Pawilon wśród wydm/Rozdział I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pawilon wśród wydm |
Pochodzenie | Djament Radży |
Wydawca | Kurier Polski |
Data wyd. | 1938 |
Druk | Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W młodości żyłem całkiem samotnie. Widziałem w tem chlubę, by moralnie i materjalnie wystarczyć samemu sobie, i mogę powiedzieć, że nie miałem przyjaciela, aż do dnia spotkania tej, która stała się moją żoną i matką mych dzieci. Bliższy stosunek łączył mnie tylko z jednym człowiekiem: był nim R. Northmour, ziemianin z Graden Easter, w Szkocji. Spotkaliśmy się na uniwersytecie i, chociaż aniśmy się bardzo lubili, ani zwierzali sobie wzajemnie, jednak usposobienia nasze harmonizowały w zupełności i czuliśmy się dobrze razem. Uważaliśmy się za mizantropów, ale właściwie byliśmy wtedy tylko parą tetryków. Nasze obcowanie nie była to towarzyskość, lecz wspólnictwo w nietowarzyskości. Northmour był wyjątkowo gwałtowny i nie mógł wytrzymać z nikim, prócz mnie; a ponieważ on mnie nie krępował, tolerowałem jego obecność. Zdaje się, że nazywaliśmy się przyjaciółmi.
Kiedy Northmour doktoryzował się, a ja postanowiłem opuścić uniwersytet bez doktoratu, zaprosił mnie na dłuższy pobyt do Graden Easter, i wtedy poraz pierwszy poznałem scenerję mych przygód. Dwór w Graden wznosił się w smutnej okolicy o jakie trzy mile od wybrzeża morza Niemieckiego. Był duży, jak koszary. Zbudowano go z miękkiego kamienia, ulegającego wpływom atmosferycznym, i dlatego był napół zrujnowany, wilgotny i pełen przeciągów. W budynku takim niepodobna było mieszkać z komfortem. Ale w północnej części dominium, między polami uprawnemi a morzem, wśród dzikich wydm piaszczystych, porosłych darnią wznosił się pawilon w nowoczesnym stylu. Tam mogliśmy mieszkać wygodnie i tam spędziliśmy cztery miesiące zimowe, mało mówiąc, spotykając się tylko przy stole, zato czytając bardzo dużo. Pozostałbym dłużej, ale pewnego wieczora w marcu wybuchła między nami sprzeczka i wyjazd mój stał się koniecznością. Northmour uniósł się, ja odpowiadałem niemniej porywczo; wtedy przyjaciel mój zerwał się z krzesła i rzucił się na mnie. Bez przesady, musiałem walczyć o życie i z trudnością pokonałem Northmoura. Był prawie tak samo silny, jak ja i zdawało się, że djabeł go opętał. Nazajutrz rano spotkaliśmy się, jakby nic między nami nie zaszło, ale uważałem za właściwe wyjechać, on zaś nie zatrzymywał mnie.
Po dziewięciu latach trafiłem znów do tej samej okolicy. Podróżowałem wtedy krytym wozem, z namiotem i piecykiem. Przez cały dzień maszerowałem obok wozu, na noc zaś rozkładałem się po cygańsku obozem wśród pagórków lub na skraju lasu. W ten sposób zwiedziłem wiele dzikich zakątków Anglji i Szkocji. Nie ścigali mnie krewni, ani przyjaciele, gdyż ich nie miałem, nie goniła mnie korespondencja. Wiązał mnie jedynie stosunek z mymi plenipotentami, od których dwa razy do roku odbierałem pieniądze. To życie wędrowne zachwycało mnie; byłem pewny, że zestarzeję się na włóczędze i umrę gdzieś w rowie.
Usiłowałem wynajdywać najodludniejsze pustkowia, gdzie nieprzeszkadzałaby mi niczyja obecność. I oto, będąc w innej części tego samego hrabstwa, przypomniałem sobie nagle pawilon na wydmach. W promieniu trzech mil nie było tam żadnej bitej drogi. Najbliższe miasto znajdowało się w odległości sześciu czy siedmiu kilometrów. Na przestrzeni dziesięciu kilometrów wzdłuż ten pas nieurodzajnej ziemi stykał się z morzem. Wybrzeże zalegały ruchome piaski. Zaiste, trudno było w obojgu królestwach wymarzyć lepszą skrytkę. Postanowiłem spędzić tydzień w lesie Graden Easter i, przebywszy jednym zamachem spory kawał drogi, zatrzymałem się tam na odwieczerz w ponury dzień wrześniowy.
