Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie tracą czasu, — rzekł Northmour, — wracajmy do tamtego pokoju.
Pobiegliśmy tam z pośpiechem, otworzyliśmy okno naoścież i wyjrzeliśmy. Wzdłuż ściany pawilonu leżały stosy drzewa, które się już paliły. Widocznie, oblane były naftą, bo paliły się silnie, pomimo wilgoci, która została po deszczu. Ogień jął się już nadobre szopy, i buchał coraz to wyżej. Tylko wyjście stało w ogniu. Okap dachu zaczynał się tlić gdyż dach, który się osuwał, podparty był dylami. Gorące, smrodliwe, duszące kłęby dymu zaczęły wypełniać dom.
— Dobrze tak, — rzekł Northmour, — oto już koniec.
Wróciliśmy do „Pokoju Mego Wuja“. Huddlestone był w butach, drżał cały, ale miał wyraz determinacji, jakiego nigdy jeszcze u niego nie widziałem. Klara stała obok niego z płaszczem w ręku, z dziwnem spojrzeniem, ni to z nadzieją, ni to ze zwątpieniem spozierając na ojca.
— No, cóż chłopcy i dziewczęta, jak tam z wyjściem? — zagadnął Northmour, — piec się pali, nie dobrze jest zostać tu na upieczenie. Co do mnie chcę się z nimi bić i zginąć.
— Nie pozostało też nic innego, — odrzekłem.
I oboje, Huddlestone i Klara, z różną intonacją w głosie, potwierdzili: — Nic innego.
Kiedy schodziliśmy po schodach, żar był staszny, a ogień huczał nam w uszach. Okno nad schodami wypadło do wewnątrz, buchnęły przez nie płomienie i oświetliły krwawym blaskiem wnętrze domu. W tej chwili usłyszeliśmy, jak na górnem piętrze zwaliło się coś ciężkiego. Cały pawilon płonął, jak pudełko zapałek, rzucając odblask daleko na niebo i morze. Lada chwila mógł się zwalić nam na głowy.