Pawilon wśród wydm/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Pawilon wśród wydm
Wydawca Kurier Polski
Data wyd. 1938
Druk Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VIII
Śmierć bankiera

Z trudnością zawlekliśmy na górę Bernarda Huddlestone i położyliśmy go na łóżku w sypialni „Mego wuja“. Przez cały ten czas, chociaż go ciągnęliśmy i szarpaliśmy, jak toboł, nie dał znaku życia i nawet, gdyśmy go rzucili na łóżko, nie ruszył ani palcem. Córka rozpięła mu koszulę i zwilżyła głowę i pierś, my zaś pobiegliśmy do okien. Na dworze wciąż było pogodnie; księżyc w pełni już zaszedł i jasno oświetlał wydmy. Ale chociaż wytężaliśmy wzrok, nie dostrzegaliśmy nikogo. Kilku ciemnych plam na nierównej przestrzeni nie można było dobrze odróżnić. Mogli to być równie dobrze wrogowie, leżący na ziemi, jak i cienie.
— Dzięki Bogu — rzekł Northmour. — Agnieszka dziś nie przyjdzie.
Agnieszka była to stara niańka. Dotąd nigdy o niej nie wspominał. Zdziwiło mnie w tym człowieku, że wogóle o niej pomyślał.
Znowu zaczęło się dręczące oczekiwanie. Northmour podszedł do kominka i wyciągnął ręce nad czerwonym żarem, jakby było mu zimno. W tej chwili zzewnątrz rozległ się słaby dźwięk; kula rozbiła szybę i utkwiła w żaluzji o dwa cale od mojej głowy. Usłyszałem krzyk Klary i chociaż natychmiast usunąłem się się w bezpieczny kąt pokoju, rzuciła się za mną, dopytując, czy nie jestem ranny. Czułem, że stałbym codzień pod strzałami, byle mieć taką troskliwość w nagrodę. Uspakajałem ją najczulszemi wyrazami i pieszczotami, w zupełnem zapomnieniu o naszem położeniu, aż głos Northmour’a przywołał mnie do rzeczywistości:
— Wiatrówka, — powiedział, — oni nie chcą robić hałasu.
Odsunąłem Klarę i spojrzałem na niego. Stał odwrócony od ognia z rękami założonemi w tył, ale, spojrzawszy na jego twarz, spostrzegłem, że wrzał od tłumionej namiętności. Taki sam wyraz miał przed laty, kiedy rzucił się na mnie w tym samym domu, w sąsiednim pokoju. Mimo, że pojmowałem jego gniew, zadrżałem na myśl o tem, co stać się może. Patrzył prosto przed siebie, ale widział nas i wściekłość jego wzrastała, jak szał wichru. Groziła nam walka nazewnątrz — a ten spór wewnętrzny, który mógł wybuchnąć, przerażał mnie.
Nagle, gdy byłem przygotowany na najgorsze, ujrzałem zmianę na jego twarzy, błysk jakiś, wyraz ulgi. Wziął lampę ze stołu i zwrócił się ku nam silnie podniecony.
— Trzeba wyjaśnić, — powiedział, — czy oni chcą wymordować nas wszystkich, czy tylko Huddlestone’a? Czy oni ciebie wzięli za niego, czy też strzelali do ciebie tylko dla twych pięknych oczu?
— Napewno wzięli mnie za niego, — odparłem, — jestem prawie równego z nim wzrostu.
— Chcę się upewnić, — rzekł Northmour, wziął lampę i trzymając ją nad głową, stanął w oknie i stał tak przez chwilę, wystawiając się na pewną śmierć.
Klara chciała rzucić się i odciągnąć go z niebezpiecznego miejsca, ale byłem o tyle egoistyczny, że jej nie puściłem.
— Tak, — rzekł zimno Northmour, odwracając się od okna, — polują tylko na Huddleston’a.
— O, panie Northmour! — zawołała Klara — ale dalej nie mogła znaleźć słów — zuchwalstwo, które ujrzała, zbyt było wielkiem.
On zaś patrzył na mnie z podniesioną głową, z błyskiem triumfu w oczach. Zrozumiałem, że tylko dlatego narażał się na śmierć, żeby ściągnąć na siebie uwagę Klary i odebrać mi urok bohatera chwili. Trzasnął w palce.