Jak już mówiłem, okolicę wypełniały piaski ruchome i linki; nazwę tę nadaje się w Szkocji wzgórzom piaszczystym, skonsolidowanym już i obrośniętym murawą. Pawilon stał na równinie. Poza nim rozpoczynał się las i rozrastał się szereg zarośli dzikiego bzu, smaganego wiatrem. Przed nim kilka pagórków piaszczystych, położonych coraz to niżej, tworzyło, jakby stopnie, schodzące ku morzu. Odłamek skały jak bastjon, zatrzymał piaski i utworzył przylądek na brzegu między dwiema płytkiemi zatokami. Poza linją przypływów inna skała tworzyła jakby wyspę małą ostro zarysowaną. Przy odpływach piaski ruchome zajmowały ogromną przestrzeń i cieszyły się w okolicy złą sławą. Mówiono, że w miejscu między przylądkiem a wysepką mogą one połknąć człowieka w mgnieniu oka. Dokoła pawilonu pełno było królików i ciągle rozlegał się tu okrzyk mew. Krajobraz był jasny i wesoły w dzień letni; ale o zachodzie słońca, w dzień wrześniowy, kiedy silny wiatr przesypywał piaski ruchome, a burzliwe fale zalewały brzeg, nasuwały się myśli, — o rozbitych okrętach i marynarzach — topielcach. Okręt na widnokręgu, miotany przez fale, szczątki statku, zagrzebane wśród piasków u mych nóg, pogłębiały ten smutny nastrój.
Pawilon, zbudowany przez ostatniego dziedzica, wuja Northmour’a, rozrzutnego dziwaka, był całkiem nowy. Ten dwupiętrowy budynek we włoskim stylu, otoczony ogrodem, gdzie rosły tylko najprostsze kwiaty, wyglądał ze swemi zamkniętemi oknami nie jak dom opuszczony, lecz jak dom, który nigdy nie miał mieszkańców. Northmoura wcale nie było zapewne w domu, albo kisł w kajucie swego jachtu, albo nerwowy i ekstrawagancki, ukazywał się gdzieś w towarzystwie. Dom ział taką pustką, że sprawiało to przykre wrażenie nawet na takim samotniku, jak ja. Wiatr wył i jęczał w kominach... To też z prawdziwem uczuciem ulgi, pędząc mój wózek przed sobą, wszedłem do lasu.
Las Graden Easter był zasadzony, aby powstrzymać lotne piaski i ochronić pola uprawne. Ale idąc wgłąb lądu wśród zarośli bzów spotykało się drzewka silniejsze, chociaż karłowate i zbite w gąszcz. Rosły one wśród ciągłej walki, zmagając się z wichrami i dlatego nawet na wiosnę opadały z nich liście, i jesień panowała na tej zagrożonej plantacji.
Pod lasem stało kilka rozrzuconych dworków. Northmour mówił, że były to dobra duchowne i że dawniej mieszkali tu pustelnicy.
Znalazłem kotlinkę ze źródłem czystej wody, zatrzymałem się tam, oczyściłem grunt z cierni, rozłożyłem namiot i rozpaliłem ogień, by ugotować kolację. Konia umieściłem w lesie, na małej łączce. Krawędzie kotlinki zasłaniały ogień i chroniły mnie przed silnym, zimnym wiatrem.
Tryb życia, jaki pędziłem, zahartował mnie i, uczynił niewybrednym. Piłem tylko czystą wodę, a częstokroć poprzestawałem na kaszy owsianej. I chociaż wstawałem o świcie, potrzebowałem tak mało snu, że nieraz czuwałem w nocy, wpatrując się w mrok lub w niebo gwiaździste. Tak też było i w lesie Graden. Pomimo, że chętnie zasnąłem o ósmej wieczór, obudziłem się już o jedenastej w pełni sił, nie czując najmniejszego zmęczenia. Wstałem i usiadłem przy ogniu, patrząc na drzewa i chmury, przesuwające się nad mą głową i wsłuchując się w szum wichru i morskiej fali. Znudziła mnie wkońcu bezczynność, opuściłem kotlinę i poszedłem na skraj lasu. Półksiężyc, przesłonięty mgłami słabo przyświecał mym krokom. Kiedy wszedłem między wydmy, zaświecił nieco silniej. Wiatr rzucił mi w twarz słony oddech morza i piasek. Schyliłem głowę.
Gdy podniosłem ją i obejrzałem się, spostrzegłem światło w pawilonie. Światło to przechodziło od okna do okna, jakby ktoś z lampą lub ze świecą oglądał pokoje. Patrzyłem na to ze zdumieniem. Kiedy przybyłem tu popułudniu, dom był prawdopodobnie pusty; obecnie był tam ktoś najwidoczniej. Pomyślałem najpierw, że to złodzieje plądrują szafy Northmour’a, które były nieźle zaopatrzone. Ale co mogło ich sprowadzić do Graden Easter? Prócz tego, wszystkie okiennice były otwarte, a złodzieje raczej byliby je pozamykali. Zacząłem więc przypuszczać, że to wrócił sam Northmour i teraz wietrzy i ogląda pokoje.
