Paryż (Zola)/Część trzecia/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Paryż
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Tego samego dnia po południu, Wilhelm tak gorąco zapragnął przechadzki na świeżem powietrzu i wśród szerokiej przestrzeni, że Piotr zgodził się pójść z nim do lasku Bulońskiego, który się rozpoczynał niedaleko od rodzinnego ich dworku. Powróciwszy od ministra, opowiedział bratu podczas śniadania, w jaki sposób rząd postanowił pozbyć się z Francyi starego konspiratora i obadwaj z goryczą myśleli o potrzebie zawiadomienia o tem Barthèsa. Lecz odłożył to do wieczora, przypuszczając, że znajdą jaką łagodną formę objawienia woli rządu staremu więźniowi. Mówili z sobą o tem, idąc do lasku. Wilhelm z przyjemnością używał przechadzki, a po cóż miał się od niej powstrzymywać dłużej, kiedy zdawało się teraz wyraźnie, że nic mu osobiście nie zagraża. Bracia doszli do fortyfikacyj i weszli do lasku przez bramę des Sablons.
Kończył się marzec i lasek zaczynał się zielenić, lecz pączki na drzewach i listki na krzakach były jeszcze delikatne, a zdaleka zdawały się być bladawym mchem, lekką koronką zawisłą w przestrzeni.
Przez całą noc i poranek deszcz padał bezustannie, a teraz, chociaż wypogodziło się od kilku godzin, niebo pozostało szare, jakby przysypane popiołem. Na mglistem, ale jasnem tle nieba, młodziutka zieloność lasku odbijała uroczo; budząca się do nowego życia roślinność, skąpana wilgocią, dziwnie świeżo i po dziecięcemu uśmiechała się wśród spokojnego, ciepłego powietrza. Z powodu „półpościa“ prawie nikogo dziś tutaj niebyło. Tłum paryzkiej ludności pozostał w śródmieściu, by podziwiać orszaki wozów i poprzebieranych ludzi, którzy przez całe popołudnie popisywali się, przebiegając główne ulice. W lasku było tylko kilku jeźdźców, oraz parę prywatnych powozów, z których strojne kobiety, wysiadłszy, spacerowały pieszo, a przy nich postępowały poważne piastunki w czepkach ze wstęgami, niosąc oburącz niemowlęta okryte białemi płaszczykami o koronkowych brzegach. Lasek miał wygląd arystokratycznego parku, do którego tłum nie lubi uczęszczać, pozostawiając go w posiadaniu strojnej i wykwintnej publiczności. Zaledwie gdzieniegdzie można było dostrzedz skromnie ubrane kobiety z sąsiednich dzielnic miasta; siedziały one na składanych stołkach, które z sobą przyniosły i, szyjąc w domu rozpoczętą robotę, spoglądały na swe dzieci bawiące się w pobliżu.
Piotr i Wilhelm szli aleją de Longchamp, a doszedłszy do drogi de Madrid, biegnącej ku jeziorom, zagłębili się w boczną ścieżkę nad strumień de Longchamp. Mieli zamiar tędy dojść do jezior, a okrążywszy je, powrócić do domu przez bramę Maillot. Gaj, który przecinali, tak był cichy, i ślicznie wiosenny, że przyszła im ochota usiąść, by nacieszyć się rozkosznym widokiem. Za ławkę posłużył im stary pień drzewa. Mogli byli myśleć, że znajdują się gdzieś, bardzo daleko od Paryża, w głębi prawdziwego lasu. Wilhelm rzeczywiście pozostawał pod tem wrażeniem, używał go, jak błogiego wypoczynku po długiem zamknięciu w więzieniu. Ach, jakaż to rozkosz, świeże ożywcze powietrze, przepływające wśród leśnych zagajeń! Jaki urok tchnie od wolnej przestrzeni! Świat wydaje się wtedy otwartem dziedzictwem człowieka! Naraz, obadwaj bracia wspomnieli Barthèsa, tego wiecznego więźnia. Westchnęli ze smutkiem. On może nigdy nie użył podobnej przechadzki, zawsze zamknięty pod kluczem, on, który życie swe poświęcił walce za wolność drugich! Myśl o Barthèsie popsuła im przyjemność oddychania łagodnem powietrzem, wśród lasku tchnącego wiosną.
— W jakiż sposób go zawiadomisz? — spytał Wilhelm. — Bo nie można tej wiadomości odkładać. Lepiej niech idzie na wygnanie, aniżeli do więzienia.
Piotr kiwnął głową na znak, że tego samego jest zdania i rzekł:
— Tak, trzeba go zawiadomić... Ach, ale jakże niemiła to misja!
