, zmożony przez ołowiany sen. Na dworze wiatr huczał coraz gwałtowniej i śpiewał jakby szalone hymny czy legendy w tej wielkiej i świętej dla chrześcijan nocy.
— Wspanialeście śpiewali wczoraj, Piotrze! — rzekła nazajutrz Marja z wyrazem wielkiego niesmaku na ustach.
Piotr popatrzył na nią uparcie.
— Wspaniale! Nie podobało ci się?
— Oh, bardzo! Upiliście się, jak zwierzęta.
Nie mogę patrzeć na mężczyzn nieumiarkowanych. Co innego ojciec; biedak ma zgryzoty i stara się zapomnieć o nich. Ale ty, Piotrze! Wstyd! Gdy weszłam tu rano, leżałeś jak pies napoprzek, z nogami w popiele...
Jakkolwiek mówiła nieprawdę i z uśmiechem, Piotr pożałował, że śpiewał, że pił, i rzekł, czerwieniąc się:
— Jakaś ty dumna, Marjo. Za karę powinnaś dostać męża pijaka.
— Jezu! — krzyknęła, odskakując jak kotka, — przysięgam, że się to nie stanie, a jeżeliby nieszczęście chciało, że się ma stać, biłabym go po twarzy....
— Fe! Kobieta, bijąca mężczyznę. Jak to być może?
— Mężczyzna pijany to nie człowiek, tylko zwierzę domowe, które ostatnia kobieta może wytłuc.
Ta zasada ogólna Marji, choć w różnych punktach fałszywa, mocno uderzyła Piotra.
— Masz słuszność, Marjo, — rzekł zastanowiwszy się. — Przysięgam ci, że się już nigdy nie upiję.
Obietnica, ani grzała ani ziębiła Marji, ale Piotr jej dotrzymywał. Codziennie sługa i pani miewali ze sobą małe utarczki mniej lub więcej poważne; ale ona była zjadliwa i despotyczna, nie przyznawała mu słuszności nigdy i onieśmielała go, on zaś poddawał się, nawet gdy się myliła, a miał ją za coraz mędrszą, bardziej inteligentną i wyższą od siebie. Z miłości ku niej znosił ciągłe kaprysy wuja Mikołaja i butę ciotki Luizy, był posłuszny jak dziecko i nie robił żadnych uwag, nie okazywał najmniejszego śladu zmęczenia czy niesmaku.
Kazali mu kopać w ogrodzie blisko miasta, tak, że godziny obiadowe i wieczorne spędzał w domu. Ciotka Luiza posługiwała się nim wtedy w rozmaitych sprawach, posyłała go po zakupy do rzeźnika, po drobiazgi do sklepiku, a nawet nieraz, kiedy Marja tego uczynić nie mogła, do studni, nawet z amforą na ramieniu. Była to rzecz nieprzyjęta i niespotykana; inny sługa stanowczo nie poniżyłby się do takich robót, do takiego nazbyt biernego posłuszeństwa; ale Piotr, ten nieposkromiony, wyniosły Piotr, narażał się nawet na śmieszność, byle zadowolić gospodynię, nie czuł w sobie najlżejszego buntu, nie doznawał żadnego upokorzenia.
Za dobre słowo Marji byłby poniósł każdę ofiarę. A tymczasem namiętność jego rosła, dochodziła do pewnego rodzaju przesilenia, jak gwałtowna choroba, która się rozwija, wzmaga i wybucha prawie w jednym czasie. Piotr kochał zaledwie od dwóch miesięcy z okładem, a zdawało mu się, że kocha od lat i czuł z każdym dniem, jak nieznośny ciężar, konieczność ukrywania przez czas nieokreślony bolesnej tajemnicy, której nie potrafił taić, a której odsłonienie sprawiłoby mu wielką ulgę.
Pierwsza myśl, na razie uznana za niemożliwą! i niedorzeczną, i dlatego odrzucona z głębokim wstydem, myśl oświadczenia się Marji zaczęła nasuwać się coraz natrętniej. Przejęła go teraz całkowicie, stawała się obłędem i w bezrozumie swoim kusiła wielką, cudowną nadzieją.
Miał niewytłumaczone przeczucie powodzenia, a tajemny, przemożny w swej słodyczy głos łudził go niedorzecznem marzeniem, że Marja go kocha. Ona wprawdzie nie spostrzegła nic, nie dawała mu żadnej nadziei, nie widziała rozmodlonych i upartych jego spojrzeń, może nawet umyślnie przesadzanych, mowiła z nim często, dwuznacznie, o Sabinie, o możliwem ich spowinowaceniu się; ale on ślepy i głuchy był, albo słyszał i widział wszystko na opak.
Kupił sobie małe kieszonkowe lusterko z grzebyczkiem i korzystał z każdej chwili, gdy był sam, żeby zaczesać najstaranniej włosy, i bródkę. Dbał bardzo o ręce, uważał się za przystojnego, cieszył się tem jak dziecko i zaczął przywiązywać do ubrania więcej wagi niż kiedykolwiek; jego oczy pociemniały i gorzały wewnętrznym płomieniem, który mu rozpalał albo ociężał krew, wywoływał gorączkę i odrętwienie pełne nadziei, rozkoszy i niewysłowionych marzeń.
— Spróbuj, spróbuj — wołał mu głos tajemny. — Przecież ostatecznie nic, głupcze, nie stracisz, bo nigdy jeszcze żadna kobieta nie obraziła się naprawdę, za wyznanie miłosne!
Któregoś wieczoru Piotr wybrał się w odwiedziny do swej legendowej ciotki. Od pewnego czasu nawiedzała go często myśl o starej, która co pewien czas przyjmowała ostatnie sakramenta, a nie umierała, jak gdyby, podobnie do kotów, miała siedem dusz. Nie wierzył w skarb, ale tak czuł często namiętną ambicję zbogacenia się, aby móc poślubić Marję, że radby uwierzyć. W każdym razie ciotka Tonią musiała cos posiadać. Pewnego wieczoru Piotr poczuł potrzebę odwiedzenia jej. Wybrał się tedy, zawinąwszy pełną chustkę cukru, kawy i pomarańcz.
Zastał ją taką, jaką ją znał zawsze: starą, zezowatą, brudną, przykucniętą w kącie małej zadymionej kuchni. Tonia mieszkała ze starą siostrą, która krzywem okiem spojrzała na Piotra, podejrzewając, że przychodzi przygotować sobie dziedzictwo. Jednak cukier, kawa i pomarańcze podziałały cudownie na dwie stare czarownice, tak że Piotr, wykichawszy i wypłakawszy się z powodu gęstego dymu w chacie nieboszczyka, bandyty, wyszedł pełen nadziei.




  1. Samotność
  2. Djalog śpiewany, w którym, jak w niektórych idyllach Teokryta, dwaj improwizatorowie na przemiany mówią sobie zwrotkę. Podtrzymują przeciwne sobie tezy, tak, że djalog ma charakter „dyskusji“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Grazia Deledda i tłumacza: Paulina Dickstein.