Pies Baskerville’ów (Doyle, tł. Neufeldówna, 1928)/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł Pies Baskerville’ów
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Bronisława Neufeldówna
Tytuł orygin. The Hound of the Baskervilles
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.
SHERLOCK HOLMES.

Sherlock Holmes, który wstawał zazwyczaj późno, chyba, że spędzał bezsennie noc całą, co zdarzało się dosyć często, siedział rano przy stole w jadalni. Ja stałem przy kominku, oglądając laskę, zostawioną przez naszego gościa poprzedniego wieczora. Był to kij ładny, mocny, z dużą gałką, okoloną u spodu złotą, na cal blisko szeroką obrączką, z napisem:

JAKÓBOWI MORTIMEROWI
M. R. C. S.
od przyjaciół z C. C. H.
1884.

Laska ta, pełna godności, poważna, budząca zaufanie, była z rodzaju tych, jakie nosili lekarze domowi dawnej daty.
— I cóż, Watsonie — odezwał się do mnie Holmes — jakie wysnuwasz wnioski z tego kija?
Holmes siedział obrócony do mnie plecami, ja zaś nie zdradziłem się najlżejszą oznaką czem byłem zajęty.
— Zkądże ty wiesz, co ja robię? Gotów jestem uwierzyć, że masz oczy na tyle głowy.
— Nie, ale mam przed sobą imbryk srebrny, wypolerowany jak z zwierciadło — odparł.
— Powiedz mi, cóż za refleksje poddaje ci laska naszego gościa? Skoro nie zastał nas wczoraj, a nie mamy pojęcia jaki mógł być cel jego odwiedzin, ta przypadkowa pamiątka nabiera znaczenia. Niechże się dowiem, co wnosisz z tego kawałka drzewa o jego właścicielu?
— Sądzę — odpowiedziałem, stosując, o ile umiałem, metodę swego towarzysza — że doktór Mortimer jest starym, bardzo wziętym i bardzo poważanym lekarzem, skoro znajomi obdarzyli go takim dowodem uznania.
— Dobrze — rzekł Holmes. — Wyśmienicie.
— Sądzę także, iż, według wszelkiego prawdopodobieństwa, doktór Mortimer jest lekarzem wiejskim, odwiedzającym chorych swoich przeważnie pieszo.
— Dlaczego?
— Dlatego, że ta laska, bardzo ładna, gdy była nowa, wydaje mi się taka zniszczona, iż nie wyobrażam jej sobie w rękach lekarza miejskiego. Okucie żelazne na końcu jest tak ścięte, iż świadczy, że kij służy doktorowi do częstych przechadzek.
— Doskonale, zupełnie słusznie! — przytakiwał Holmes.
— A wreszcie są tu jeszcze wyrazy: „Od przyjaciół z C. C. H.“ Odgaduję — że chodzi tu o jakieś miejscowe stowarzyszenie łowieckie... Doktór leczył pewnie członków tego stowarzyszenia, a oni, w dowód wdzięczności, ofiarowali mu ten drobny upominek.
— Watsonie, dalibóg, przechodzisz samego siebie — rzekł Holmes, odsuwając krzesło i zapalając papierosa. — Muszę przyznać, że we wszystkich raportach, jakie zdawałeś łaskawie z moich skromnych prac, nie doceniałeś własnych zdolności. Nie jesteś może sam przez się jaśniejącą pochodnią, ale doskonały z ciebie przewodnik w poszukiwaniu światła. Są ludzie, którzy, sami nie mając genjuszu, posiadają talent pobudzania go u innych. Wyznaję, mój drogi chłopcze, że jestem twoim dłużnikiem.
Holmes nigdy jeszcze nie przemawiał do mnie w ten sposób i muszę przyznać, że słowa jego sprawiły mi wielką przyjemność, gdyż bywałem często dotknięty jego obojętnością, zarówno dla mego podziwu jak i dla moich usiłowań, zmierzających do rozpowszechniania jego metody. Nadto dumny byłem z tego, że przyswoiłem sobie system jego tak dalece, iż, stosując go, zdobywałem uznanie Holmesa.