W tej właśnie chwili dziwny widok uderzył ich oczy. W dzikim i cichym zakątku, w którym siedzieli, mogąc przypuszczać, że się znajdują gdzieś na końcu świata, nagle z pomiędzy krzaków, wyskoczył jakiś człowiek i cwałem przebiegł tuż przed nimi. W pierwszej chwili nie zdali sobie nawet sprawy, że to mogła być ludzka istota, może był to dzik, wypłoszony z legowiska przez gromadę psów gończych? Lecz takie nieprawdopodobne przypuszczenie przemknęło tylko lotem błyskawicy w umyśle dwóch braci; tak, to był człowiek ścigany, lecz człowiek nic już prawie ludzkiego nieprzypominający swą postacią. Pokryty był błotem, przerażony, zdziczały, zmęczony pogonią. Przez chwilę zawachał się, stanąwszy przed strumieniem zagradzającym mu drogę, lecz zaraz począł biedz brzegiem, a czując po za sobą gorący oddech pogoni rzucił się do wody, która dochodziła mu do pasa. Wydostawszy się na brzeg przeciwny, w kilku skokach znikł poza gajem sosnowym. Wkrótce potem nadbiegł oddział dozorców lasku pod komendą kilku agentów. Puścili się cwałem wzdłuż strumienia i zaraz zginęli z oczu. Było to polowanie na człowieka, polowanie okrutne na tle idylicznie wiosennej zieloności, polowanie ponure i głuche, bez trąb myśliwskich i bez malowniczych czerwonych mundurów wykwintnych jeźdźców i arystokratycznych amazonek.
— Zapewne jakiś złoczyńca — szepnął Piotr. — Ach nieszczęsny!...
Wilhelm, potrząsnąwszy głową, rzekł ze zniechęceniem:
— Zawsze tylko pogoń!...
A tymczasem człowiek ścigany galopował bez wytchnienia coraz dalej.
Gdy podczas nocy Salvat, tropiony przez agenta policyjnego, nagle puścił się cwałem i dobiegł jak do bezpiecznej przystani, do lasku Bulońskiego, przyszła mu myśl przemknięcia się wśród drzew aż do bramy Dauphine i spuszczenia się w przekopy fortyfikacyj. Skierował się w tamtą stronę, bo sobie przypomniał, iż wielokrotnie podczas bezrobocia, spędzał tam długie godziny, nigdy się z nikim nie spotykając. Znał dobrze całą miejscowość z mnóstwem zaułków obrosłych gęsto krzakami i wysoką dziką roślinnością, a doły te stanowiły tajemnicze, niewidzialne i nieprzystępne schroniska, uczęszczane przez włóczęgów a także przez pary kochanków. Salvat szedł tam śmiało, pomimo nocy i deszczu, aż wreszcie odkrył jedną z takich nor zapuszczających się pod wysokie brzegi wałów i, na szczęście, znalazłszy w niej pełno suchych liści, rad z odkrycia, zakopał się w nie po uszy. Odzienie było na nim mokre, cały był unurzany w błocie, bo kilkakrotnie się przewrócił, poślizgnąwszy się wśród kałuży, a z wałów spuścił się tu na czworakach, czepiając się rękoma o spotykane gałęzie i chwasty. Suche liście znalezione w norze były dla niego dobrodziejstwem, osuszył się w tej pościeli i wypoczął po nużącym biegu wśród ciemności. Deszcz lał bezustannie, lecz Salvat w swej kryjówce był na to obojętnym, a zdrętwiały z głodu i znużenia wkrótce zasnął. Przebudził się dopiero gdy dniało. Musiała być godzina szósta zrana. Lecz poruszone przez niego wejście do kryjówki zalała woda, liście, w których spędził część nocy, były teraz wilgotne, zdawało mu się, że spoczywa w lodowato zimnej kąpieli. Postanowił wszakże tu pozostać, czując się w bezpiecznem ukryciu przed obławą, jaką niezawodnie urządzą na niego od rana. Nikt go tutaj nie mógł odgadnąć, był niewidzialnym nawet o parę kroków; liście przykrywały go całego, nieledwie że z głową. Leżał więc spokojnie, patrząc na wzrastające światło dzienne.
