Pielgrzymi (Bandrowski, 1920)/Grom

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Pielgrzymi
Podtytuł Powieść
Rozdział Grom
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia „Prasa“
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
GROM.

Było to pod koniec lutego.
Udręczeni zimą, mieszkańcy gmin wygnańczych snuli się i wałęsali jak senni, zaciskając zęby, nie odzywając się, nawet nie patrząc na siebie. Tęsknota ostra i niemiłosierna żarła jak najdokuczliwsza choroba, bieda szturkała w zęby na każdym kroku. Byle tylko doczekać wiosny! — powtarzali w duchu, jedni dla tego, że całą zimę marzyli o tem, iż może na wiosnę da się wrócić do domu, drudzy, ponieważ wraz z wiosną oczekiwane były jakieś ruchy wojenne, które wyraźniej określiłyby sytuację.
Istotnie, robiło się coraz jaśniej i cieplej. Śniegi tajały, dmuchał miękki wiatr, noce były ciemne ale aksamitne i śpiewaczki wiejskie znowu zaczęły śpiewać swe tęskne, ukraińskie dumki, psy chodziły weselsze, dobroduszniejsze. Wprawdzie odsłonięte przez topniejący śnieg nieczystości zatruwały swym smrodem powietrze w sąsiedztwie domów, ale przecie i to nawet dowodziło, źe zima została złamana i lada dzień należy spodziewać się wiosny.
Pani Skowrońska poweselała, dziwnie łzawym i rzewnym stał się za to pan Skowroński. Wynędzniały i mizerny uśmiechał się na widok pęków młodych, ostrych promieni słonecznych — i śpiewał jakieś żałosne pieśni własnego układu. Helenka wzdychała do wiosny, wesoła, radosna, rozpromieniona, prawie szczęśliwa, coraz częściej i coraz poważniej zamyślał się małomówny Niwiński, jak gdyby coś rachował i kombinował, zaś Zaucha siedział nad Puszkinem, w młodocianych jego utworach szukając elementów Mickiewiczowskiej „Ody do Młodości". — Ale gdzie jemu do tak promiennej koncentracji! — tryumfował. O ponczu się rozpisuje, o fajkach, rozsypał się w dziesięć tysięcy poematów, ckliwy i gadatliwy... Niby jest tam coś, ale gdzie jemu do takiej zwycięskiej fanfary, jak „Oda do Młodości”.
A naraz przyszły z miasta dziwne wieści. Dzienniki nie wyszły. Ludzie opowiadali, iż wojsko ma ostre pogotowie, drudzy, że zbiera się na wielki po-pogrom żydów. Przyleciał przerażony Kondolewicz, szeptem rozpowiadając, że w Piotrogrodzie podobno wybuchła rewolucja.
— Rewolucja? — skrzywił się sceptycznie Niwiński. — Łajdaki pokój chcą zawrzeć osobny i z tego powodu inscenizują rewolucję. Oto masz pan koniec poematu. Wyrżną parę tysięcy żydów, strzelą pięć razy do robotników i będzie po rewolucji. Ja to już znam, widziałem. Radzę panu przez parę dni nie jeździć do miasta.
Sam nie jeździł, bo nie miał po co, ale Zaucha pojechał. Wrócił wieczorem zły. Nikt nic pewnego nie wie. Miasto spokojne. Wszyscy wprawdzie mówią o rewolucji, ale szeptem. Istotnie, może w tem być jakaś prowokacja na wielką skalę.
Dzień czy dwa jeszcze siedzieli w domu, sceptyczni i niedowierzający.
A właśnie śniegi stopniały i rozlały się po polach wielkiemi, czarnemi wodami. Drzewa stały po kolana w wodzie. Słońce szalało. Wielki ogród lesowski aż szumiał od ryjących go we wszystkich kierunkach strumieni i obsychał w oczach. Wiosnę czuć było w powietrzu.
Stali we troję na werandzie: Helenka, Niwiński i Skowroński. Śpiewak dziwnie podrażniony, czy podniecony, zachwycał się temi strumieniami, rozczulając się do łez.
— Patrzcie państwo na tego łajdaka — mówił z uśmiechem, wskazując im migocący w słońcu strumyczek. — Jak to leci, jak to pędzi prędko, jak się to kręci, drogę sobie spryciarz to-uje, gada, a szumi, a złotem świeci... Taka, szelma miła i sympatyczna, jak małe dziecko...
Helenka, uśmiechnięta i opierając, się prawie łokciem o Niwińskiego, słuchała, a Niwiński myślał, jak dobrą musi być ta artystyczna dusza, kochająca nawet strumyczki.
A w tem zadudniał w oddali jakiś pociąg.
Niwiński zdziwił się — bo od kilku dni kursowały tylko lokalne pociągi — więc zszedł z werandy i podszedł ku parkanowi, aby zobaczyć, co to jedzie. Za nim Helenka i Skowroński.
I z błękitnej przestrzeni wypadł kurjer stalowy — dziwny kurjer, jakiego Rosja jeszcze nie widziała i jakiego świat się nie spodziewał. Cały był w chorągiewkach czerwonych, które dygotały na wagonach jak zrywające się w powietrze języki ogniste, a na brzuchu spoconej lokomotywy widniał okolony zielenią wielki czerwony napis:

Da zdrastwujet swobodnaja Rosija!

