Strona:Jerzy Bandrowski - Pielgrzymi.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
GROM.

Było to pod koniec lutego.
Udręczeni zimą, mieszkańcy gmin wygnańczych snuli się i wałęsali jak senni, zaciskając zęby, nie odzywając się, nawet nie patrząc na siebie. Tęsknota ostra i niemiłosierna żarła jak najdokuczliwsza choroba, bieda szturkała w zęby na każdym kroku. Byle tylko doczekać wiosny! — powtarzali w duchu, jedni dla tego, że całą zimę marzyli o tem, iż może na wiosnę da się wrócić do domu, drudzy, ponieważ wraz z wiosną oczekiwane były jakieś ruchy wojenne, które wyraźniej określiłyby sytuację.
Istotnie, robiło się coraz jaśniej i cieplej. Śniegi tajały, dmuchał miękki wiatr, noce były ciemne ale aksamitne i śpiewaczki wiejskie znowu zaczęły śpiewać swe tęskne, ukraińskie dumki, psy chodziły weselsze, dobroduszniejsze. Wprawdzie odsłonięte przez topniejący śnieg nieczystości zatruwały swym smrodem powietrze w sąsiedztwie domów, ale przecie i to nawet dowodziło, źe zima została złamana i lada dzień należy spodziewać się wiosny.
Pani Skowrońska poweselała, dziwnie łzawym i rzewnym stał się za to pan Skowroński. Wynędzniały i mizerny uśmiechał się na widok pęków młodych, ostrych promieni słonecznych — i śpiewał jakieś żałosne pieśni własnego układu. Helenka wzdychała do wiosny, wesoła, radosna, rozpromieniona, prawie szczęśliwa, coraz częściej i coraz poważniej zamyślał się małomówny Niwiński, jak gdyby coś rachował i kombinował, zaś Zaucha siedział nad Puszkinem, w młodocianych jego utworach szukając elementów Mickiewiczowskiej „Ody do Młodości".