Po co dzień ich budzi.../III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Feliks Brodowski
Tytuł Po co dzień ich budzi...
Pochodzenie Liote (nowele)
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1905
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Całe opowiadanie
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Staruszek nizki, z wygiętym w kabłąk grzbietem, bieżał od strony kościoła drobnymi bardzo, w truchcik przyspieszony wpadającymi kroczkami; do budki wpadł i corychlej miejsce na ławeczce zajął, tuż przy rozgrzanym piecyku.
Ledwie usiadł, gdy gwałtowny napad kaszlu wstrząsać nim począł. Staruszek zanosił się od kaszlania tego, głową miotał, parskał, raz po raz brodę, usta zaślinione i odzież na piersiach oparskaną wycierając chustką czerwoną. To rękami trzepotał, jak ptak skrzydłami, to chustką usta zapychał, wreszcie przygiął się tak, iż głowę między kolana wsunął, a czapka mu na ziemię spadła.
Agnieszka podniosła ją i do rąk mu podała skwapliwie.
Zżółkłą, wyschłą, porosłą rzadkim, białym meszkiem, skórą obciągnięta była czaszka astmatycznego staruszka. Kark i szyja chuda, śniadością, przyciemnioną brudem, powleczona, uszły między ramiona. U rąk tylko skóra kosteczki w kupie trzymać się zdawała.
Było na nim dziwne jakieś odzienie, niby siermiężne, a krojem palta zrobione, z rękawami dla długości zbytniej pozawijanymi. I spodnie, snać znacznie nad potrzebę dłuższe, staruszek popodwijał, tak iż dołem wyloty ich niby wałkami okrążone były.
— No, patrzcie państwo, jak to dusi — przemówił, uporawszy się z kaszlem, i rozpoczynając na nowo usuwanie chustką z twarzy i odzieży śladów parskania. Na ostatku oczy załzawione starannie wytarł.
Twarz jego o rysach drobnych, zwiędłe, pomarszczone jabłuszko przypominająca, świeżo ogolona była; wąs krótko przystrzyżony. Wyblakłe oczy patrzały niefrasobliwie.
— To nic teraz, pani moja — zwrócił się do Agnieszki — ale w nocy prosiłbym posłuchać. Koncert, muzyka, po trzy godziny z rzędu — powiadam pani kochanej — rozmaite głosy ze mnie ten kaszel dobywa. Zaś sąsiad mój z lewej strony — my z przytułku tego, tu nieopodal — wyklina mnie, djabłami sadzi. A czy wie, co jego jeszcze czeka.
— Możeby lekarstwo jakie pomocnem było? — zaczęła kobieta.
— Owszem. Poczekaj pani, tylko patrzeć, jak wpadnie konduktor i zawoła: Powązki! Otóż i lekarstwo, tylko, że mnie nie pilno; siedmdziesiąt dwa lat, a nie pilno. Jeszcze się tam człowiek wyleży dość, nagnije, ziemi naźre. Nie pilno mi, wolę kaszlać, a świata widzieć choć tyle, co z naszego okna, albo z tej budki.
— A mnie-ż po co świat ten? — niby za wichrem poleciała myśl Agnieszki.
Czem dla mnie — świat? Trucizną? A jaż dla świata? By palcem miano wytykać kogo i w twarz pluć, żeś taka — żeś taka — żeś taka...
Zdychaj-że teraz, bo i roboty już dla ciebie nie ma i oto wypędzonaś, ty — coś kulą była u nogi jego uwiązaną, że ani jemu kroku postąpić swobodnie, ani tobie oderwać się i po innej lecieć drodze...
Aż na ostatku powiedział ci...
Wzdrygnęła się Agnieszka i osłupiałe spojrzenie na zwiędłej staruszka twarzy zatrzymała.
— Ta i cóż, pani moja — począł ten niespiesznie — patrzysz na mnie a myślisz, za czem jeszcze starość ta po świecie łazi. Bo i prawda — interesu tu już żadnego nie mam, ale i drogi nikomu wiele nie zawalę — i mało dla mnie potrzeba. A życiu zawżdym rad. Wy zaś młodzi ludzie — choćby i pani naprzykład — tak patrzycie, jakbyście lata wasze ciągnęli niby kajdany najcięższe; nie jeden samby już do ziemi rad. Źle mówię?
— Prawdę.
...Oj, do ziemi, już do ziemi. Po tem, jak robotę tobie odjęto i po tem, co on powiedział — już do ziemi tylko.
A może zrobisz, jak on przykazywał, wypędzając ciebie po latach dziesięciu? — pytał ją niby głos czyjściś, ze świstem wiatru lecący, a żalem odęty i wzgardliwy.
