Po co dzień ich budzi.../IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Feliks Brodowski
Tytuł Po co dzień ich budzi...
Pochodzenie Liote (nowele)
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1905
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Całe opowiadanie
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

O «zamiarach» wprędce powiadomiono współmieszkańców poddasza. Inaczejby młodzi żadnej, najmniejszej swobody mieć nie mogli pod ustawiczną oczu ciekawych i języków do pytlowania skorych kontrolą.
Gdy zaś wiadomem się stało, że Dominik po papiery napisał, że skoro te nadejdą, z wyjęciem metryki Agnieszki kłopotu nie będzie i wszystko pójdzie zwykłą ku ślubowaniu małżeńskiemu wiodącą drogą — nikt się już do nich wtrącać nie miał powodu. Czy to w mieszkaniu, przy ludziach porozmawiać, czy na ulicy się spotkać mogli, na obmowę się nie narażając.
Więc co dzień, gdy po wyjściu z fabryki skręcały do zaułka, na rogu Dominik już się znajdywał. Zrazu, w pierwszym tygodniu, po dawnemu przymawiał się o pozwolenie odprowadzenia:
— Czy panna Agnieszka pozwoli... czy panna Agnieszka nie będzie gniewna...
Powoli jednak utarło się to w zwyczaj, przyzwolenia każdorazowego nie wymagający. Za furtę wyszedłszy, Agnieszka nie bez ciekawości rzucała okiem ku załomowi ulicy.
«Czy jest?»
Jeśli był, trącała nieznacznie matkę i szczelniej okrywała się chustką, uśmiech pod nią chowając leciutki. Gdy nikogo na rogu widać nie było, przeglądała bystrem spojrzeniem dwie zbiegające się w tem miejscu ulice. Zdarzało się czasem, że podlatywał niespodzianie, kiedy kawał już odeszły.
Towarzysząc kobietom, Dominik okazywał im to, co w innej sferze zowią atencyą: uprzejmość poszanowaniem podkreśloną wyraźnie, znacząco, jakby chciał być zrozumianym w ten sposób: «skoro się o ciebie ubiegam, więc dla mnie już jesteś pierwszą w świecie, a gdyby moc moja była — sprawiłbym, żeby wszyscy tobie pierwsze oddać musieli miejsce».
— Niech też panna Agnieszka będzie łaskawa nie ustępować tak każdemu z drogi — prosił zrazu, a potem, gdy poufałość wzrosła, wprost strofował dziewczynę na ulicy, jeśli dla przepuszczenia panów i pań, ku ścianie się cisnęła, lub z chodnika ustępowała, matkę za sobą ciągnąc.
— Co mi tam — ona mu ze śmiechem odpowiadała — bom to ja wystrojona, żeby się przed ludzi pchać. Na ulicy zawsze mi czegoś nijako, radabym co prędzej do domu przylecieć a z oczu tym państwu zejść.
— Bo panna Agnieszka uważa siebie za coś gorszego od postrojonych — wymawiał jej z żywością i pewnem rozognieniem.
— To znów nie. Wiem, że strój to jeszcze nie człowiek.
A on prawił:
— Ustępować byle komu dlatego, że ładniej ubrany — to źle. Bo to raz — ty ustępujesz, a osoba pana udająca precz na ciebie lezie — pozwól jej tylko, to do rynsztoka cię zepchnie.
Jakoż, gdy on kroczył obok nich, Agnieszce zdawać się mogło, że mur ją od ludzi przedziela; nie tylko potrącić, ale otrzeć się o nią nikomu nie dał, odsuwając łokciem tłoczących się przechodniów, żeby najokazalej wyglądających. Dostawały mu się też za to od panów spojrzenia groźne i złością rozognione, które Dominik wytrzymywał z półuśmiechem uprzejmym i już przez to samo na urąganie zakrawającym.
Czasem ktoś sarknięcie miał na ustach, lecz skrzyżowawszy wzrok ze wzrokiem robotnika spokojnym i śmiałym, zmilczał, wargę jeno gniewnie przygryzając.
Raz, gdy następował na Agnieszkę potężnej budowy jegomość, nikogo przed sobą nie zdający się widzieć, Dominik za ramię ją przytrzymał, by na stronę się nie usunęła, łokciem zaś drugiej ręki wykonał ruch, który toczącą się wprost na nich, pełną buty bryłę, zniewolił do zboczania z drogi.
— Oh! canaille! — rozległo się za niemi.