Jak gdyby płomień zaszumiał w tej chwili w uszach Niwińskiego. Uczuł, że blednie, uczuł, że krew wszystka wnika mu do serca. Więc uderzyła godzina wolności? Więc stał się cud? To dlatego tak wcześnie przyszła wiosna i to mają oznaczać te rozpętane wody czarne, wiosennemi potokami zalewające świat? Niechże wzbiorą wszystkie rzeki, jak wzbiera radość w sercu ludzkiem.
— Co to ? Co to ? — pytał zdziwiony Skowroński.
— Pociąg rewolucyjny z Piotrogrodu! — odpowiedział Niwiński, rozjaśnionemi oczami patrząc za znikającym pociągiem — udało się nam zobaczyć coś, o czem warto będzie opowiadać wnukom. Która to godzina? Za kwadrans pójdzie „daczny“ do miasta. Muszę jechać.
— Poco? Dokąd?
— Dokąd?
— Do miasta! Do miasta! O, Helenko!
Przyskoczył do niej, pocałował ją w rękę i pobiegł ku furcie, nie oglądając się za siebie.
Panna Helena zrobiła ruch, jak gdyby chciała biedź za Niwińskim, ale Skowroński zatrzymał ją.
— Niech mu pani da spokój, niech sobie leci— rzekł, patrząc na nią swemi łagodnemi, życzliwemi oczami. — To specjalna gratka dla młodych ludzi...
— Ale jeśli zaczną strzelać?
— Strzelać! Strzelać! Ktoby tam strzelał! Zresztą — gdyby przyszło do jakiej strzelaniny, to bez pani jemu będzie łatwiej. Skoczy za pierwszy lepszy płot i już... A jakże to pani ha płot polezie?
— Ouwa! Myśli pan, żebym nie potrafiła ?
— Ale widok skandaliczny, jakiby z tego wyniknął!
— Wcale nie skandaliczny zaraz! Nie byłoby żadnego widoku!
— A wie pani co? Pan Niwiński to bardzo dobry materjał na męża — mówił dalej Skowroński ze swym poczciwym uśmiechem.
Helenka uczuła, że się rumieni.
— Niby dlaczego?
— Obserwowałem go. Aż dziw, jak ten człowiek lubi siedzieć w domu. Poprostu — wytłómaczyć sobie tego nie umiałem...
— E, bo pan zaraz...
— Ja przecież nic nie mówię...
Odwróciła się i zwolna szła ku domowi, dziwnie pustemu teraz i zimnemu. Kiedy stanęła na werandzie, rozległo się żałosne i posępne: „O mia patria, mai piu ti rivedro!“
W mieście było święto. Ulicami defilowały wojska z czerwonemi kokardami u piersi, karne i rozpromienione. Szli Sarci, barwni, nieomal fantastyczni, witani oklaskami tłumów. Twarze były odświętne, jaśniejące szczęściem wyzwolenia, ludzie uprzejmi, powiewały czerwone flagi, orkiestry wojskowe grały „Marsyljankę”, a słońce młode i mocne świeciło tryumfująco. Oczy ludzkie pełne były błękitu nieba. Ludzie witali się uprzejmie, radośnie, ściskali sobie dłonie, całowali się. Z okien i balkonów gmachów urzędowych przemawiali wzruszeni mówcy, a tłum powiewał kapeluszami i krzyczał ,„hura!“, podczas gdy nieznużone orkiestry znowu zaczynały „Marsyljankę“. Co chwila słychać było śpiewane z zapałem słowa „Wstawaj, podijmajsa raboczij naród!“ Zamiast stójkowych chodzili po ulicach studenci z karabinami na ramionach. Wiedziano już, że wszystkie władze stanęły po stronie rewolucji i wszyscy się cieszyli, źe stało się to bez rozlewu krwi.
Niwiński spotkał w tłumie Zauchę w gronie kilku studentów z gmin wygnańczych. Zaucha milczał i promieniał, jego towarzysze byli jak wniebowzięci.
— Wygraliście! — rzekł Niwiński, ściskając Zausze rękę. —Jakeścieto powiedzieli: Powoła kamienie, to jest Moskałów i Azjatów. Co za cudny dzień. W powietrzu błękit, wiosna, słońce, czerwone sztandary i „Marsyljanka“. Jak upajająco pachnie wolność. Widzę świat jak przez wino...
— Cokolwiekby się stało — mówił Zaucha — ten dzień, to wielkie święto miłości i dobrej woli, na zawsze pozostanie w pamięci duszy rosyjskiej. Na wieki świecić będzie w pomroce dziejów.
— Carat padł. Nie do wiary! A teraz zostaje nam tylko tych dwóch — centralnych — kombinował Niwiński. Więc dziś już wszystko jest możliwe. I znaki narodowe i broń.
Zaucha syknął, jak gdyby go coś zabolało.
— Byłoby możliwe. Byłoby możliwe i więcej. Obawiam się, że Moskale sami nie dadzą sobie rady, że trzeba im będzie pomóc. Czy znajdą się między nami ludzie dość wielkoduszni? Nie wiem. A bez tego Moskali z pewnością opanują żydzi i Niemcy. I wówczas to wszystko zwróci się przeciw nam.