— Nie zrobię! — wykrzyknęła, myśl z jawą pomieszawszy, i tak głośno, że staruszek drgnął, popatrzył na nią badawczo i palec do czoła sobie przytknąwszy, zakiwał głową ze współczuciem.
— Biedota — do siebie prawić począł, nie bacząc, czy będzie słyszany. — Chodzi to i takich po świecie wiele. Nie ma zaś cięższego nieszczęścia, jak gdy komu Pan Bóg rozum zaćmi.
Jakoż zdawało się, że Agnieszka ani słyszy go, ani rozumie. Chustką znów szczelnie się otuliła, że i oczów prawie widać nie było. Umordowanie powiązało członki jej odrętwiałością, jak powrozem całą okręciło. Snu by pragnęła teraz nad wszystko na świecie.
Tymczasem ze wzmożeniem się ruchu na ulicy — bo już ku południowi szło — budka wprędce jakoś wypełniła się ludźmi i ścisk się tu uczynił a rozgwar.
Weszło kilka osób przyzwoicie ubranych, oczekujących na tramwaj. Patrzyły one z pewnem niedowierzaniem na resztę tłoczącej się publiczności i unikały troskliwie ocierania się o ludzi, których najwidoczniej do poczekalni przywiodła chęć uraczenia się ciepłem. Piecyk był w oblężeniu, zewsząd ku jego rurze nagrzanej wyciągały się ręce, z za bark i pleców najbliżej stojących szczęśliwców.
Kobiet znajdowało się tu kilka, chustkami tylko po wierzch okrytych i to lekkiemi. U mężczyzn też przeważały okrycia albo na cieplejszą porę stosowniejsze, albo djablo znoszone i w dziury a łaty zasobne.
Pomiędzy dorosłymi chłopięta kręciły się, nieosłoniętymi świecąc karczkami, lub piersią, wyglądającą z pod pozbawionej zapięcia watówki, wykrajanej bez najlżejszego o modzie myślenia — ze starego matczynego kaftana, jeśli nie z resztek palta ojcowskiego. Spodenki na nich szmatami płóciennemi połatane, obuwie wzute na gołe nogi, a obuwie-ż to było!... Olbrzymie, każdy z innej nogi kamaszyska, co dorosłym z nóg już pozlatały, powykręcane, może ze śmietnika podjęte, może z mułu rzecznego wydobyte.
Ziąb malcom i za kark załaził i piersi oszczypywał — i kolana, z dziur w spodenkach wyglądające, czerwienił — i nóżęta odmuchiwał: oni sobie z tego nic nie czynili. Nie frasunek im z oczu patrzał, tylko zuchwałość. Przytupując, na jednej podskakując nodze, tłocząc się, pchając, szturchańce między siebie rozdzielając, do piecyka się przeciskali, a gdy który, zbyt blizko rękę przytknąwszy, oparzy się — zaraz kolegę w kark trzepnie. I krzyk:
— Czego bijesz, ty chamie!
— Bom łapę sparzył, to ją studzę — tłumaczy ów, w dłoń sobie chuchając.
— Czekaj, niech ja teraz swoją nagrzeję — woła malec skrzywdzony i oddaje przeciwnikowi w dwójnasób, a ten — z kolei — głową w brzuch stojącej za nim kobiety całą siłą uderza, że ta się aż w pół zegnie i klątwę z ust wyrzuci.
— O podłe bękarty!
Baba próbuje, czy nie uda się jej malca którego za głowę uchwycić, by wraz z czapką włosów mu wydrzeć nieco. Gdzie zaś, czapka już pod pachą ukryta — malec taki nadewszystko czapki strzeże — a włosy ostrzyżone jak u rekruta, nie ma co w garść ująć. I chłopaków już niema — polecieli — już po ulicy śmigają, jeden zaś z nich wyrostek po ognisto rudej czuprynie do poznania łatwy, progu dopadłszy, ucieszne miny czyniąc, pokrzykuje:
— Okropny wypadek! Ciężkie potłuczenie kałduna szanownej damy! Byle się przed czasem co nie wytrzęsło!
Poczem pomknął za innymi, czując, że miarka swywoli przebrana.
W budce oburzenie.
— Szarańcza, złe nasienie, czarci przychówek!
— Co to z tego wyrośnie — szemrze staruszek. — Ja państwu powiem: to będą łobuzy.
— Nie będą, bo już są — sarka skrzywdzona kobieta — gorszych we świecie nie najdziecie. Ale poczekaj — odgrażała się pięścią — znam ja ciebie, rudy łebku, wiem, czyjś ty jest. Żebym tak nocy nie doczekała, jeśli dziś jeszcze tatulo twój cię nie spierze — że tydzień nie usiądziesz.