Około godziny ósmej, banda policyjnych agentów przeszła tuż około niego, szukając go w fosach fortyfikacyj, lecz nikt go nie dostrzegł. Jak słusznie sądził, od świtu zorganizowano na niego obławę. Gdy usłyszał zbliżające się w jego stronę kroki ludzkie, serce zabiło mu gwałtownie, był wylękły, jak zwierzyna obstąpiona przez myśliwych. Kryjówka jego znajdowała się pod wałami, w pobliżu koszar żandarmów. Dochodziły go ztamtąd odgłosy. Gdy polujący na niego agenci przeszli, znów zapadła cisza i żaden szelest nie odzywał się dokoła. Lecz życie w lasku już się rozpoczynało, a wśród głębokiej ciszy Salvat rozróżniał daleki tentent galopującego wierzchowca, dźwięk grzechotki przy bicyklu, turkot kół powozów. Byli to szczęśliwi bogacze i próżniacy, używający porannego spaceru dla nabrania apetytu. Mijały tak godziny i już się zbliżało południe. Deszcz od dawna przestał padać i Salvat, pomimo wilgotnych liści, w które był zagrzebanym, nie czuł teraz zimna. Grube, sukienne palto i czapka, dane mu przez Wiktora Mathis, ogrzewały mu ciało. Lecz głód się w nim odezwał, paląc mu pusty żołądek, szarpiąc go aż pod żebrami, zaciskając mu boki, jak ołowianą obręczą. Od dwóch dni nie miał nic w ustach, prócz szklanki piwa, którą wypił wczoraj wieczorem w kawiarni przy bulwarze Rochechouart. Pomimo głodowej męczarni zamierzał pozostać w swej kryjówce aż do nocy, a wtedy skierować się wśród ciemności w stronę miasteczka Boulogne, wyszedłszy z zamkniętego lasku przez otwór, o którego istnieniu wiedział oddawna. Nie, nie, jeszcze go nie mają i nie tak łatwo go złowią! Starał się zasnąć, by zapomnieć o głodzie, lecz coraz silniejszy ból we wnętrznościach nie dozwolił mu zmrużyć oka. Około godziny jedenastej zemdlał, z myślą że umiera. Przytomność wróciła mu odrazu i nagle zawrzał szalonym gniewem. Wyskoczył z kryjówki, opętany szaleństwem głodu. Nie mógł tu dłużej uleżeć. Chciał jeść, jeść, chociażby potem miał utracić wolność i życie. Właśnie w tej chwili biła godzina dwunasta w południe.
Opuściwszy zagajnik w pobliżu fortyfikacyj, znalazł się przed odkrytym obszarem trawników de la Muette. Puścił się przez nie, jak mógł najszybciej, kierując się instynktowo ku miasteczku Boulogne, z myślą, że tylko tamtą stroną będzie mógł wydostać się z lasku. Prawdziwym cudem, nikt nie zwrócił uwagi na tego człowieka biegnącego jak szaleniec. Gdy wreszcie dopadł do zarośli, zrozumiał całą swą nieostrożność, lecz czuł zarazem, iż nie mógł uczynić inaczej, pędzony katuszą głodu i potrzebą ucieczki. Drżący, pochylony pomiędzy jałowcami, zaczął się rozglądać, czy nie pędzą w tę stronę agenci. Czołgając się wśród nizkich krzaków, nadsłuchując, rozglądając się ukradkiem podniosłszy głowę, zaczął pełzać w stronę, gdzie oczekiwało go domniemane zbawienie. Pośród drzew, wstawał ostrożnie i szedł powoli. Miał zamiar iść zagajnikami, pomiędzy wielkiem jeziorem a polem wyścigowem d’Auteuil. Tę część lasku przecina szeroka aleja, której Salvat nie mógł uniknąć. Starał się korzystać z każdego drzewa i dopiero po bliższem rozejrzeniu, puszczał się do następnego. Nagle ogarnął go lęk, bo zdaleka dostrzegł jednego z dozorców lasku. Rzucił się natychmiast w bok i, dopadłszy do zarośli, położył się plackiem na ziemi. Leżał tak czas jakiś, a zbadawszy, że nikogo niema w pobliżu, skradał się znów wśród drzew, coraz to dalej. Ale dość było sylwetki spokojnego przechodnia, lub nadjeżdżającego powozu, by Salvat długo czekał, ukryty wśród krzaków, aż minie rozbudzona w nim obawa. Odetchnął swobodniej, dostawszy się w gąszcz lasku, pomiędzy drogą, wiodącą do Boulogne, a szeroką aleją de Saint-Cloud. Czuł się bezpiecznym wśród tylu drzew i krzaków, stykających się ze sobą. Wszak tym gęstym lasem dojdzie do wiadomego sobie wyjścia, które jest ztąd niedaleko. Pewnym był teraz ocalenia.
Wtem nagle, o jakie trzydzieści metrów, dostrzegł stojącego pomiędzy krzakami miejskiego stróża lasku Bulońskiego. Skierował się natychmiast na lewo, lecz tu dostrzegł taką samą nieruchomą postać, jakby wyczekującą jego nadejścia. Dalej to samo. Co piędziesiąt kroków rozstawiono kordon tych myśliwców, mających go upolować. Czuł się, jakby w sieci. Musiano go nawet dostrzedz, bo odezwał się przygłuszony, przeciągły krzyk, a musiał to być znak umówiony, bo powtórzył się trochę dalej, a potem jeszcze dalej, i jeszcze, i jeszcze — bez końca!
