Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

domu od podwórza, Ale i tylne wejście było również zamknięte.
Wtedy zacząłem na nowo przypuszczać, że w nocy kręcili się tu złodzieje i robiłem sobie wyrzuty, że pozostałem wtedy bezczynny. Obejrzałem wszystkie okna na dolnem piętrze: żadne nie było uszkodzone. Poruszyłem zamki, ale były nienaruszone. Zagadką więc było, jak mogli się dostać złodzieje do wewnątrz? Może z dachu szopy, gdzie Northmour trzymał swój aparat fotograficzny? Może włamali się przez okno pracowni albo też przez okno mojej byłej sypialni?
Poszedłem za ich rzekomym przykładem. Z dachu próbowałem pokolei otworzyć okna. Wszystkie były zamknięte. Ale nie dałem za wygraną, natężyłem siły, i jedno z nich ustąpiło. Zadrapałem sobie przytem rękę. Przycisnęłem ją do ust, liżąc ją, jak pies, i machinalnie spojrzałem na wydmy i na otwarte morze. Wtedy w odległości kilku mil w kierunku północno wschodnim ujrzałem yacht. Potem wskoczyłem przez okno.
Obszedłem dom, coraz bardziej zaintrygowany. Wszędzie było posprzątane, wszystkie pokoje były niezwykle czyste i porządne. Przygotowano nawet lampy i drzewo na opał. Trzy sypialnie były urządzone z komfortem, który nie leżał w zwyczajach Northmour’a. Łóżka były posłane, a w dzbankach na umywalniach stała woda. W jadalni stół był nakryty na trzy osoby, a na półkach kredensu stał duży zapas zimnych mięs, zwierzyny i jarzyn. Najwidoczniej oczekiwano tu gości. Ale jakich gości, skoro Northmour nie znosił towarzystwa? I dla czego dom zosłał tak tajemniczo uprzątnięty w nocy? I dlaczego okiennice były zamknięte, a drzwi zaryglowane?
Zatarłem ślady mych odwiedzin i wyszedłem przez okno. Czułem się rożczarowany i niespokojny.