W porze cieplejszej — póki rzeka żyje i życie do siebie przyciąga — tym malcom raj jest na wybrzeżu; kijem ich stamtąd nie odpędzi. Teraz, gdy zimową pustką tam powiało, nudno im wśród zaułków głuchych i domostw odrapanych, gdzie bieda się rozsiadła — jak wiedźma ze złą, skrzywioną gębą — wesołość każdemu, więc i tym małym łobuzom nadrzecznym, odbierając. Ciągną tedy «na miasto», powody sobie ku temu różne dobierając, lub i bez powodu — bo komu sprawę zdawać będzie malec taki: ojciec w robocie, matka drobniejszej dziatwy odstąpić nie może i za chłopakiem nie pogoni. A gdy wróci — że po uchu coś nie coś oberwie — to i cóż! Dobre to nawet na rozgrzewkę.
Gromadka, która przed chwilą ucieczką się ratowała, zebrała się nieopodal przy skwerze i zaraz wśród niej się zakotłowało.
Rudy wyrostek wygrażał chłopaczynie, odzianemu w coś, co do kostek mu sięgając, górną częścią szubki watowej kobiecej być musiało. Szczególna ta opończa, poszarpaną już była, wszędy watę brudną ukazując. Na jednej nożynie miało chłopię owo ze słomy upleciony łapeć olbrzymi, w jakich stróże nocni chadzają, na drugiej szczątek kalosza.
— Gdzieś podział moje ćtyry numery — darł się rudy, wymachując paczką gazet — płacisz za ćtyry, czy nie — pytam?
— A jakże, płacę — sumitował się malec w szubce — ino Hipolitek podleci, to zara zapłacę.
— Mnie co do twego Hipolitka, albo znam jakiego Hipolitka! No, widzicie — jak to zaświecił, sianem się wykręca, Hipolitkiem mi oczy mydli!
— Żebym tak zdrów był, że ma Hipolitek te ćtyry numery. Sprzeda i zara tobie zapłacim. To mój brat. Ino go patrzyć...
— Czy ja tobie pożyczałem, czy Hipolitkowi — niech go djabeł powiesi? No — gadaj! — upierał się rudy.
— Kiedy w tej słomie do trambaju sam nie podlecę. I tak już po łbie-m od stójkowego dostał, żeby się tu nie kręcić. Więc dałem Hipolitkowi.
— Patrzcie, moi kochani — zwrócił się rudy do całej gromady — ten wysmrodek mnie na kawał bierze. Kiedy tak — masz, to dla ciebie, a to dla Hipolitka.
Otrzymawszy dwa szturchańce i miarkując, że na tem się nie skończy, malec począł zmykać, gubiąc najpierw słomiankę, potem kalosz. Prześladowca jego i reszta chłopaków — za nim. Wpadli wszyscy do budki, ale tu powitano ich nieżyczliwie. Wszczął się tumult. Astmatyczny staruszek przez okno począł rozpaczliwe czynić znaki Janowi, oczyszczającemu szyny.
Gdy Jan z trzonkiem gracy, do góry wzniesionym groźnie, stanął na progu, chłopców już — ani poświeć. Pięty im na zakręcie ulicy ino migały. Poturbowany malec unosił w fałdach opończy swój wielki łapeć i biedne resztki kalosza. Tylko rudy nie uciekał, a i pogoni za Hipolitka bratem dał za wygranę; na stopień tramwaju wskoczywszy, przenikliwym głosem wywoływał nazwę dziennika.
Wogóle ukazanie się stróża odniosło ten skutek, że budka wyludniła się. Pozostało parę osób, lepiej odzianych, oczekujących na tramwaj, staruszek kaszlący, Agnieszka, którą znużenie przygwoździło do jej kąta, i niestary jeszcze, bardzo otyły osobnik w długich butach i watowej, zatłuszczonej marynarce.
Kończył on właśnie — po krótkiej przerwie, najściem małych łobuzów spowodowanej — opowiadanie o niepowodzeniach, jakich doznał w «interesie» rzeźniczym na przedmieściu, zwracając mowę swą do staruszka, miarowem kiwaniem głowy, uwagę swą w słuchaniu zaznaczającego.
— Więc tedy — wyszedłem na dziady. Jednego ranka — ani wieprzy w chlewie, ani mięsa w wędzarni, ani pół połcia słoniny. Pieniądze z pod poduszki przepadły, a mnie na pierzynę, pod nos, zdechłego kota położono.
— Że to pan jednak nic nie słyszał, nie poczuł! — zadziwił się staruszek.