Po chwili wziął mi z rąk laskę i zaczął ją pilnie oglądać. Poczem, z nagłem zajęciem, rzucił papierosa, podszedł do okna i zabrał się do badania laski przez lupę.
— Ciekawe, chociaż proste — rzekł, powracając na kanapę, gdzie usiadł w ulubionym kątku. — Dostrzegam na tej lasce parę wskazówek, które doprowadzą nas do wniosków.
— Czyżby uszło co mojej uwadze? — spytałem z pewną zarozumiałością w tonie. — Nie sądzę, żebym ominął jaki ważny szczegół.
— Obawiam się mój drogi, że większość twoich wniosków jest mylna. Gdy mówiłem, że jesteś mi podnietą, znaczyło to, iż stwierdzenie twoich pomyłek doprowadza mnie przypadkowo do odkrywania prawdy. W danym wypadku nie mylisz się bynajmniej co do istoty rzeczy. Właściciel laski jest niewątpliwie lekarzem wiejskim i chodzi bardzo dużo.
— Miałem zatem słuszność.
— Tak jest, pod tym względem.
— I to wszystko?
— Nie, nie, mój drogi, nie wszystko... bynajmniej. Tylko, widzisz, mnie się zdaje naprzykład, że prawdopodobniejszem jest, iż ofiarowany doktorowi podarunek pochodzi od szpitala, niż od stowarzyszenia łowieckiego. To też, gdy litery „C. C.“ umieszczone są przed literą, określającą ów szpital, wyrazy „Charing Cross“ nasuwają się same przez się.
— Może masz słuszność.
— Moje wyjaśnienie ma za sobą wszelkie prawdopodobieństwo i, jeśli przyjmiemy tę hypotezę mamy nową podstawę, która nam pozwala odtworzyć osobistość naszego nieznajomego gościa.
— Dobrze, przypuszczając zatem, że C. C. H. znaczy „Charing Cross Hospital,“ jakież inne wnioski stąd wysnujemy?
— Czyż nie nasuwa ci się żaden? Znasz moją metodę. Zastosuj ją!
— Jedynym wnioskiem oczywistym jest fakt, że nasz nieznajomy praktykował w mieście, zanim przeniósł się na wieś.
— Posuńmy się dalej w naszych przypuszczeniach i idźmy ciągle tym śladem. Co nastręczyło najprawdopodobniej sposobność do ofiarowania tego podarunku? Kiedy przyjaciele Mortimera zebrali składkę, by mu dać upominek? Niewątpliwie w chwili, gdy doktór opuszczał szpital, żeby rozpocząć praktykę na własną rękę. Wiemy już, że był to podarunek. Przypuszczamy, że nastąpiło przejście ze szpitala miejskiego do praktyki wiejskiej. Czy zatem zbyt śmiałe byłoby nasze twierdzenie, że podarunek ofiarowano z powodu tej zmiany warunków bytu?
— Jest to bardzo prawdopodobne.
— A teraz zechciej zauważyć, że doktór Mortimer nie mógł należeć do składu stałych lekarzy szpitalnych. Na te posady wzywani są tylko pierwszorzędni lekarze londyńscy, a ci nie przenoszą się nigdy na wieś. Czemże był zatem? Lekarzem-asystentem, zajmował stanowisko niewiele wyższe niż starsi studenci. Opuścił zaś szpital przed pięciu laty... masz datę na lasce. Tak więc, twój poważny doktór w średnim wieku znika, jak widmo, mój drogi, a na jego miejsce ukazuje się nam trzydziestoletni młodzieniec, miły, skromny, roztargniony i posiadający psa, którego określiłbym mniej więcej jako większego od jamnika a mniejszego od brytana.
Uśmiechałem się z niedowierzaniem, gdy Sherlock Holmes przechylił się w tył, puszczając pod sufit kółka dymu.
— Nie mam sposobu zbicia tego ostatniego wywodu, — rzekłem — ale nic łatwiejszego niż dowiedzieć się szczegółów, dotyczących wieku i karjery zawodowej doktora.