Dominik przystanął, kobiety same puściwszy. Parę sekund mierzyli się oczyma: jeden gniewnie sapiący, z piorunami w źrenicach, drugi z zimną badawczością świdrując wzrokiem w twarzy pańskiej. Krwiste wypieki ukazały się na twarzy jegomościa; wargi odąwszy, wzrok spuściwszy, oddalać się począł z widocznym pośpiechem.
Zawsze to miłe uczucie, gdy ktoś za nami obstaje. Agnieszka nawykła łacno do narzucanej sobie opieki. Ani jej nie szukała, ani nie potrzebowała, ale zagustowała w niej wprędce. Matce zaś obejście się i zachowanie stateczne Dominika nadzwyczajnie się podobało.
— Otóż w jakiem córuchna moja u niego poszanowaniu — myślała ukontentowana.
Nadeszła ciepła pora. Dnia po robocie zbywało wiele, albo więc nadkładali wszystko troje drogi byle nie zaraz do domu iść, albo na skwerze nowomiejskim, który im po drodze był, siadywali. A niekiedy zachodzili na błonie zazielenione, rozesłane za ostatnimi starej dzielnicy domami. Podobne ono było wprawdzie do kobierca miejscami wielce przetartego i zaśmieconego, trawa na nim ledwie nieco odrosła, już wygniecioną była i szarą od pyłu, zawsze jednak widziałeś stąd przestrzeń murami niezapartą i nieba szmat.
Błonie to wysunięte jednym bokiem do samej krawędzi wzgórza nad Wisłą, a przeciwnym sięgające do pustkowi aż po szpital żydowski i Muranów zalegających, roiło się w tej porze do zapadnięcia zmierzchu, mnóstwem ludzi. Dnia powszedniego, ku wieczorowi, w święto zaś — ledwie południe zeszło, wylegała tu z sąsiednich, ciasnych i dusznych ulic, wylotami Rybaków, Przyrynku, Zakroczymskiej, od Muranowa i Bonifraterskiej, ludność szara, odrębna tych stron publiczność.
...Oto dzień na schyłku. Kobiet pełno, powyprowadzały drobiazg swój, by w Izbach nie wiądł a nie sechł, i zawsze tak: jedno na ręku, zaś dwoje — troje spódnicy matczynej się trzyma. Stary — jak męża one zowią — jeśli zawczas robotę kończy, też się przywlecze, przy swoich na trawie legnie, mięśniom i kościom utrudzonym folgę dając; dom nie nagli — niech tam córka podlotek, do gospodarstwa się zaprawiająca, lub babka stara wieczerzę tymczasem upitraszą.
Najwięcej po placu rozsiądzie się mamek, piastunek a służących, dziewcząt dość zaniedbanie ubranych, ubogo, jak i dziatwa z niemi będąca, wyglądających. Które z nich bez kawalirów, to razem, kupkami posiadają, a które ze sobą kawalirów przywiodły lub tu ich sobie na poczekaniu — bo to prędko idzie — zjednały, te z osobna, parkami po brzegach błonia usiądą.
Już i kółek różnych tworzy się wiele. Oto murarze, gdzieś niedaleko zatrudnieni, prosto od roboty, w wyżartej wapnem odzieży, porzucali się na trawę, wpierw buty swe obielone, stwardniałe, spękane, gniotące pozzuwawszy. Na suchym, poznać, są ludziska te wikcie; flasza obeszła koleją, chlebem się połamali, do chleba kadryl czarny lub okrawków mając garść w papierku — jeśli nie post. Parę kobiet z nimi — nie robotnice to, coby wespół przy mularce robiły, i nie na ślubne życia towarzyszki wyglądają, ot — przyjaciółki łatwe do pozyskania, czepiające się ich zarobku i skore do udziału we flaszy. Szczęki pracują, usta mlaskają, czasem śmiech się ozwie krótki, gardłowy, urwany.
Gdy głód trochę przymilkł, baraszkować poczynają; kobietom dostają się pieszczoty — silna dłoń sięgnie do karku, chustką osłoniętego, palcami twardymi uchwyci, ściśnie.
— Puszczaj — taki synu...
Jeszcze nie wyrzekła, a już głowę ma do murawy przytłoczoną. Jeden dusi, drugi po plecach, czy gdzieindziej dłonią palnie, aż się odgłos palnięcia tego rozejdzie.
Śmiech, krzyk, gniew udany.