Zatem myśliwcy wpadli na trop. Niewarto już było zachowywać dotychczasową ostrożność. Mógł się ocalić tylko ucieczką. Salvat natychmiast to zrozumiał i puścił się galopem, przeskakując przeszkody, biegnąc pomiędzy drzewami, nie zważając, czy go kto widzi, nie oglądając się poza siebie. Kilku susami przeskoczył wszerz aleję de Saint-Cloud i rzucił się w gęstwinę drzew, ciągnącą się pomiędzy tą aleją, a aleją Reine Marguerite. Tutaj znalazł się w najgęstszej części lasku Bulońskiego, i byłby może mógł ujść pogoni, skryć się i zgubić, gdyby pora roku była późniejsza, gdyby liście na krzakach były w pełni swego rozwoju. Przez chwilę uczuł się sam, zatrzymał się i pilnie wsłuchiwał się w dochodzące szelesty. Nie widział i nie słyszał nikogo; może stracili trop, może uszedł pogoni?... Cisza była zupełna, a spokój pełen łagodnej słodyczy tchnął powietrzem pachnącem wiosną i ożywczem ciepłem. Lecz niezadługo odezwał się stłumiony okrzyk sygnału i Salvat znów począł biedz prosto przed siebie, bez oznaczonego celu, uciekał, by uciekać. Dopadłszy do alei Reine Marguerite, ujrzał rozstawionych rzędem agentów. Biegł więc lasem wzdłuż alei. Czuł, że oddala się teraz od Boulogne, pędząc napowrót w kierunku, z takim trudem dopiero co przed godziną przebytym. W głowie mu się mąciło, chciał powziąść jeszcze jakiś plan, lecz nie mógł. Wszakże wysiłkiem woli opanował się o tyle, iż zapragnął dobiedz do Sekwany. Myśli tej uczepił się, jak ostatniego możliwego ratunku. Cwałować więc zaczął wśród zarośli, chcąc dobiedz do rzeki. Krótszą byłaby droga przez pole Wyścigowe, lecz nie śmiał puścić się przez olbrzymi obszar odkrytej płaszczyzny, trzymał się więc brzegów lasu, biegnąc od gaju do gaju, zatrzymując się chwilami wśród zbitego tłumu drzew i zarośli.
Trochę odetchnąwszy, znów cwałował bez końca. Naraz stanął na skraju alei de Longchamps. Nie mógł jej przebiedz, bo i tu stali czatujący na niego ludzie. Porzucić więc musiał myśl szukania ratunku nad Sekwaną i, zmuszony cofnąć się, zaczął krążyć brzegiem łąki Catelan. Pod komendą agentów operujący dozorcy lasku, coraz bliżej i bliżej okrążając uciekającego, zamknęli go w ciasnem kole, z którego nie mógł się już wydostać. Biegł bezprzytomnie, zawracając się, krzyżując z dopiero co przebytym własnym śladem, przeskakując przeszkody, ześlizgując się z pagórków, padając, powstając natychmiast i w szalonych skokach, tracąc resztę sił nieszczęsnego, krwią broczącego swego ciała. Cierniste krzaki porozdzierały mu ubranie, szarpiąc mu twarz i ręce. Kilka razy padł, jak długi, zaplątawszy nogi w druty, których niedostrzegł przy klombach, a pokrzywy, już dość rozrosłe pomimo wczesnej jeszcze wiosny, pocięły mu twarz i szyję. Lecz nie czuł poparzenia, nie czuł ciernistych gałęzi dzikich malin i jerzyn, chłoszczących go na każdym kroku, chciał tylko biedz, biedz dalej i uciec, a myśl o ucieczce jak ostrogami nagliła go do nowego wysiłku.