— Ogień się dopiero zaczyna, — zauważył, — kiedy się rozpali na dobre, nie będą tak przebierali.
Teraz usłyszeliśmy głos od strony drzwi frontowych, wołający na nas. Z okna widać było postać człowieka, stojącego w świetle księżyca nieruchomo, z twarzą wzniesioną ku nam, powiewając białą chustką. Patrząc na niego, chociaż stał opodal na wydmach, widzieliśmy odblask księżyca w jego oczach.
Otworzył usta i mówił tak głośno, że słychać go było w całym pawilonie i aż na skraju lasu. Był to ten sam głos, który krzyknął przez okno „Traditore“. Tym razem jasno wyłożył nam swe warunki Jeżeli wydamy zdrajcę „Huddieston’a“, oszczędzą nas, inaczej nie ocaleje nikt, i żaden z nas nie opowie o tem, co się stało.
— I cóż, Huddlestone, co mamy odpowiedzieć? zapytał Northmour, zwracając się w stronę łóżka.
Dotąd bankier nie dawał znaku życia i myślałem, że wciąż leży w omdleniu. Ale teraz odpowiedział i to takim tonem, jaki można słyszeć tylko od szaleńca. Zaklinał nas i błagał, byśmy go nie opuszczali. Wyglądał, ohydnie w tej chwili.
— Dość, — krzyknął Narthmour, poczem otworzył okno, wychylił się w noc i, zapominając zupełnie o obecności kobiety, sypnął na posła deszczem najokropniejszych szyderstw i wyzwisk w języku włoskim i angielskim i kazał mu wynosić się tam, skąd przyszedł. Zapewne myśl, że wszyscy zginiemy jeszcze tej nocy, sprawiała mu niewymowną rozkosz.
Tymczasem Włoch złożył swoją chorągiew pokoju, schował ją do kieszeni, i znikł wśród wydm.
— Wojują, jak ludzie honoru, — rzekł Northmour, — są to gentelmani i żołnierze. Chciałbym, abyśmy wszyscy troje — ja, Frank i ty, droga pani byli z nimi razem, powierzając tę istotę na łóżku komu innemu. Proszę się nie obrażać. Wszyscy przejdziemy do wieczności, kiedy przyjdzie czas. Co do mnie, gdybym mógł udławić Huddlestone’a i wziąć Klarę w ramiona, umarłbym z pewną dumą i satysfakcją. A w obecnej sytuacji — dalibóg — będę miał całusa!
Zanim zdołałem przeszkodzić, porwał Klarę w objęcia i kilkakrotnie pocałował opierającą się dziewczynę. Ale w tejże chwili odtrąciłem go i cisnąłem nim o ścianą z wściekłością. Northmour zaczął się śmiać długo i głośno. Obawiałem się o jego zmysły, bo zawsze śmiał się spokojnie i nie wiele.
— Teraz, Frank, — rzekł, gdy wesołość jego opadła, — kolej na ciebie. Oto moja ręka! Żegnaj, dowidzenia! — Potem, widząc, że stoją sztywny i oburzony, trzymając Klarą przy swym boku, wybuchnął: — Człowieku, gniewasz się? Myślisz, że umrzemy, zachowując wszelkie formy, jak w salonie? Wziąłem pocałunek i rad jestem z tego. Ty możesz wziąć także i wyrównać rachunek.
Odwróciłem się od niego z pogardą, której nie starałem się ukryć.
— Jak chcesz, powiedział, — byłeś w życiu pedantem i taki już umrzesz.
Z temi słowami usiadł na krześle, położył strzelbę na kolanach i zaczął bawić się zamkiem. Ale widziałem, że wesołość jego znikła i po tym wybuchu (jedynym w życiu, jaki widziałem u niego) opanował go znowu nastrój posępny i groźny.
Przez ten czas napastnicy mogliby wejść do domu, a mybyśmy tego nie spostrzegli. Zapomnieliśmy o niebezpieczeństwie, wiszącym nad nami. Nagle Huddlestone krzyknął i wyskoczył z łóżka.
Zapytałem, co się stało.
— Ogień! — wołał, — oni podpalili dom!
Porwaliśmy się na nogi, Northmour i ja, i pobiegliśmy do sąsiedniego pokoju. Oświetlał go groźny, czerwony płomień. W chwili, gdyśmy wchodzili, słup ognia wybuchnął i stanął przed oknem, a pęknięta szyba z brzękiem wypadła na dywan. Podpalano szopą, w której Northmour wywoływał swe klisze.
