Pawilon wśród wydm/Rozdział IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Pawilon wśród wydm
Wydawca Kurier Polski
Data wyd. 1938
Druk Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IX
Jak Northmour wykonał swą groźbę.

Trudno mi opowiedzieć dokładnie, co nastąpiło potem. Wszystko wydaje mi się zmorą nocną, gorączkowem majaczeniem. Klara westchnęła i byłaby upadła na ziemię, gdybyśmy nie podtrzymali jej bezwładnego ciała. Nikt na nas nie napadł, nie widzieliśmy nawet ani jednego napastnika. Zdaje się, że uciekliśmy od Huddlestone’a, nie spojrzawszy nawet na niego. Przypominam sobie tylko, jak we mgle że uciekałem w strachu panicznym, to niosąc Klarę w ramionach, to dzieląc ten ciężar z Northmour’em, to wreszcie walcząc o posiadanie tego drogiego brzemienia. Nie pamiętam, dla czego zdecydowaliśmy się udać do mego obozu w Hemlock i jak tam dotarliśmy. Stoi tylko przedemną wyraźnie chwila, gdy Klara leżała, rzucona obok namiotu, ja zaś i Northmour tarzaliśmy się, walcząc, po ziemi. Northmour bił mnie rączką rewolweru po głowie i zranił mnie już dwukrotnie. Upust krwi przywrócił mi przytomność.
Złapałem go za rękę.
— Northmour, — próbowałem doprowadzić go do opamiętania, — możesz potem mnie zabić. Ratujmy wpierw Klarę.
W tej chwili, Northmour był na wierzchu. Na moje słowa zerwał się na równe nogi, pobiegł ku namiotowi, chwycił Klarę w objęcia i zaczął okrywać pocałunkami jej bezwładną twarz i ręce.
Pomimo zawrotu głowy, biłem go w głowę i plecy. Wtedy rozluźnił uścisk i spojrzał mi w twarz w świetle księżyca.
— Byłeś podemną, i puściłem ciebie, — rzekł, — a teraz mnie bijesz! Tchórz!
— Ty jesteś tchórz, — odparłem, — czy pragnęła ona twych pocałunków, gdy była przytomna? A teraz może umrzeć, a ty trwonisz czas, gdy każda chwila jest droga, i nadużywasz jej bezbronności. Usuń się i daj mi ją ratować.
Patrzył na mnie blady i groźny, ale nagle odstąpił.
— A więc ratuj ją, — rzekł.
Ukląkłem przy niej i jak umiałem, rozpiąłem jej suknię. Ale nagle poczułem dłoń, ściskającą mnie za ramię.
— Nie dotykaj jej, — dziko rzekł Northmour, — czy myślisz, że nie mam krwi w żyłach?
— Northmour, — krzyknąłem, — jeżeli ani sam jej nie pomagasz, ani mnie pozwalasz, nie pozostaje mi nic innego jak zabić ciebie.
— Tak będzie lepiej, — krzyknął, — niech umrze i ona. Odejdź od niej! Wstawaj i chodź bić się!
— Zwracam twoją uwagę, — rzekłem, podnosząc się, — że jeszcze jej nie pocałowałem.
— Ośmiel się tylko, — krzyknął.
Nie wiem, co mi się stało — ale zawsze się tego wstydziłem, chociaż żona moja mówiła, że pocałunki moje były dla niej — żywej czy umarłej — zawsze miłe. Przykląkłem przy niej, rozgarnęłem jej włosy z czoła na dwie strony i z najwyższą czcią przycisnąłem na chwilę usta do jej zimnego czoła. Była to pieszczota ojca — pieszczota człowieka skazanego na śmierć dla umarłej kobiety.
— A teraz, panie Northmour, — rzekłem, — jestem do usług pańskich.
Ale ku zdziwieniu memu odwrócił się tylko odemnie.
— Czy słyszysz? — zapytałem.
— Tak, słyszę, — odpowiedział, — możemy się bić, jeżeli chcesz, jeżeli nie, idź i ratuj Klarę, wszystko mi jedno.
Nie kazałem sobie tego powtarzać, rzuciłem się do Klary i próbowałem przywrócić ją do życia. Leżała wciąż martwa i blada. Zacząłem się obawiać, że słodka jej dusza odleciała i nie można jej już przywołać z powrotem; ogarnęła mnie rozpacz. Wołałem ną nią słowami pieszczoty, rozcierałem i ogrzewałem jej ręce, opuszczałem jej głowę to znów kładłem sobie na kolana. Ale wszystko było napróżno, powieki jej były zawarte.
— Northmour, — rzekłem, — oto mój kapelusz. Na litość boską, przynieś trochę wody ze źródła.
Po chwili był iuż z powrotem z wodą.
— Przyniosłem w moim kapeluszu, — powiedział, nie rozgniewasz się na to uprzywilejowanie?
