Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wrócił sam Northmour i teraz wietrzy i ogląda pokoje.
Mówiłem już, że między nami nie było prawdziwego przywiązania. Gdybym go nawet kochał, jak brata, to kochając jeszcze więcej samotność, byłbym starał się go unikać. Ale ponieważ miłość ta nie istniała, uciekłem więc stamtąd natychmiast i z uczuciem wielkiego zadowolenia usiadłem znów bezpiecznie przy ognisku. Uniknęłem znajomego, miałem jeszcze jedną noc spokojną. Rano mogłem się stąd wymknąć, albo odwiedzić Northmour’a na tak krótko, jak mi się spodoba.
Ale rano sytuacja wydała mi się tak zajmująca, że pokonała nawet moją płochliwość. Postanowiłem spłatać figla Northmour’owi, chociaż wiedziałem, że sąsiad mój nie jest człowiekiem, który daje ze siebie żartować, i śmiejąc się zawczasu, usiadłem wśród bzów na skraju lasu, skąd widziałem drzwi frontowe pawilonu. Okiennice znów były zamknięte. Wydało mi się to dziwnem. Ale w świetle dziennem dom o białych ścianach i zielonych żaluzjach wyglądał ładnie i przytulnie. Mijała godzina za godziną, a Northmour nie dawał znaku życia. Wiedziałem, że jest śpiochem, ale gdy była już dwunasta, straciłem cierpliwość. Prawdę mówiąc, postanowiłem sobie zjeść śniadanie w pawilonie, a teraz zaczynał mi dokuczać głód. Żal mi było stracić sposobność do śmiechu: ale apetyt zwyciężył, dałem więc spokój żartom i wyszedłem z zarośli.
Kiedy się zbliżyłem, poczułem niepokój. Nic się nie zmieniło w wyglądzie domu od wczoraj, a ja spodziewałem się, że ujrzę jakiś ślad, dowodzący, żę w domu są mieszkańcy. Okiennice były zamknięte, kominy nie dymiły, a drzwi frontowe były zaryglowane zzewnątrz. Northmour musiał wejść do