— Nie tracą czasu, — rzekł Northmour, — wracajmy do tamtego pokoju.
Pobiegliśmy tam z pośpiechem, otworzyliśmy okno naoścież i wyjrzeliśmy. Wzdłuż ściany pawilonu leżały stosy drzewa, które się już paliły. Widocznie, oblane były naftą, bo paliły się silnie, pomimo wilgoci, która została po deszczu. Ogień jął się już nadobre szopy, i buchał coraz to wyżej. Tylko wyjście stało w ogniu. Okap dachu zaczynał się tlić gdyż dach, który się osuwał, podparty był dylami. Gorące, smrodliwe, duszące kłęby dymu zaczęły wypełniać dom.
— Dobrze tak, — rzekł Northmour, — oto już koniec.
Wróciliśmy do „Pokoju Mego Wuja“. Huddlestone był w butach, drżał cały, ale miał wyraz determinacji, jakiego nigdy jeszcze u niego nie widziałem. Klara stała obok niego z płaszczem w ręku, z dziwnem spojrzeniem, ni to z nadzieją, ni to ze zwątpieniem spozierając na ojca.
— No, cóż chłopcy i dziewczęta, jak tam z wyjściem? — zagadnął Northmour, — piec się pali, nie dobrze jest zostać tu na upieczenie. Co do mnie chcę się z nimi bić i zginąć.
— Nie pozostało też nic innego, — odrzekłem.
I oboje, Huddlestone i Klara, z różną intonacją w głosie, potwierdzili: — Nic innego.
Kiedy schodziliśmy po schodach, żar był staszny, a ogień huczał nam w uszach. Okno nad schodami wypadło do wewnątrz, buchnęły przez nie płomienie i oświetliły krwawym blaskiem wnętrze domu. W tej chwili usłyszeliśmy, jak na górnem piętrze zwaliło się coś ciężkiego. Cały pawilon płonął, jak pudełko zapałek, rzucając odblask daleko na niebo i morze. Lada chwila mógł się zwalić nam na głowy.
Northmour i ja wyjęliśmy rewolwery, Huddlestone, który już poprzednio nie chciał wziąć broni, gestem rozkazującym odsunął nas poza siebie.
— Niech Klara otworzy drzwi, — rzekł, — jeżeli dadzą salwę, będzie pod osłoną. Jestem kozłem ofiarnym. Grzechy moje dosięgły mnie.
Stojąc za nim z rewolwerem w pogotowiu słyszałem jak drżącym, pośpiesznym szeptem odmawia modlitwy. Tymczasem Klara, blada, jak śmierć, ale całkowicie panująca nad sobą, odsunęła barykadę od drzwi. Jeszcze chwila — i pchnęła drzwi. Pożar i księżyc oświetlały wydmy mętnem migotaniem, a na niebie widać było słup dymu.
P. Huddlestone z niepojętą siłą, pchnął nas znienacka obu wtył i gdyśmy na chwilę stanęli osłupkieni, niezdolni do czynu, wybiegł z pawilonu z rękami, wysoko wzniesionemi nad głową, jak człowiek, który ma dać nurka.
— Oto jestem, — wołał, — jestem Huddlestone! Zabijcie mnie i oszczędźcie tamtych!
Jego niespodziane ukazanie się zaskoczyło naszych nieprzyjaciół, bo Northmour i ja, mieliśmy czas ochłonąć i chwycić Klarę za ręce, rzucając się jej na pomoc, zanim cokolwiek zaszło. Ale zaledwie przestąpiliśmy próg, tuzin strzałów z różnych kotlin wśród wydm wybiegło z błyskiem i hukiem. P. Huddlestone zachwiał się, wydał nieludzki krzyk, ścinający krew w żyłach, zamachał rękami w powietrzu i upadł na trawę.
— Traditore! Traditore! — krzyczeli niewidzialni mściciele.
Ogień szerzył się tak szybko, że w tej chwili zapadł dach. Głośny, straszliwy łoskot ogłuszył nas na chwilę i kolumna ognia wzbiła się ku niebu. Widać ją było zapewne na dwadzieścia kilometrów dokoła. Śmierć Bernarda Huddlestone’a uczczona była piękną iluminacją.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: anonimowy.