— Northmour, — zacząłem, zwilżając wodą jej skronie i pierś, ale on przerwał mi dziko:
— Milcz, najlepiej nie mów nic!
Nie miałem też wcale ochoty do rozmowy, gdy w omdleniu leżała moja ukochana i znowu krzątałem się koło, niej, chociaż ciągle napróżno. Gdy kapelusz był pusty; podałem go Nortmour’owi z jednem słowem: — Więcej. — Przynosił wodę kilkakrotnie, zanim Klara otworzyła oczy.
— Teraz, kiedy jej lepiej, — rzekł. — proszę dać mi spokój. Może pan to uczynić, panie Cassilis?
I odszedł w gąszcz lasu. Rozpaliłem ogień, nie bojąc się teraz Włochów, którzy pozostawili nietkniętemi wszystkie moje rzeczy w obozie. Klara była złamana i wyczerpana przez straszliwe podniecenie i katastrofę tej nocy. Wszelkiemi możliwemi środkami, pieszczotą, słowami otuchy, ciepłem starałem się ją podtrzymać na ciele i duszy.
Już rozwidniało się zupełnie, gdy z gęstwiny rozległo się gwizdnięcie. Powstałem z ziemi, zabrzmiał glos Northmour’a, mówiącego zupełnie spokojnie: — Chodź tu, Cassilis, ale sam; chcę ci coś pokazać.
Poradziłem się wzrokiem Klary i na jej milczący znak zgody, wyszedłem z kotliny, Northmour stał, oparty o drzewo. Ujrzawszy mnie, zaczął iść w stronę morza. Dopędziłem go na skraju lasu.
— Patrz, — powiedział, zatrzymując się.
Jeszcze parę kroków, i wyszedłem na otwartą przestrzeń. Zimny i jasny ranek świecił nad znanym krajobrazem. Pawilon był kupą sczerniałych gruzów. Dach zapadł się w głąb, część jego wyrzucona została opodal. Po wydmach rozwłóczone były czarne pasma sadzy jak blizny. Gęsty dym wciąż się wznosił w górę w nieruchomem rannem powietrzu, a stos gorących węgli żarzył się wśród pustych ścian domu, jak w otwartem palenisku. Kolo wysepki, stał szkuniec, a łódka silnie obsadzona ludźmi podpływała do brzegu.
— Red Earl! — zawołałem! — Red Earl! O dwanaście godzin zapóźno!
— Sięgnij do kieszeni, Frank! — rzekł Northmour, czy masz broń?
Usłuchałem go i zbladłem śmiertelnie. Rewolwer mój był zabrany.
— Widzisz, że jesteś w mojej władzy, — mówił dalej, — rozbroiłem ciebie w nocy, kiedy pielęgnowałeś Klarę. Ale dziś rano — masz, zwracam ci twój rewolwer. Nie, dziękuję, — rzekł, cofając rękę, — nie chcę tego. W ten sposób możesz rozdrażnić mnie znowu.
Poszedł przez wydmy na spotkanie łodzi, a ja postępowałem za nim. Przed pawilonem zatrzymałem się, aby obejrzeć miejsce, gdzie padł Huddlestone. Nie było śladu po nim, ani nawet znaków krwi.
— Piaski ruchome, — rzekł Northmour.
Szedł dalej, aż dotarliśmy do morza.
— Nie idź dalej, nie trzeba, — rzekł, — chcesz ją zabrać do dworu w Graden?
— Dziękuję, rzekłem, — spróbuję umieścić, u pastora w Graden Wester.
Dziób łodzi zarył się w piasek wybrzeża a majtek z liną wyskoczył na ląd.
— Czekajcie chwilę chłopcy! — zawołał Northmour i szepnął mi na ucho: — Nie mów jej lepiej o tem wszystkiem.
— Przeciwnie! wybuchnąłem, — będzie wiedziała wszystko!
— Nie rozumiesz, — odparł z godnością, — to jej nie zdziwi. Ona spodziewa się tego po mnie. Żegnam cię! — skinął mi głową.
Wyciągnełem do niego dłoń.
— Przepraszam cię, rzekł, — wiem, że to kaprys z mej strony, ale nie stać mię na takie sentymenty. Nie zasiądę przy waszem ognisku, jako siwowłosy wędrowiec. Przeciwnie mam nadzieję, że z wolą Bożą nie zobaczę nigdy żadnego z was!
— Niech Bóg cię prowadzi! — rzekłem serdecznie.
— Dziękuję, odrzekł.
Poszedł ku łodzi. Majtek na brzegu podał mu rękę przy wsiadaniu, a potem sam wskoczył do łodzi. Northmour ujął ster. Fale porwały łódź, wiosła skrzypiały w dulkach i miarowo uderzały w wodę w rannem powietrzu.
Byli już w połowie drogi, do Red Earl’a.
Stałem wciąż i patrzyłem za nimi, gdy słońce wstało z morza.
Jeszcze słowo i historja moja skończona. Po latach Northmour poległ, walcząc pod sztandarami, Garibaldiego o wyzwolenie Włoch.

KONIEC


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: anonimowy.