Pisarze polscy (Sten)/Ignacy Dąbrowski

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ludwik Bruner
Tytuł Pisarze polscy
Podtytuł Wrażenia literackie
Wydawca Polskie Towarzystwo Nakładowe,
Księgarnia Teodora Paprockiego i Ski
Data wyd. 1903
Druk Drukarnia narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów - Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VII.


IGNACY DĄBROWSKI



Nikt z młodych autorów nie sprawił czytelnikom tyle niespodzianek, co ten właśnie. Gdy napisał »Śmierć« wydało się niepodobnem, aby można się zdobyć na tyle współczucia i miłości, nie będąc istotnie chorym. Około nieznanego jeszcze wówczas Dąbrowskiego utworzyła się legenda, jakoby suchotnikiem był, i dzieła swoje pasując się z chorobą pisał. Okazało się zaś, że autor »Śmierci« był młodym, dwudziestokilkoletnim chłopcem, wątłym wprawdzie, lecz o zdrowych płucach i z więzieniem nie miał stosunków. Co śmieszniejsza, znalazł się sobowtór, który zdaniem ogółu na twórcę »Śmierci« lepiej się nadawał: miał to samo nazwisko, płuca zagrożone. Po salonach aż do znudzenia winszowano panu Ignacemu Dąbrowskiemu, młodemu i zdolnemu lekarzowi, autorstwa tak znakomitego poematu: długo, długo musiał się wypierać i odsuwać od siebie niezasłużone zaszczyty; a gdy wreszcie przekonał wszystkich o swej literackiej niewinności, niejeden za złe mu brał brak talentu i mimowoli oburzał się, jak można nazywać się Ignacy Dąbrowski, mieć podobno początki suchot i nie napisać »Śmierci«. Biedny ten człowiek dużo stracił w opinii ludzkiej.
Tymczasem »prawdziwy« Dąbrowski siedział gdzieś w ukryciu na wsi pono, i po roku rzucił w świat »Felkę«. Po wstrząsających obrazach konania, po myślach najcięższych, pod któremi duch ludzki od wieków się ugina — sielanka prawie, dreszcz serca prostej, głupiej i dobrej dziewczyny, zawód jej wreszcie niewinny, bolesny wprawdzie, lecz zapewne nieszkodliwy. »Felka« nie mogła porwać tak ogółu czytelników, jak potężna grozą »Śmierć«. Ale tych, którzy ją czytali uważnie, zachwycić musiała subtelnie trafną obserwacyą, wdziękiem stylu prostego a miękkiego, dyskretnem użyciem środków artystycznych, budową harmonijną i pewną. Witać należało w Dąbrowskim talent pierwszorzędny, realistyczny, ale obdarzony takiem poczuciem wdzięku i tkliwości, że czego się dotknął, to opromieniał bladem swem światłem, podnosił, oczyszczał i uszlachetniał. Zarazem jego zdolność obserwacyi pozwala się spodziewać długiego jeszcze szeregu dzieł, czerpanych zewsząd, gdzie wzrok jego upadnie. Ale Dąbrowski zamilkł. Mijał rok za rokiem a autor, który z takim tryumfem odrazu na pole literackie wstąpił, nie przypomniał się niczem prawie czytelnikom. Zapowiedziany niegdyś w Tygodniku Illustrowanym »Mistrz« nie ukazał się wcale; podobno był już napisany, lecz autor spalił go w ostatniej chwili. Z teki artysty dostały się do pism tylko rzeczy krótkie, fragmenty: »Sonata cierpienia«, »Jedna łza«, »Kolega szkolny«. Możnaby te wszystkie, przez nakładców wymuszone zda się na autorze obrazki, objąć jednym szerszym tytułem: »Łzy«. I w »Śmierci« i w »Felce« czuć je już było utajone w głębi serca; już tam dźwięczały bezbrzeżną, strasznie spokojną, uśmiechniętą, omdlałą litością — ale tu już stanęły Dąbrowskiemu w gardle i głos mu odjęły. Dąbrowski przestał pisać.