W tej właśnie chwili wyskoczył z leśnego gąszczu ponad strumieniem, nad którym siedzieli dwaj bracia. Zmieniony do niepoznania, zziajany, obłocony, krwią własną zbryzgany, rzucił się w wodę, chcąc jak zwierz, gnany przez myśliwców, szukać ratunku poza tą przeszkodą. Powstała chimeryczna myśl w jego biednej głowie, a może to wyspa? Nie, wyspa jest dalej, wśród wielkiego jeziora. I znów nieco oprzytomniawszy, chciał dopaść do jezior, rzucił się wprawo ku tej upragnionej wyspie, wyobraziwszy sobie, że będzie ona nieprzystępnem miejscem obrony, schroniskiem, gdzie zagrzebie się wśród szuwarów i ujdzie wszelkiej ludzkiej pogoni. Więc z nową energią zaczął galopować w stronę jezior. Lecz odsłoniła się przestrona polana, na której stał kordon straży. Skręcił w bok i znów krążąc pomiędzy drzewami, zawracając, dobiegł do fortyfikacyj, prawie, że do miejsca zkąd wyruszył, opuściwszy swą nocną kryjówkę. Była teraz godzina trzecia, zatem przeszło od dwóch godzin cwałował bez przerwy, gnany strachem przed obstępującą go obławą.
Napotkał na aleję, wysypaną piaskiem dla jeźdźców. Puścił się nią, jak mógł najszybciej, lecz nogi mu lgnęły w tym ruchomym gruncie, rozrobionym nocną ulewą. Niespodziewanie ukazała się wązka dróżka, cienista jak szpaler, pomimo, że gęsta sieć gałązek ledwie że zaczynała się zielenić; wpadł na tę dróżkę, ulubione miejsce spaceru kochanków, i długo nią pędził, pewien, że nikt go tutaj dostrzedz nie może. Znów nadzieja wstąpiła mu do serca. Lecz na zakręcie dróżka zaraz się kończyła, wychodząc na szeroki plac utworzony przez zbieg kilku alei, po których teraz snuło się sporo osób, mknęły bicykle, jechały powozy, panował zwykły ruch popołudniowych godzin w dnie pięknej pogody. Salvat, wylękły, rzucił się w gęstwinę. Ale widok dostrzeżonych zdaleka agentów odjął mu resztę przytomności, i już nie obierając żadnego kierunku, niezdolny do żadnej decyzyi, biegł na oślep, jak gorączką trapiony szaleniec. Nic już teraz dla niego nie istniało, prócz konieczności pędzenia, cwałowania; rozmachem nabranym przebywał przestrzenie. Opuścił gąszcz leśną, pędził drogą, mijał inne krzyżujące się drogi, wreszcie wpadł na olbrzymią płaszczyznę, całą zalaną słońcem, które go olśniło. Tu znów poczuł wielkość niebezpieczeństwa. Zdawało mu się, że tchnienie pogoni pali go i wżera mu się w ciało, jak żarłoczne kły całej wypuszczonej na niego psiarni. Słyszał krzyki ścigających go ludzi, jakaś ręka chciała go pochwycić, lecz odepchnął napastnika i znów inne ciała padały na jego drodze, gniótł je nogami, biegnąc bez przerwy, pędząc, jak wicher rozszalały i ścinający gałęzie i drzewa. Przeskakiwał jakieś zawały, chyłkiem podchodził pod innemi i znów ujrzał się sam, wśród ciszy i wśród wiosennej zieloności, kąpiącej się w słonecznych promieniach. Lecz nie zatrzymując się, nie mogąc się nawet zatrzymać, galopował dalej.
Był to już ostatni jego wysiłek. Zaczął się potykać. Nogi mu się plątały, z uszu sączyła się krew, a z ust spływała piana. Zdawało mu się, że burza w nim huczy i rozsadza mu żebra. Serce biło w nim jak młotem i ból mu wielki sprawiało. A pomimo tych męczarni, dominującą katuszą był znów głód i pragnienie. Mgła zachodziła mu na oczy, gdy wtem dostrzegł drzwi otwarte do rodzaju szopy, stojącej po za domkiem, kryjącym się pomiędzy drzewami. Wpadł tam i nikogo nie zastał, prócz wielkiego, białego kota, który, wystraszony, uciekł. Salvat, widząc stos słomy po za pustemi beczkami, rzucił się tam i szybko ukrył się, jak mógł najgłębiej. Zaledwie ułożył się pod słomą, gdy usłyszał tuż koło domu biegnącą za nim obławę. Agenci, straciwszy go i oczu, minęli budynki i popędzili w stronę fortyfikacyj. Szelest biegu tych ludzi uciszał się stopniowo i zrobiło się zupełnie cicho.
Salvat obu rękoma przyciskał serce, chcąc powstrzymać gwałtowne jego bicie i leżał prawie martwy, a wielkie łzy ciekły mu z pod zamkniętych powiek.
