Po co dzień ich budzi.../VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Feliks Brodowski
Tytuł Po co dzień ich budzi...
Pochodzenie Liote (nowele)
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1905
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Całe opowiadanie
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

Gdy robota fabryczna się urwała, Dominik na razie innej nie znalazłszy, dni całe miał wolne.
W tym to czasie zdarzyło się parę razy, że znajdywał się on umyślnie, czy nieumyślnie, wieczorem, na jednej z ulic, któremi Agnieszka i Maryanna powracały z fabryki.
Innych znów dni, jeśli nie spotykały go na ulicy, to już pewno przed domem wystawającego. Pozdrawiał je uprzejmem słowem i zapytywał, jak robota idzie.
Raz, drugi, mając sobie bez opryskliwości udzieloną odpowiedź, za trzecim przedłużył rozmowę, wtrąciwszy użalań nieco na własne przymusowe próżnowanie. Kobietom tak osobliwie spieszyć na poddasze nie było powodu, słuchały więc Dominika bez niechęci; zwykle jednak rozmowa na dole wszczęta, tu się też kończyła, przy ludziach w mieszkaniu już się nie wznawiając. Co najwyżej, z drugiej izby opowiadaniom jego o różnościach, widzianych, gdy wojskowość odbywał — przysłuchiwały się kobiety obie dość uważnie, śmiechem cichym wesołości ogólnej, zrywającej się chwilami, wtórując.
Gdy parę razy nawinął się im niedaleko od fabryki i do domu im towarzyszył, Maryanna baczność sobie nakazując, pilnie uważać nań poczęła. Wprędce też spostrzegła, że Dominik na Agnieszkę z uwielbieniem spoziera.
Któregoś więc wieczoru zapytała córkę:
— Jak on się widzi tobie, Jaguś, bo miarkuję, że silnie koło ciebie zabiegać poczyna, już i pod fabrykę podlatuje...
— To mu powiedzieć, niech zaprzestanie — odparła Agnieszka — ludzie dostrzegą i tyle będzie dobrego, że na języki mnie wezmą.
— Więc nie widzi ci się?
— Nie mówię, żebym przeciw niemu coś osobliwie miała. Tylko że — mnie, matuś, żaden się nie widzi.
— Czemuż to córuchno?
— Tak, sama nie wiem — czemu. Żałość mnie jakaściś chwyta, gdy pomyślę, żeby za chłopa iść. A ty, matuś, jakbyś została?
— Ostałabym w wielkiem ukontentowaniu. Tobie przyjaciel a opiekun potrzebny bardzo. Bo na mnie, Jaguś kochana, liczyć nie możesz, takam ci ja mdła jakaś, taka mdła... może i nie pociągnę długo.
Agnieszka ucałowała ją i popieściła, rękoma głowę matki okoliwszy.
— Byle mi mama nic o śmierci nie gadała.
Przytuliły się do siebie mocno i wkrótce zasnęły. Ale nazajutrz, do fabryki idąc, matka o toż samo znów potrąciła.
— Że wdowiec — nie szkodzi to nic, niechby tylko dobry był człowiek, z dobrem sercem. Powiedz prawdę, Jaguś — wcale ci się nie widzi, gadasz z nim jakoś chętnie...
— To może i prawda. Ale czy wiemy, co u niego w sercu, jakie zamiary ma?
— Otóż to. Niech powie — czy w pomyśleniu jest uczciwem, i wtedy może z nami chodzić. Inaczej — wara.
Bodaj — że tego jeszcze dnia Dominik, jakby odgadując kobiet rozmowę, do wyjawienia zamiarów i upragnień swoich przystąpił.
Zaczepił on powracające i do wypoczęcia na skwerze, którędy przechodzić musieli, zachęcił. Dzień był po temu, kwietniowy; powietrze ciepłe, miękkie, pieściwe; do izby się pchać, gdy zmierzch zapadać jeszcze nie począł, nikogo ochota nie ciągnęła. Na ławce im miejsce znalazł, usadził.
Rozgadali się o tem, o owem, niezadługo jednak naprowadził Dominik rozmowę na żeniaczkę i począł dzieje swojej opowiadać.
Ożenił się młodo, w dziewiętnastym roku życia. Wziął kobietę o lat trzy, czy cztery starszą od siebie, ogromnie w nim rozmiłowaną.