Zbliżyłem się do bibljoteki, wziąłem z półki „Przewodnik lekarski“ i odszukałem literę M. Znalazłem kilku Mortimerów, a z tych jeden mógł być naszym gościem. Przeczytałem głośno odpowiednią notatkę:
„Mortimer Jakób, M. R. C. S.[1], 1882; Grimpen, Dartmoor, Devon. Asystent-chirurg w szpitalu Charing Cross od 1882 do 1884. Laureat nagrody Jacksona za pracę z dziedziny patalogji porównawczej p. t. „Czy dziedziczność jest chorobą?“ Członek-korespondent szwedzkiego Towarzystwa Patologicznego. Autor „Kilku kaprysów atawizmu“ (The Lancet, 1882) „Czy postępujemy?“ (Journal of Psychology, marzec 1883). Lekarz rządowy gmin: Grimpen, Thornsley i High-Barrow.“
— No, a o stowarzyszeniu łowieckiem ani wzmianki, — rzekł Holmes z drwiącym uśmiechem — ale jest lekarz wiejski, jak sprytnie wywnioskowałeś. Zdaje mi się, że moje wywody się potwierdzą. Co do przymiotników, powiedziałem, jeśli się nie mylę, miły, skromny, roztargniony. Otóż doświadczenie nauczyło mnie, że podarunki otrzymuje na tym świecie tylko człowiek miły, skromny jedynie opuszcza Londyn dla osiedlenia się na wsi a tylko roztargniony zostawi ci laskę, zamiast karty wizytowej, po godzinnem czekaniu w twoim salonie.
— A pies?
— Pies nosi zazwyczaj laskę swego pana. Ponieważ jest ciężka, przeto pies trzyma ją mocno w środku, a ślady jego kłów są wyraźnie widoczne. Wskazują ci one, mojem zdaniem, że szczęka jest zaduża na jamnika, a zamała na brytana. To może... tak do licha, to jest wyżeł!
Mówiąc to Holmes wstał i chodził po pokoju, naraz zatrzymał się przed oknem, a w głosie jego dźwięczała taka stanowczość, że spojrzałem na niego zdumiony.
— Mój drogi, skąd ta pewność?
— Stąd poprostu, że widzę tego psa u naszych drzwi, a oto i głos dzwonka jego pana. Nie odchodź, proszę cię, Watsonie. To przecież twój kolega zawodowy, a obecność twoja może być użyteczna. Oto dramatyczna chwila losu: słyszysz na schodach kroki człowieka, wchodzącego w twoje życie i nie wiesz co ci przyniesie, złą czy dobrą dolę. Czego może chcieć dr. Jakób Mortimer, człowiek nauki, od Sherlocka Holmesa, specjalisty w kryminalistyce?... Proszę!
Postać naszego gościa przejęła mnie zdumieniem, gdyż spodziewałem się ujrzeć typowego lekarza wiejskiego. Dr. Mortimer zaś był bardzo wysoki, chudy, nos miał długi, zakrzywiony jak haczyk, wystający między parą oczu szarych, przenikliwych, bardzo do siebie zbliżonych i iskrzących się za okularami w złotej oprawie. Ubrany był w tradycyjny choć nieco zaniedbany strój, przyjęty przez lekarzy; surdut miał wytarty, spodnie w dole obszarpane. Jakkolwiek młody jeszcze, plecy miał zgarbione, głowę pochyloną naprzód, a na twarzy jego malowała się wielka dobroduszność.
Wchodząc spostrzegł laskę w ręku Holmesa i rzucił się ku niemu z radosnym okrzykiem.
— Co za szczęście! — rzekł. — Nie byłem pewien, gdzie ją zostawiłem, tutaj, czy w biurze żeglugi. Za nic w świecie nie chciałbym zgubić tej laski.
— Podarunek, nieprawda? — pytał Holmes.
— Tak jest.
— Od szpitala Charing Cross?
— Od kilku przyjaciół stamtąd... z okazji mego ślubu.