Wilhelm i Piotr, wypocząwszy, poszli aż do kaskady, a ztąd wybrali drogę prowadzącą ku Neuilly, lecz drugą stroną jezior. Naraz spadł ulewny deszcz, jak często w ciepłe dni wiosenne, więc zatrzymali się pod rozłożystym kasztanem, lecz bezlistne jeszcze gałęzie nie stanowiły dostatecznej ochrony, postanowili zatem schronić się w poblizkim domku, na którym widniał napis: „Café Restaurant“. Biegli tam śpiesznie, bo deszcz nie ustawał. Niedaleko od restauracyi stała dorożka, a stangret, nieruchomie siedząc na koźle, filozoficznie znosił wiosenną ulewę, nie przysłoniwszy się nawet derką. Już wchodzili do restauracyi, gdy z przeciwnej strony nadszedł równocześnie z nimi młody człowiek, i Piotr ze zdziwieniem poznał dobrze sobie znanego Gerarda de Quinsac. Zapewne i jego deszcz spłoszył podczas pieszej przechadzki, więc schronił się teraz pod pierwszy dach, spotkany na swej drodze. Rzekł wszakże, iż miał się tu spotkać z jednym ze swoich przyjaciół, lecz rozejrzawszy się po sali, nie znalazł go, zapewne rozminęli się, lub mylnie zrozumieli miejsce schadzki. Sala była raczej wielką oszkloną werendą. Dziś była prawie pustą, miejsca przy małych, marmurowych stolikach, próżno wyczekiwały na gości. Na pierwszem piętrze było kilka saloników, wychodzących na ciemny korytarz środkowy. Cicho i pusto było w całym domku, jeszcze nie przewietrzono i nie odmalowano go na sezon letni, wszędzie znać było ślady wilgoci po zimie, a powietrze przesycne było stęchlizną. Domek, jak wszystkie podmiejskie tego rodzaju zakłady, był zamknięty od listopada do połowy marca, nie mogąc liczyć podczas zimy na klientelę. Z tyłu od strony podwórza, ciągnęła się wozownia, stajnie i kurniki, lecz i tutaj panował jeszcze nieład, oczekiwano dopiero na ogrodników i malarzy, by odświeżyli całą posiadłość i przygotowali na przyjęcia gości, którzy zjeżdżali się tutaj tłumnie podczas letniej pory. Zwłaszcza pokoje na górze cieszyły się wielkiem powodzeniem i często je zamawiano na kilka dni naprzód.
— Zdaje mi się, że restauracya nie została jeszcze otwartą — rzekł Gerard, patrząc na opuszczenie i nieład całego domostwa.
Piotr, który usiadł przy jednym z marmurowych stolików, odrzekł:
— Zapewne, lecz przypuszczam, że pozwolą nam tutaj poczekać, dopóki deszcz nie przestanie padać.
Nareszcie ukazał się jakiś posługacz. Szybko schodził z pierwszego piętra i, nie zajmując się gośćmi przybyłymi do sali, roztworzył szafę w ścianie, zaczął przewracać pomiędzy pudełkami, wyszukując resztek przeszłorocznych biszkopcików, które układał na talerzu. Na wezwanie, odwrócił się i, ukończywszy przygotowanie ciastek, podał braciom dwa kieliszki „chartreuse’y“.
W jednym z pokojów na górze, baronowa Ewa Duvillard, oczekiwała na Gerarda przeszło od pół godziny. Wczoraj, podczas Bazaru doborczynnego, umówili się, że tutaj się dziś zejdą. Łączyło ich słodkie wspomnienie z tą ustronną restauracją, ukrytą pomiędzy drzewami. Przed dwoma laty, w samych początkach ich miłosnego stosunku, gdy Ewa jeszcze się nie odważała przychodzić do kawalerskiego mieszkania Gerarda w Paryżu, spotykali się za miastem, a Gerard z uciechą wynalazł ten właśnie domek, na pierwszą schadzkę. Miało to miejsce, jak dzisiaj, na początku wiosny i podczas dnia dość jeszcze chłodnego. Ewa umyślnie więc wyznaczyła to samo miejsce na schadzkę dzisiejszą. Te ściany widziały pierwsze ich pieszczoty, zatem niechaj będą świadkami może już ostatnich... Myśl taka wydała się jej poetyczną, a ponieważ w Paryżu śledzono ich, dlaczegoż więc nie przyjść tutaj, gdzie bezpieczeństwo było zupełne i gdzie nikogo jeszcze nie lękali się spotkać, pomimo że domek stał w pośrodku arystokratycznego lasku, tego ulubionego miejsca spaceru całego bawiącego się Paryża.
Ewa czuła się do łez wzruszoną sięgnąwszy pamięcią ku szczęśliwym dniom początku ich wzajemnej miłości. Lecz roztkliwienie jej łączyło się z goryczą i ze smutkiem, przeczuwała bowiem, że teraz wkrótce koniec wszystkiego dla niej nastąpi. Pragnęła na dziś słońca, wesołych jego promieni, które wtedy jaśniały tak uroczo wśród młodej zieloności. Lecz niebo było dziś szare, a gdy ulewa jeszcze posępniejszem je uczyniła, obiegł ją zimny dreszcz i smutne przeczucia pogłębiły się w jej sercu.