— Może się przecie jakoś uda...
— Tyle już zaniedbano, tyle czasu stracono, tak nas hamowano, tak ograniczano nasz wpływ na sprawy rosyjskie, że nie wiem...
— Jakoś to będzie! — zniecierpliwił się Niwiński. — W każdym razie zaczyna się nowa historja. Panie doktorze — zaczyna się nowe życie na całym świecie. Jak się to wszystko skończy — nie wiemy, bo teraz świat nakręcił ktoś na nowo i nie wiemy jak i jakim kluczem. Trzeba i nam jakoś się urządzić.
— Nie wątpliwie. Teraz już spokojnie będę mógł ukończyć swe pamiętniki. Nie boję się ani rewizji ani konfiskaty. Tu ładnie, posiedzę jeszcze trochę, a w jesieni drapnę do Kijowa.
Niwiński gwizdnął z cicha przez zęby, jakby zdziwiony, ale nic nie rzekł.
Przez parę dni prowadził długie i ożywione narady z Helenką, przechadzając się z nią obsychającemi, elastycznemi ścieżkami. Zajęty rewolucją Zaucha nie zauważył tego i nie uderzyło go nawet dziwne zdenerwowanie Helenki.
A tymczasem w gminach zrobiło się „larum“. Studenci biełowscy postanowili zgłosić się do dywizji polskiej, to samo Kłeczek ze swymi towarzyszami. Inni wyjeżdżali do Kijowa szukać pracy, w czem dawniej władze im przeszkadzały. To też Zaucha nie zdziwił się, dowiedziawszy się, że i Niwiński wyjeżdża.
Ale tegoż samego wieczoru Helenka oświadczyła mu, że postanowiła przenieść się do Kijowa.
— Po co? Dlaczego? Cóż tam będziesz robiła?— pytał jakby przerażony i zirytowany.
— Nie wiem jeszcze. Coś sobie znajdę. Pracowałam przedtem i mogłam się utrzymać — nie zginę i dziś. Nie myślę zagrzebywać się w gminie. To przecież nie jest żadne życie.
Była wolna, miała prawo rozporządzać sobą, Zaucha nie mógł jej nic powiedzieć. Uderzyło go nieprzyjemnie, że Helenka wyjeżdża tak nagle, pomyślał, że może między nią a Niwińskim coś jest, ale i o tem nie miał prawa mówić. Rzecz dziwna — niby razem z nią żył, lubiał ją bardzo, wciąż ją miał na oczach, tak przywykł do niej — a jak do czego przyszło, nie miał właściwie prawa rzec jej ani słowa.
Zrobiło mu się bardzo przykro i smutno. Myślał o tem, coby to było, gdyby... Taka dobra dziewczyna, dzielna, młoda, ładna... Dlaczegóż dopiero teraz zrozumiał, że mógł jej nie tracić... Dlaczegóż lekceważył to młode życie, dlaczego nie potrafił pozyskać go dla siebie?
I przyszło mu na myśl, że tak było ze wszystkiem. Apostołował, agitował, namawiał ludzi do różnych historji, pouczał ich, dawał im różne wskazówki — a oni nie chcieli mu wierzyć. Czemu ? Bo jakże mogli uwierzyć, że on ich zbawi, skoro sam siebie zbawić nie umiał?
Więc po co było to wszystko?
— Dla uzyskania jedności wewnętrznej — szeptał mu jakiś tajemny głos. Do tej jedności wewnętrznej dąży za wszelką cenę każdy, kto musi żyć tem, co mu jest wprost przeciwne. Taki jest człowiek.
—Jakto?Więc to wszystko byłoby kłamstwem?— zląkł się Zaucha.
— A czy perła jest kłamstwem? Czyż nie po-wstaje z tych samych przyczyn?
Niwiński i Helenka patrzyli przez okno wagonu, z którego widać było kraj, zalany księżycowem światłem. Oboje umieli tę okolicę na pamięć. Mignęła jakaś platforma, dalej Bietów, a potem ciche dworki Lesowego, białe, prawie srebrne w ciemnym parku.
— Biedni ludzie — rzekła Helenka, pochyliwszy się ku Niwińskiemu. A potem dodała z wzruszeniem: — Patrz, u Józefa pali się światło. Pewnie wykłada Skowrońskiemu Mickiewicza. Namawiałam go, żeby jechał z nami. Nie wiem dlaczego — ale nie chciał.
— Ja wiem — odezwał się Niwiński. — To z twojego powodu. On wie — i przykro mu, a może i zazdrość trochę, Ale on przyjedzie.
— Nigdy już tu nie wrócimy, prawda?
— Rozumie się. jedziemy po swoje szczęście, na podbój świata. Jakże można w takiej chwili mówić o odwrocie!
— A zdobędziemy? — spytała`
— Wszystko! — rzekł z siłą, zacisnąwszy z lekka pięść.


KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.