— Tam do licha! to niedobrze — odezwał się Holmes, potrząsając głową.
Dr. Mortimer przymrużył oczy i spojrzał ze zdziwieniem na mówiącego.
— Niedobrze? co? dlaczego?
— Pokrzyżował pan nasze wnioski. Mówi pan zatem, że to podarunek z okazji ślubu?
— Tak jest. Ożeniłem się i porzuciłem szpital, a wraz z nim wszelką nadzieję praktyki konsultacyjnej. Trzeba było stworzyć ognisko domowe.
— Co prawda, — rzekł Holmes — nie pomyliliśmy się znów tak bardzo. A teraz, doktorze Jakóbie Mortimerze...
— Przepraszam, panie, poprostu... jestem skromnym M. R. C. S.
— I widocznie człowiekiem naukowym.
— Partaczem w nauce, panie Holmes; zbieraczem muszelek na wybrzeżach wielkiego nieznanego oceanu. Przypuszczam, że mówię do pana Sherlocka Holmesa, nie zaś...
— Nie, oto mój przyjaciel, dr. Watson.
— Bardzo mi przyjemnie. Słyszałem często nazwisko pana, wymieniane wespół z nazwiskiem pańskiego przyjaciela. Panie Holmes, zajmuje mnie pan niesłychanie. Rzadko zdarzyło mi się widzieć czaszkę tak szerokogłową jak pańska i do tego stopnia rozwinięte guzy nadoczodołowe. Czy pozwoli mi pan przesunąć palec po szwie ciemieniowym? Odlew czaszki pańskiej, w czasowem zastępstwie oryginału, byłby ozdobą każdego muzeum antropologicznego. Nie pragnę bynajmniej pańskiej śmierci, ale przyznaję, że na czaszkę pańską mam wielką chętkę.
Holmes wskazał krzesło osobliwemu gościowi.
— Jesteś pan entuzjastą swojego zawodu, podobnie jak ja mojego — rzekł. — Odgaduję z pańskiego palca wskazującego, że zwija pan sam swoje papierosy. Proszę, niech się pan nie krępuje.
Nasz gość wyjął z kieszeni bibułkę i tytoń i ze zdumiewającą sprawnością zwinął papierosa. Palce miał długie, zwinne i ruchliwe, jak macki owadu.
Holmes milczał, ale wzrok jego, utkwiony uparcie w naszego gościa, mówił mi dowodnie, do jakiego stopnia przybysz ten budził jego zajęcie.
— Przypuszczam, — odezwał się wreszcie — że nietylko dla zbadania mojej czaszki zaszczycił mnie pan swojemi odwiedzinami wczoraj i powrócił pan dzisiaj.
— Nie, panie, nie, jakkolwiek rad jestem niezmiernie, że nastręczyła mi się sposobność po temu. Przyszedłem do pana, panie Holmes, bo wyznaję, że nie jestem człowiekiem praktycznym, a nadto dlatego, że znalazłem się wobec zagadki zarówno poważnej jak i tajemniczej. Ponieważ uważam pana za drugiego wśród najwytrawniejszych biegłych w Europie...
— Doprawdy! A czy wolno wiedzieć, kto ma zaszczyt być pierwszym? — spytał Holmes z odcieniem goryczy.
— Prace pana Bertillona muszą zawsze oddziaływać na umysł człowieka, lubującego się w ścisłości naukowej.
— A więc dlaczego nie udaje się pan do niego po radę?
— Mówiłem o ścisłości naukowej, ale co do praktycznej strony sprawy pan jest jedyny. Spodziewam się, że mimowoli nie...
— Cokolwiek — przerwał Holmes. — Sądzę, doktorze, że dobrze będzie, gdy damy temu wszystkiemu pokój i wyjaśnisz mi dokładnie naturę zagadki, której bez mojej pomocy nie możesz rozwiązać.





  1. Medical royal college surgeons – Królewska medyczna szkoła chirurgów. (Przyp. tłum.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: Bronisława Neufeldówna.