Gdy weszła do pamiętnego sobie pokoju na pierwszem piętrze, nie poznała go, tak wydał się jej pospolitym, zszarzanym, zimnym, chociaż stała w nim ta sama wielka sofa, stół i cztery krzesełka. Od jesieni okna tego pokoju były zamknięte, a nieprzewietrzone mury i sprzęty wydawały ckliwą, stęchłą woń, połączoną z przykrą wilgocią. Tapety poodstawały od ścian i, miejscami obdarte, wisiały jak brudne szmaty. Kurz, pajęczyna, zdechłe muchy, budziły odrazę, narzucając się oczom. Ewa kazała to uprzątnąć, otworzyć okno, a gdy gaz zapłonął w kominku stojącym tutaj dla wygody w podobnych okazyach, pokój wydał się znośniejszym i trochę weselszym.
Usiadła na jednem z krzeseł i nie podniosła woalki tak gęstej, że rysy jej były prawie niewidzialne. Ubrała się czarno, nawet rękawiczki miała tego koloru, zdawała się już nosić żałobę po ostatniej swej miłości. Ale z pod małego kapelusza wysuwały się bogate zwoje jej prześlicznych złoto blond włosów, a obcisłe ubranie rysowało piękne, wysmukłe linie jej ciała, bo chociaż była dość pełną i posiadała gors silnie rozwinięty, w pasie była cienka, i w całej figurze nic nie oznajmiało zbliżających się lat piędziesięciu.
Kazała podać dwie filiżanki herbaty a gdy służący przyniósł je wraz z talerzem przeszłorocznych ciastek, zastał ją siedzącą na tem samem miejscu, w tej samej pozie i z woalką zawsze zapuszczoną. Pozostawszy samą, dalej siedziała nieruchomie, przygnębiona dumaniem. Przybyła tutaj naumyślnie o pół godziny wcześniej, chciała być pierwszą, by módz się uspokoić, opanować i wymódz na sobie niepoddawanie się rozpaczy. Przedewszystkiem pragnęła nie płakać. Postanawiała sobie zachować się z godnością, poważnie, jak kobieta, znająca swoje prawa, lecz rządząca się tylko rozsądkiem. Rada była, osądziwszy, że wymogła na sobie pożądany spokój, w rzeczywistości zaś układała plan swej rozmowy z Gerardem, mając zamiar powstrzymania go od małżeństwa, które w jej umyśle równoważyło się nieszczęściu i karygodnej winie.
Drgnęła i cała drżeć poczęła. Do pokoju wszedł Gerard.
— Jakto?... Ty już jesteś tutaj... jesteś pierwsza?... Myślałem, że przychodzę o dziesięć minut przed oznaczoną godziną... Przepraszam! I z mojego powodu musiałaś się trudzić zadysponowaniem herbaty i czekałaś... jeszcze raz przepraszam!
Był zakłopotany, a przedewszystkiem lękał się okropnej sceny, którą przeczuwał i uważał za nieuniknioną. Lecz ze zwykłą wyszukaną grzecznością uśmiechał się i pragnął okazywać radość ze spotkania, by schadzka ta chociażby pozornie była podobną do wszystkich poprzednich.
Ewa wstała i, podniosłszy woalkę patrzała na niego, mówiąc z nerwowem zacinaniem się:
— Wyswobodziłam się trochę wcześniej... Więc zaraz wyszłam, lękając się, by mnie co niespodziewanego nie zatrzymało. Ale jestem tu dopiero od małej chwilki...
A widząc go pięknym, uprzejmym, Ewa zapomniała o wszystkich swoich postanowieniach. Podniecona, rozmiłowana, pieściła go wzrokiem i w szale miłości czując jak dalece jest on ciałem jej ciała, jak namiętnie jest w nim rozkochaną, odepchnęła możność zerwania i oddania go innej kobiecie. Nie! Ona go w całości dla siebie zatrzyma! I prawie bezprzytomnie rzuciwszy mu się na szyję, szeptała:
— Gerardzie, Gerardzie mój! Ach, ile ja przecierpiałam, ja cierpię, ja nie mogę żyć bez ciebie... Powiedz mi, powiedz zaraz, że ty się z nią nie ożenisz, że ty nie chcesz się żenić, i żenić z nią...