— Niepojęte, niepojęte — powiadam. Coś było mi zadane wieczorem w szynku. To sprawa tego szelmy Fabisiaka: jak tylko z jego ręki kieliszek przyjąłem, zamroczyło mnie. No, i powiedz pan, sąsiad mój widział złodzieja, a — nic, pary nawet nie puścił. Jeszcze powiadał później: przycupnąłem se za parkanem, byle mnie aby on nie zoczył.
— Tak — potwierdził staruszek — naród tera bojący; każdy ino o siebie, o swoją skórę...
— Prawdę pan mówi — ciągnął dalej rzeźnik — ja też tak wiele nie dziwuję się jemu, sąsiadowi niby. Na własne oczy widzieć mi się raz zdarzyło, że złodziej mści się na takim, co go skapuje.
Było tak. Szła sobie rano pani dostatnia, z targu wracając; za nią dziewucha niosła w koszyku mięsiwo i inne różności. A to — na Przyrynku. Jak się zrównały z figurą, co przed kościołem, przyklękły se kole siebie, a z tyłu złodziejaszek jedną ręką mięso z koszyka wybiera, drugą pani do kieszoneczki zapuścił. Po drugiej stronie baba wiejska szła z próżnemi blaszankami, mleko rozniósłszy i do woza swego, co przy targu osławiła, powracając. Zakrzykła na panią: «A obejrzyj się ino, jejmość!» Ladaco dał chodu i przepadł, w Samburską gdzieś wpadłszy ulicę.
A no, podeszła baba do onej pani i służącej, i dalej wszystkie trzy rajcować — jakie to złodzieje śmiałe, w biały dzień, przy ludziach, kraść się nie strachają. Nie wytrwało może trzech pacierzy, idzie od Samburskiej jakiś — nie ten, co kradł, ale napewno złodzieja owego kolega, nasłany bez zemstę. Czapka na oczy, kołnierz marynarki do góry. Że to tam chodnik wązki, ów, babę wymijając, jak nie rozedrze gębę: «Cóżeś to drogę zawaliła, a nie ustąpisz mi zaraz!» I chlast babę w zęby, że ta jak snop rozciągła się w rynsztoku. On zaś ino okręcił się na pięcie — i jak to złodzieje: nigdy prosto nie pobieży — wysunął się w jedną stronę, zawrócił w drugą, oczy nam zmylił i za węgłem się skrył.
A baba w rynsztoku leży i nawet się nie drze, tylko pojękuje: Ratujta me! Byłem i ja tam, podchodzim osób parę — mówim: «Wstańcie, matko, przecież wielkiej krzywdy wam nie uczynił, może ino ząb który się obruszył». A ona charczy, straszne oczy zrobiła, białka całe wywaliła. Patrzyć — a tu bok się u niej czerwieni. Podnosim ją — Jezu ratuj! Baba przebita, za kaftanem krew aż bulkocze i z ust już chlusta!
I kiedy ją przebił — niktby we świecie nie pomiarkował. Toć patrzałem, prawie, jak tu na pana; widziałem, że bokiem się o nią otarł — potem jakoś zawrócił i trzasnął ją w gębę — i tyle. Co gadać, kiedy nawet ta sama pani, kiele niej stojąca, i to powiada:
«Nijakiego noża u niego nie widziałam i żeby źgał tę kobietę — nie widziałam».
A to tak było: on ją najpierw źgnął — majster musiał być nielada, co to ręką aby nieznacznie ruszy, nożyk wbije, wyjmie i wszystko tyle trwa, co amen powiedzieć — a jak baba do krzyku buzię rozdarła, on ją zamalował. I tem się ratował, bo inaczej by go pojmano. Żeby baba zakrzyknąć zdążyła i hasło poszło, że przebita, toby i stróże wylecieli i gwizdkę by dano — i już by nie uszedł. Tak zaś, ludzie myśleli ino, że ktoś tam kogoś po pysku sprał; niewielkie zmartwienie...
— A cóż z kobietą ową? — staruszek pytał.
— Przyjechała karyta i wzieni ją. Wylizała się z tego, bom ją potem, w miesięcy parę, widział znów z mlekiem na targu. Tylko biała była jak chusta, a idąc, słaniała się trochę.
Opowiadanie zakończywszy, rzeźnik uderzył dłonią po swem kolanie, potarł je mocno, odsapnął — i z miejsca się ruszył.
Za nim staruszek też podreptał.
Ocknęła się Agnieszka. Była znów sama. Przed oknem Jan stał i na nią spoglądał znacząco, jakby rzec chciał: «Jeszcze-ś tu, czy to pomieszkanie będzie twoje?»
Za chwilę wlokła się po pod ścianami domów, głowę opuściwszy, jak pies od legowiska nieswojego odpędzony.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Feliks Brodowski.