Po co dzień ich budzi.../VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Feliks Brodowski
Tytuł Po co dzień ich budzi...
Pochodzenie Liote (nowele)
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1905
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Całe opowiadanie
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

— Wdowiec, o żadną nie stoi, żona mu na obczyźnie umarła i sam jej nawet nie chował — szeptała Agnieszka do matki, siedząc na krawędzi łóżka, w którem sypiały razem.
Maryanna po spożyciu wieczerzy, składającej się z kawałka wędzonki, chleba i kubka herbaty, do której wodę dostarczała im gospodyni, i po odmówieniu krótkiego pacierza, wsunęła się czemprędzej do łóżka. Córka czekała zawsze z rozbieraniem się, aż inni pokładą się i lampkę zgasić lub przyciemnić można będzie, a póki to nie nastąpi, tuliła się w ubraniu koło matki, głowę przy jej głowie na poduszce ułożywszy. Jeśli starą sen zaraz nie zmożył — jedyna to była za całą dobę chwila, że gwarzyły ze sobą, gdy miały o czem.
— Może i nic dobrego jaki — odparła Maryanna, przecierając dłonią czoło, by senności nie dać się pochwycić — pewnie albo on żonę odeszedł, albo ona, z nim wytrzymać nie mogąc, do obcych uciekła.
— Albo była ladaco i bez to się rozeszli — zgadywała Agnieszka. — Pamięta mama, jak te co u Leonów w zeszłym roku mieszkali?
— Nie pamiętam, dziecko, tyle rozmaitego narodu przewaliło się w tem mieszkaniu. Aha, ci — jakże tam im — co to on aż popłakiwał, aż usechł ze zmartwienia. Bywa, bywa i tak między ludźmi.
Suchą, szorstką ręką pociągnęła po gładziutkiej, jedwabistej twarzyczce córki, potem tę samą rękę zapuściła w splot miękkich jej włosów, ostrożnie wyjmując podtrzymujące je szpilki.
— Ciebie, córuś, kto weźmie, to już nie porzuci, bo skarb mu się dostanie — wierność — poczciwość do śmierci samej.
— A kto znów tak o mnie będzie się ubiegać, moja matuś. I niech mama nie chwali przed czasem; ja sama nie wiem, czy zła ja, czy dobra.
— Dobrą ty będziesz żoną, Jaguś, przyjacielską, uczciwą, robotną — i dostaniesz według siebie człowieka.
Do szepczących tak podeszła najbliższa, po jednej z niemi ścianie sypiająca — sąsiadka, Joanna. Pościelenie swe rozkładała ona zwykle na dwu do siebie przystawionych skrzynkach, łóżko, którego nie miała, zastępujących; na dzień siennik do komórki uprzątała.
Niestara, ze śladami wynędznienia na pociągłej, wychudzonej a miłej twarzy, miała Joanna pokorny i onieśmielony wyraz oczu. Trzecim już powrotem mieszkała u Leonostwa. Wszystkim wiadomo było, że ta kobieta żyje z niejakim Piotrem, szewcem, wybiedzonym przez pijaństwo nałogowe, i że, od kilkunastu lat pobrać się mając ze sobą, nie pobiorą się nigdy, bo w dniu stanowczym młody nie jest w możności wybełkotać paru słów zrozumiale. Ludziom zaufanym Joanna z płaczem zwierzała się, iż drugi jeszcze powód staje na przeszkodzie ich połączeniu, oto — idzie jej o chustkę i pierzynę.
— Swoje wszystko przemarnował, pozastawiał, poniszczył. Broniłam, perswadowałam. Powiada: to moje. Ale jak już do tego dochodziło, że brał za chustkę albo pierzynę, ja mu pięść pod nos. Twoje? Mąż jesteś? Jakim prawem? I nie ruszył. Państwo moi, niech dziś ślub z nim wezmę, jutro pierzynę poniesie do ciotki.
Rozchodzili się co najmniej dwa razy do roku. Joanna dla ukarania go za ciężkie wykroczenia pijackie, uroczyście zarzekając się dalszego pożycia, opuszczała wspólne mieszkanie, szła — do ludzi. Po tygodniu, stęskniony do niej i pierzyny — bo sypiać teraz musiał na gołym sienniku, bez przykrycia — zjawiał się szewc, pełen skruchy. Zgoda jednak nie następowała tak prędko; czasem — miesiąc i dłużej kobieta z największą obojętnością wysłuchiwała jego próśb, zapewnień, przekonywań, zaklinań — wypowiadanych głosem, pełnym brzmień dziecinnie żałosnych i płaczliwych.
— Dobrze ci tak, Piotrusiu — powtarzała twardo i nieubłaganie — niech cię robactwo oblezie, zgnij na barłogu, zdechnij nawet — grudki ziemi tobie nie rzucę. Wnętrzności ze mnie powyciągałeś, serce-ś mi poszarpał, obolałam cała bez ciebie. Pomorduj się i ty.
Raptem następował zwrot pomyślny. Gdy Piotr wyczerpał już wszystkie zaklęcia i przychodząc do niej — usiadał na brzeżku skrzyni, bez słowa, pokorny, przygnębiony, z bezmyślnie wlepionemi w podłogę oczami, ona ni stąd ni zowąd głaskała go po głowie, kazała mu zabierać skrzynkę i pościel.
— Sądzono widać, żebyśmy do reszty się sponiewierali... Do jednego śmietnika kiedyś nas wrzucą — wzdychała i szła znów za tą przeklętą dolą.
Ludzie ganili ją, lecz i żałowali, a za dobre, ciche, zgodne usposobienie nawet lubili.
Przysiadłszy koło Agnieszki na łóżku i ona do szeptów się przyłączyła.
— Ten Dominik, czy to aby nie z tej samej grzędy, co my z Piotrusiem. Kiedy od niego odejdę, to nicpoń za wdowca się podaje. Po prawdzie — to i ja, jeśli do nieznajomych wtedy na mieszkanie popadnę, mówię: wdowa-m, bo i po co ludzie gęby zaraz o człowieka ocierać mają. Co innego tutaj — znają mnie i tak ostatnio jeszcze mną grzeszną nie gardzą, to i sekretu nie czynię... Za młodo mi ów na wdowca wygląda — dorzuciła po chwili.
Maryanna, już usypiając, bezdźwięcznie poruszyła ustami. Agnieszka ze smutnem doświadczeniem dziewczyny z ludu miejskiego, przed oczami której od najwcześniejszego wieku przesuwa się bez liku obrazów nędzy, pobłądzeń, grzechów nieukrywanych, nieosłanianych — szepnęła:
— Kto go wie, kto duszę obcego człowieka przejrzy.
— Bo to mnie gniewa — ciągnęła Joanna — że o śmierci żoninej tak sobie mówi jak o psie, że tam gdzieś zdechł i do rowu go ciśnięto.
Agnieszka nic nie odrzekła.
W obu izbach uścielono już dzieciom na podłodze. Ciasno się zrobiło, kręcenie się wszelkie po mieszkaniu ustać musiało; każdy już swego kąta tylko pilnować był winien.
Lampek na noc nie gaszono, żeby w razie wychodzenia ktoś dzieciom krzywdy nadeptaniem nie uczynił, ale skoro już do rozbierania się starszych przyjść miało, zaciemniono światło na tyle, by choć pomroką wstydliwość ludzką osłonić.
I niebawem na poddaszu tem dusznem, przejętem odorem mydlin, swędem kopcia naftowego i wyziewami ludzkimi, sen objął gromadkę ludzką coś dusz piętnaście — małe dziecinne duszyczki też włączając — liczącą.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Feliks Brodowski.