Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

knąć człowieka w mgnieniu oka. Dokoła pąwilonu pełno było królików i ciągle rozlegał się tu okrzyk mew. Krajobraz był jasny i wesoły w dzień letni; ale o zachodzie słońca, w dzień wrześniowy, kiedy silny wiatr przesypywał piaski ruchome, a burzliwe fale zalewały brzeg, nasuwały się myśli, — o rozbitych okrętach i marynarzach — topielcach. Okręt na widnokręgu, miotany przez fale, szczątki statku, zagrzebane wśród piasków u mych nóg, pogłębiały ten smutny nastrój.
Pawilon, zbudowany przez ostatniego dziedzica, wuja Northmour’a, rozrzutnego dziwaka, był całkiem nowy. Ten dwupiętrowy budynek we włoskim stylu, otoczony ogrodem, gdzie rosły tylko najprostsze kwiaty, wyglądał ze swemi zamkniętemi oknami nie jak dom opuszczony, lecz jak dom, który nigdy nie miał mieszkańców. Northmoura wcale nie było zapewne w domu, albo kisł w kajucie swego jachtu, albo nerwowy i ekstrawagancki, ukazywał się gdzieś w towarzystwie. Dom ział taką pustką, że sprawiało to przykre wrażenie nawet na takim samotniku, jak ja. Wiatr wył i jęczał w kominach... To też z prawdziwem uczuciem ulgi, pędząc mój wózek przed sobą, wszedłem do lasu.
Las Graden Easter był zasadzony, aby powstrzymać lotne piaski i ochronić pola uprawne. Ale idąc wgłąb lądu wśród zarośli bzów spotykało się drzewka silniejsze, chociaż karłowate i zbite w gąszcz. Rosły one wśród ciągłej walki, zmagając się z wichrami i dlatego nawet na wiosnę opadały z nich liście, i jesień panowała na tej zagrożonej plantacji.
Pod lasem stało kilka rozrzuconych dworków. Northmour mówił, że były to dobra duchowne i że dawniej mieszkali tu pustelnicy.