Strona:Liote.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 191 —

wał — szeptała Agnieszka do matki, siedząc na krawędzi łóżka, w którem sypiały razem.
Maryanna po spożyciu wieczerzy, składającej się z kawałka wędzonki, chleba i kubka herbaty, do której wodę dostarczała im gospodyni, i po odmówieniu krótkiego pacierza, wsunęła się czemprędzej do łóżka. Córka czekała zawsze z rozbieraniem się, aż inni pokładą się i lampkę zgasić lub przyciemnić można będzie, a póki to nie nastąpi, tuliła się w ubraniu koło matki, głowę przy jej głowie na poduszce ułożywszy. Jeśli starą sen zaraz nie zmożył — jedyna to była za całą dobę chwila, że gwarzyły ze sobą, gdy miały o czem.
— Może i nic dobrego jaki — odparła Maryanna, przecierając dłonią czoło, by senności nie dać się pochwycić — pewnie albo on żonę odeszedł, albo ona, z nim wytrzymać nie mogąc, do obcych uciekła.
— Albo była ladaco i bez to się rozeszli — zgadywała Agnieszka. — Pamięta mama, jak te co u Leonów w zeszłym roku mieszkali?
— Nie pamiętam, dziecko, tyle rozmaitego narodu przewaliło się w tem mieszkaniu. Aha, ci — jakże tam im — co to on aż