Strona:Pisarze polscy.djvu/072

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
nie na miarę ludzkości wieków, lecz na miarę naszą własną i dni niewielu. Bo choć niewiara wrosła w nas tak, że przestaliśmy nawet chełpić się nią, jak zdobyczą, każdy z nas nosi w sercu kościół swych zabobonów. Schodzą się w nim wszystkie cnoty i żądze, wszystkie niejasne przeczucia losu, wszystkie lęki i przerażenia przedśmiertne — i patrzą na siebie wybladłe i dziwią się, że gdy Bóg runął, one jeszcze bogami pozostały... I wiedzieć o tem, i żyć, i czekać śmierci... Właściwie nie czekać śmierci, ale umierać ciągle, gdyż można się tak wsłuchać w bicie swego serca, w oddech piersi, że wydadzą się jak kroki, które zmierzają wszystkie w jedną stronę... tam... Rozlewa się śmierć po żyłach naszych za każdym kurczem serca razem z krwią.

Życie jest smutne. Gdyby można zamknąć oczy, odsunąć się w siebie, zamarzyć — kto wie, może wizye dziwnych światów nieznanych, głębokich, zapadłych, powstałyby przed nami! Może udałoby się wyrwać z głębi jakieś potężne słowo grzmiące, jakieś tchnienie ogniste dusz nowych, coś, coby szło przez wieki, jak meteor? Może jest gdzieś w nas taka sztuka i taka potęga, co smutek od skroni odpędzi, myśl rozpromieni, o wszystkiem zapomnieć każe? Ale zapomnieć, oczu zamknąć niepodobna. Trzeba patrzeć i żyć, trzeba pracować, lekcye dawać, przyjaciół widzieć, czuć z nimi... trzeba kochać. To także jest Bogiem...

Gdyby można stanąć wśród niedoli ludzkiej,