»Bo i po cóż? Po co igrać, jak dzieci kartami, ustawiać i zbierać je kunsztownie; po co tworzyć, tworzyć znów to samo życie, gdy ono jest tak przeraźliwie, tak nieuleczalnie smutne? Czy nie lepiej, idąc ulicą, dać żebrakowi grosz, lub pomódz tragarzowi, któremu z kosza wysypały się towary, a chociażby usunąć mu się z drogi? Nie jestże to tyle warte, co dobra nowela lub powieść? Sława? Sława, za którą w trop idzie nieraz nędza, zawiść lub bezmyślne uwielbienie, o którą trzeba dbać i kochać ją kochać za wszystką niedolę, którą nam przynosi, za wszystek brud i kurz, którym na duszę sypie... I czyż sława artysty nie jest najnędzniejsza, najbardziej powierzchowna, najbłyskotliwsza i najmniej warta? Kto ją daje? Kilku krytyków i reporterów rozpanoszonych po kuryerach i ten tłum bezmyślny, znudzony, napółpróżniaczy, który się przelewa przez trzydzieści salonów Warszawy — ludzie, który i tylko dlatego się nie gardzi, że są zbyt nędzni, zbyt mali i — choć nie wiedzą może o tem — sami zbyt smutni. I przed nich to wlec i obnażać cierpienie swoje lub cudze? A sztuka tylko o cierpieniu mówić może, jeśli ma być sztuką, sztuką ludzką.

Bo życie jest smutne. Nie dlatego, że jest takiem lub innem, że ta lub owa niedola stanęła na drodze, że szczęście jakieś stopiło się jak mgła, lecz dlatego, że jest życiem, jest czemś niedokończonem, co się zaczyna niewiadomo jak i gdzie, przemija i urywa niespodzianie a koniecznie, że jest czemś tak lekkiem, iż skoro przejrzeć je bystro, wydaje się próżnią i niczem. Smutnym jest zarówno ból, jak i radość. Smutek jest tą wieczną, nieskończoną atmosferą życia, w której, jak w powietrzu ziemskiem, lęgnąć się mogą chmury i świty słoneczne, a przecież powietrza samego nie rozproszą nigdy. Podobnie i ze smutkiem: nic ze świadomości wypłoszyć go nie zdoła, bo on jest jej treścią i istotą najgłębszą, jest wrażeniem, które ona sama na siebie wywiera zawsze, bez względu na to, co w niej się odbija. Słowacki, najczulszy z poetów naszych, wołał niegdyś na morzu wielkiem ku Bogu »Smutno mi« i skarżył się na samotność swą, na opuszczenie i tułactwo, na śmierć nieubłaganą, na nicość swoją w obliczu Stwórcy. Jakże ten człowiek nie wiedział nawet, czem jest smutek — i jak był szczęśliwy! Miał co i przed kim się żalić — my zaś... Wiara nasza nie stargała się nawet, lecz wytarła i spełzła, jak sukno liche na grzbiecie wyrobnika. Razem z pojęciem bóstwa uleciała z duszy wszelka myśl prawdziwie wzniosła i wielka. Jak w izbie, skąd gospodarz się wyprowadził, rozmnaża się robactwo i wypełza, tak w duszach zagnieździł się zabobon. Pobudował w nas kościoły nie na miarę ludzkości wieków, lecz na miarę naszą własną i dni niewielu. Bo choć niewiara wrosła w nas tak, że przestaliśmy nawet chełpić się nią, jak zdobyczą, każdy z nas nosi w sercu kościół swych zabobonów. Schodzą się w nim wszystkie cnoty i żądze, wszystkie niejasne przeczucia losu, wszystkie lęki i przerażenia przedśmiertne — i patrzą na siebie wybladłe i dziwią się, że gdy Bóg runął, one jeszcze bogami pozostały... I wiedzieć o tem, i żyć, i czekać śmierci... Właściwie nie czekać śmierci, ale umierać ciągle, gdyż można się tak wsłuchać w bicie swego serca, w oddech piersi, że wydadzą się jak kroki, które zmierzają wszystkie w jedną stronę... tam... Rozlewa się śmierć po żyłach naszych za każdym kurczem serca razem z krwią.
Życie jest smutne. Gdyby można zamknąć oczy, odsunąć się w siebie, zamarzyć — kto wie, może wizye dziwnych światów nieznanych, głębokich, zapadłych, powstałyby przed nami! Może udałoby się wyrwać z głębi jakieś potężne słowo grzmiące, jakieś tchnienie ogniste dusz nowych, coś, coby szło przez wieki, jak meteor? Może jest gdzieś w nas taka sztuka i taka potęga, co smutek od skroni odpędzi, myśl rozpromieni, o wszystkiem zapomnieć każe? Ale zapomnieć, oczu zamknąć niepodobna. Trzeba patrzeć i żyć, trzeba pracować, lekcye dawać, przyjaciół widzieć, czuć z nimi... trzeba kochać. To także jest Bogiem...
Gdyby można stanąć wśród niedoli ludzkiej,