— Ah, ty podły, nauczę ja ciebie...
Podnosi się. Głowa jak strzecha wiatrem potargana. Odzież kupy się nie trzyma, rozpiął się stanik — raczej stanika resztka, nędzna, spłowiała, poprzecierana, dziurami świecąca; koszula brudna wygląda.
— Ej, elegantko — ogarnij się trocha modniej, bo wstyd mamy bez ciebie.
— To se weź ładniejszą, co ogonem ulicę zamiata; ja nie taka zazdrosna — niech i inna popróbuje wielgiego szczęścia przy tobie. Niech se zaśpiewa: Pójdę za mularza — nie będę robiła...
Umordowanie i ociężałość wieczorna górę nad mężczyznami bierze, porozciągali się jak kloce. Kobiety im papierosy zwijają.
W innem znów kółku ludzi widać wcale nie pomęczonych; gromadka to liczna mężczyzn i kobiet młodych; twarze złe, zuchwałe, miny zaczepne. Co jedna tam flasza skończona, to po drugą na róg niedaleki która z niewiast bieży. Głosy swarliwe, zajadłością brzmiące, kłótnia to zrywa się, to przy cicha jak na rozkaz. Siedzą w niejakiem od innych oddaleniu, bo nikt blizko ani przysiąść, ani nawet podejść nie ma chęci.
— Powadzą się ze sobą a będziesz koło nich się plątał, za nic nożem oberwiesz — przestrzegano się wzajemnie w innych gromadkach.
Duże błonie, dużo ludzi. Robotnicy z fabryk powracający, czeladź piekarska, umączeni, we fartuchach i w pantoflach na gołych stopach, zbijają się w kupki, rozsiadają, gwarzą. Malcy ze Starego i Nowego Miasta, puszczając latawce, chmarami, niby ptactwo, z miejsca na miejsce przelatują. Na uboczu, pod parkanem, zgromadzenie liczne wyrostków i młodziaków; poukładali się w szczelnie zwarte koło, że prawie nie dojrzysz kart miotanych na malutkim krążku łąki, wieńcem głów i błyszczących oczu okolonym.
Są i w pojedynkę wylęgający się. Gdzieniegdzie, w kłębek na murawie zwinięty spoczywa ktoś zszarzany, w odzieży barwą ziemię przypominającej, lub w strzępach tylko odzieży ledwie ciało brunatne przykrywających; nie pytaj, gdzie dom jego. Nigdzie. Żebrak, włóczęga, pijak kradnący tyle tylko, iżby na upicie się starczyło i o nic zresztą we świecie nie dbający; kobieta, której nikt już nie chce, skora do ofiarowania siebie jedynie za miarkę wódki — tu w dzień znajdują wyleżenie spokojne. Śpią. Gdy który obnaży się, gdy z pod łachmanów pierś mu wyjrzy czarna, niby uwędzona w kurzu i na skwarze, znajdzie się ktoś, co śpiącego kopnie i upomni:
— Schowaj cielsko.
Zresztą nikt na nich uwagi nie zwraca. Bo wiadomo — gdzież pójdą? Nocą i stąd umykać muszą, gdy patrol krąży. Oni dążą wtedy dalej, za miasto, lub po mieście za żerem niepewnym się rozpraszają.
Litościwe — rzec można — jest błonie to zamiejskie. Bierze tyle ludzi na pierś swoją, nie żałując im murawy wiośnianej, bierze ich pod blaski, pod światła potoki, pod promienność cichą, różową zachodzącego słońca, a biorąc onych nie pyta się: «Ktoś ty, co u mnie spocząć chcesz?» I powiew od rzeki lecący, świeży, miękki, ciepławy a nie skwarny, onych się też nie pyta: »Ktoś ty, co chcesz, bym pierś twoją tchnieniem zdrowem orzeźwił?» I cudne, głębokie, czyste niebiosa nie pytają: «Ktoś ty, co chcesz, by w źrenicę twą zapadło piękności naszej odbicie?»
Ale gdyby człowiek był w przeźroczem niebios rozpięciu, w wiewie wiośnianej świeżości, w zieloności błonia... oh, on pytałby się: «Ktoś jest, co chcesz bym cię kochał? Tylko piękno miłuję, tylko cnotę miłuję».
Dobrze — iż w rozpięciu niebios, w oddechu pieszczotliwym wiosny, w szmaragdowem łąk okryciu — niema człowieka!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Feliks Brodowski.