Mówiłem już, że między nami nie było prawdziwego przywiązania. Gdybym go nawet kochał, jak brata, to kochając jeszcze więcej samotność, byłbym starał się go unikać. Ale ponieważ miłość ta nie istniała, uciekłem więc stamtąd natychmiast i z uczuciem wielkiego zadowolenia usiadłem znów bezpiecznie przy ognisku. Uniknęłem znajomego, miałem jeszcze jedną noc spokojną. Rano mogłem się stąd wymknąć, albo odwiedzić Northmour’a na tak krótko, jak mi się spodoba.
Ale rano sytuacja wydała mi się tak zajmująca, że pokonała nawet moją płochliwość. Postanowiłem spłatać figla Northmour’owi, chociaż wiedziałem, że sąsiad mój nie jest człowiekiem, który daje ze siebie żartować, i śmiejąc się zawczasu, usiadłem wśród bzów na skraju lasu, skąd widziałem drzwi frontowe pawilonu. Okiennice znów były zamknięte. Wydało mi się to dziwnem. Ale w świetle dziennem dom o białych ścianach i zielonych żaluzjach wyglądał ładnie i przytulnie. Mijała godzina za godziną, a Northmour nie dawał znaku życia. Wiedziałem, że jest śpiochem, ale gdy była już dwunasta, straciłem cierpliwość. Prawdę mówiąc, postanowiłem sobie zjeść śniadanie w pawilonie, a teraz zaczynał mi dokuczać głód. Żal mi było stracić sposobność do śmiechu: ale apetyt zwyciężył, dałem więc spokój żartom i wyszedłem z zarośli.
Kiedy się zbliżyłem, poczułem niepokój. Nic się nie zmieniło w wyglądzie domu od wczoraj, a ja spodziewałem się, że ujrzę jakiś ślad, dowodzący, żę w domu są mieszkańcy. Okiennice były zamknięte, kominy nie dymiły, a drzwi frontowe były zaryglowane zzewnątrz. Northmour musiał wejść do domu od podwórza. Ale i tylne wejście było również zamknięte.
Wtedy zacząłem na nowo przypuszczać, że w nocy kręcili się tu złodzieje i robiłem sobie wyrzuty, że pozostałem wtedy bezczynny. Obejrzałem wszystkie okna na dolnem piętrze: żadne nie było uszkodzone. Poruszyłem zamki, ale były nienaruszone. Zagadką więc było, jak mogli się dostać złodzieje do wewnątrz? Może z dachu szopy, gdzie Northmour trzymał swój aparat fotograficzny? Może włamali się przez okno pracowni albo też przez okno mojej byłej sypialni?
Poszedłem za ich rzekomym przykładem. Z dachu próbowałem pokolei otworzyć okna. Wszystkie były zamknięte. Ale nie dałem za wygraną, natężyłem siły, i jedno z nich ustąpiło. Zadrapałem sobie przytem rękę. Przycisnęłem ją do ust, liżąc ją, jak pies, i machinalnie spojrzałem na wydmy i na otwarte morze. Wtedy w odległości kilku mil w kierunku północno wschodnim ujrzałem yacht. Potem wskoczyłem przez okno.
Obszedłem dom, coraz bardziej zaintrygowany. Wszędzie było posprzątane, wszystkie pokoje były niezwykle czyste i porządne. Przygotowano nawet lampy i drzewo na opał. Trzy sypialnie były urządzone z komfortem, który nie leżał w zwyczajach Northmour’a. Łóżka były posłane, a w dzbankach na umywalniach stała woda. W jadalni stół był nakryty na trzy osoby, a na półkach kredensu stał duży zapas zimnych mięs, zwierzyny i jarzyn. Najwidoczniej oczekiwano tu gości. Ale jakich gości, skoro Northmour nie znosił towarzystwa? I dla czego dom został tak tajemniczo uprzątnięty w nocy? I dlaczego okiennice były zamknięte, a drzwi zaryglowane?
Zatarłem ślady mych odwiedzin i wyszedłem przez okno. Czułem się rożczarowany i niespokojny.
Yacht stał ciągle w tem samem miejscu. Pomyślałem, że może jest to „Red Earl“ i że przybył na nim dziedzic wraz z gośćmi. Ale dziób statku był odwrócony i nazwy jego dojrzeć było nie sposób.