i spojrzeć na nią, i przejrzeć ją do dna, i znaleźć i powiedzieć słowa, które ją zdławią, które tłumy wstrząsną i porwą, na światło i radość wydźwigną! Ale słów takich niema. Rzucano ich kilka pośród wieków, a niedola drgnęła tylko przez chwilę i ciężko napowrót legła. I dziś, jak przed tysiącami lat, najlepsze z tych słów, jedyne jest nieme: Łza. Ale gdyby słowa takie istniały nawet, niema ich w nas. A gdyby nawet były, nie ma dla nas ludu. Więc znowu życie codzienne, smutne życie za treść; a za słuchaczów — salony?

Kto powiada, że życie jest złe, temu zarówno łatwo jest żyć, jak i umrzeć. Pessymizm prawdziwy, filozoficzny, nie liryczny, otwiera wrota jednakowo ku życiu i ku śmierci. Schopenhauer zmarł w późnej starości, syt sławy, zaszczytów i — rozkoszy; któryś z uczniów jego, nie doszedłszy trzydziestki, kulę w mózg sobie wsadził. Kto pragnie zginąć, a jest pessymistą, ten odrazu jest w zgodzie ze swą wiarą; kto woli żyć, ma aż dwie drogi przed sobą: albo przyzwala na złość świata i w miarę sił od niej się chroni, lub też poprawia świat, skoro jest zły. Jest to sprawa temperamentu. Jakbądź jest, pessymizm nie zatruwa życia.
Ale kto wierzy i czuje, że życie jest smutne, ten ma ciężar na swych barkach, od którego niema ucieczki. Niepodobna działać, niepodobna tworzyć z tem przeświadczeniem, że smutek jest pierwszem i ostatniem wrażeniem, które świat nam gotuje. Smutek — podobno chwilowa niedokrewność mózgu — jest to kurara duszy. Nie poraża samowiedzy — hamuje i zabija tylko ośrodki duchowe. Ofiara czuje, grzęźnie, zapada się w śmierć, ale poruszyć się, ratować, przeklinać chociażby nie może. Tylko smutek nie zabija do końca: jest to męczarnia bez szamotań i konwulsyi; ubezwładnia zarówno dla życia i śmierci.
Dąbrowski jest smutny. Wprawdzie całe pokolenie nasze jest smutne, »pessymistyczne« jak mówią — ale on jest inaczej, więcej smutny. Możnaby powiedzieć, że jesteśmy smutni funkcyonalnie, podczas gdy on jest smutny organicznie. Byłoby to określenie lekarskie. Lub też, że nas smutek otacza, jego — przenika. Granica między smutkiem naszym a duszą naszą w nas widnieje jeszcze, u Dąbrowskiego jest zatarta. Smutek pokolenia ma w sobie pewien odcień buntu, protestu; jego wzrok jest ponury, zaciekły, usta zaciśnięte; smutek Dąbrowskiego ma oczy załzawione, a wargi drżące, jakby od wstrzymywanego siłą płaczu. Ten smutek ma dzisiejszy rozum, nieubłagany, krytyczny, drwiący prawie — a serce dawne, tkliwe, dziecięce...
Dąbrowski zamilkł. Ale trudno orzec, w czem więcej jest jego duszy, więcej miłości i szlachetnej ambicyi — w dawniejszych słowach, czy w dzisiejszem milczeniu. I czy to milczenie artysty nie jest może najpiękniejszym wyrazem człowieka?







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ludwik Bruner.