Postawna — opowiadał — bielutkiej twarzy, słowem piękna kobieta, mowna, śmiała. Zarabiała szyciem kamizelek ładne pieniądze. Co w nim, młodziaku, upatrzyła — nie wie, dość, że przylgnęła od pierwszego widzenia, wabiła, ciągnęła do siebie, aż przed ołtarz zaciągnęła.
Po ślubie miłowała nad wszelkie opowiedzenie, ale długo-ż... Coś w czwartym już roku, bez ludzkich oznajmień, ni plotek, sam na własne oczy przekonać się mógł, że źle się koło niego święci; w następnym — miłowanie nowe we świat ją pognało. Bez wieści przepadła. Po trzech ledwie latach posłuchy go doszły, gdzie, w jakiem miejscu ostatek życia spędziła. Daleko, za granicą, w portowem mieście. Kolega jeden dawniejszy, rzemieślnik, za chlebem po świecie się uganiając, napotkał ją wypadkiem, w szpitalu ją zeszedł — już dogorywającą.
Dominik wyjął z kieszeni marynarki paczkę papierów, w okładkę książeczki jakiejś, czy notatnika wciśniętych, odnalazł arkusik listowy, dobrze już zmiętoszony i na zgięciach przybrudzony — i Agnieszce go podał. Ta półgłosem wyblakłe pismo odczytywać poczęła.
W drugiej listu połowie (pierwsza pozdrowieniom i wiadomościom o zdrowiu swojem, żony i dzieci poświęcona była) stało tak:
«Leżała twoja na sali sąsiedniej z tą właśnie, gdzie moją starą, gdy wypadek ów z ręki stłuczeniem nastąpił, położono. Wydobrzawszy trochę i że to baby zawsze ciekawe, moja po salach się kręcąc, ją poznała. Zrazu oczom nie wierzyła, ale na tablicy imię Ludwika; tylko nazwisko to jakoś chyba przekręcone było, a może — bo to francuskie pisanie — litery się mojej w oczach splątały. Podeszła jeden raz, drugi — ta sama. Rozmówić się nie było sposobu, bo biedaczkę gorączka silnie rozebrała. W przedostatnim dniu coś nie coś, na godzin parę oprzytomniała, ale mojej poznać nie mogła, choć nachylać się jej ku samym oczom swoim i do światła obracać się kazała. Stamtąd jesteście, stamtąd? — wypytywała. Moja zaczęła o tobie mówić. To go znacie, znacie? — powtórzyła razy kilka — no to napiszcie-ż mu jak pomrę, że już wolny.
«My akuratnie adresu twojego nie wiedzieli. Dopiero z listu brata żoninego, Franciszka, dowiedzieliśmy się, gdzie zamieszkujesz; wprzód zaś dokąd było pisać? I nie miej do nas żalu, że my ją pochować nie mogli — grosza w tym czasie prawie że jednego nie było. Szpital tedy, czy gmina tutejsza pochowała — akuratnie nie wiemy i na pogrzebie my nie byli».
Agnieszka list starannie po odczytaniu złożyła, dłonią go na kolanie wpierw wygładziwszy, i Dominikowi z powrotem wręczyła.
Obie kobiety westchnęły głęboko, po kilkakroć i zamyślone przysłuchiwały się kościelnemu na wieczór dzwonieniu. Zmrok zapadał.
Po chwili milczenia, Dominik, czoło trąc, w onieśmieleniu widocznem, wybąknął, że domyślają się pewnie, dlaczego on te rzeczy im opowiada. Należy się, żeby wiedziały wszystko, co jego się tyczy, bo oto zamierza pytać, czy panna Agnieszka nie ma do wdowców uprzedzenia, czy on wstrętu w niej nie obudza. Jeśli nie — to o wyjęcie papierów, sepultury i co tam potrzebne będzie — do kolegi zaraz pisać mu wypadnie.
Ani jedna, ani druga nie odrzekły nic.
Poważne, milczące, podniosły się, jednakowymi zupełnie ruchami poprawiając swe chustki, któremi się otulały. Ku domowi zwolna zmierzać poczęły. Dominik nie odstępował. Gdyby odprawa być miała, usłyszałby ją zaraz, bez ogródki; milczenie odprawą nie było.
W sieni domowej Maryanna, przyzostawszy się za córką, powiedziała doń z prostotą:
— Uczciwym pomyśleniom nikt przeszkadzać nie będzie. Poznajcie się. Jeśli dziewczyna ku wam się skłoni... Czasu dość, bo i owe papiery nie tak prędko nadejdą.
Dominik nachylił się i rękę jej ucałował.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Feliks Brodowski.