Głos jej uwiązł w gardle, a z oczów puściły się potoki łez. Płakała, chociaż tak stanowczo sobie tego wzbroniła! Płakała, rzewnie, cicho, bez końca, łzami wypowiadając wszystkie swoje obawy, bunty i bóle. Wreszcie, znów głos odzyskawszy, rzekła:
— I ty miałbyś się ożenić z moją córką... Ona, ona miałaby zająć moje miejsce przy tobie... Nie, nie, ja niechcę, nie chcę! To zbyt sroga dla mnie katusza...
Rozpacz i zazdrość Ewy, przerażały Gerarda. Zapominając, że jest matką, była teraz tylko szalejącą z zazdrości kochanką, nienawidzącą rywalkę, mającą za sobą młodość, którą ona już na zawsze utraciła. Idąc na dzisiejszą schadzkę, Gerard postanowił zachować się rozsądnie, chłodno, zerwać w sposób przyzwoity, z mnóstwem słodkich pocieszających frazesów. Lecz o całym tym planie zapomniał teraz, wzruszony łzami kochanki, o których możliwości nie pomyślał nawet, układając jedynie swoją tylko rolę. Czuł się zwykle bezsilnym wobec płaczu kobiet, a dobre mając serce, starał się uspokoić wzburzenie Ewy. By się wyswobodzić z jej gorącego uścisku posadził ją na sofie, a sam, zająwszy przy niej miejsce, uspakajał ją:
— Nie płacz, moja droga, nie płacz, wszak przyszliśmy tutaj, by przyjaźnie rozmawiać... Ręczę ci, że niepotrzebnie rozpaczasz, dokuczasz sobie bez żadnej słusznej przyczyny...
Ewa niedowierzająco na niego spojrzawszy, domagała się prawdy i szczegółów tej prawdy.
— Gerardzie, ja cierpię, ja nie mogę dłużej pozostawać w tak okrutnej niepewności... Gerardzie!... Ja muszę wszystko wiedzieć.. Lecz najpierw, ach, przysięgnij mi, że nigdy się z nią nie ożenisz, nigdy z nią, nigdy!
Raz jeszcze spróbował odpowiedzieć wymijająco:
— Uspokój się, moja droga, uspokój, proszę, wszak wiesz, że ciebie kocham...
— Nie o to cię pytam, odpowiedz mi wyraźnie, czy możesz mi przysiądz, że nigdy się z nią nie ożenisz?... ja chcę usłyszeć tę przysięgę z ust twoich...
— Ciebie tylko kocham, ciebie jedną, czyż nie wiesz o tem, ukochana moja?...
Znów rzuciła mu się na szyję, przywarła cała do niego, obsypując mu twarz i oczy żarem pocałunków.
— Naprawdę?... Powiedz więc, naprawdę mnie jedną tylko kochasz?.. Mnie jednej pożądasz... Ach, Gerardzie, całuj mnie więc, pieść i zabieraj, bym poczuła, że tylko do mnie należysz, że jesteś moją wyłączną własnością, mojem dobrem... i że kochasz mnie na zawsze, na zawsze...
W miłosnym porywie, zmusiła Gerarda do pieszczot, a oddając mu się cała, udzieliła mu część własnego szału. Nieprzytomny z miłosnego upojenia, powtarzał teraz za nią co chciała, przysięgał i ponawiał przysięgę, że ją tylko może kochać i że nigdy nie ożeni się z jej córką. Dla dogodzenia kochance, którą miał w swoich objęciach, wyznał, że czuł tylko litość względem ułomnej, brzydkiej jej córki. Gerard nie mógł być odpowiedzialnym za swoje słowa; łagodna, słaba jego natura, zawsze go skłaniała do ustępstw.
Ewa, wpatrzona to w jego oczy, to w jego usta, piła z rozkoszą wyraz ich i płynące słowa. Jakże się czuła szczęśliwą, słysząc o pogardliwem współczuciu Gerarda względem tamtej, względem jej córki, czychającej na wydarcie jej posiadanego skarbu. Miała w tej chwili pewność, że zawsze będzie piękną, kochaną i pożądaną.
Po minionej pieszczocie, usiedli oboje na sofie, oboje zmęczeni i milczący. Powracające zakłopotanie, przerwała Ewa, szepcząc:
— Wierzaj mi, że nie dla tego tutaj dziś przyszłam. Lecz znów zapanowało milczenie, a Gerard, chcąc je koniecznie przerwać, rzekł:
— Nie napijesz się herbaty?... Zapewne już wystygnąć musiała...
Nawet nie usłyszała tego co powiedział i jakby nic pomiędzy nimi nie zaszło, jakby dopiero teraz przyszła, by mieć z nim stanowczą rozmowę, zaczęła mówić przygnębionym, lecz słodkim głosem:.
— Czy ty nie zdajesz sobie sprawy, Gerardzie, że nie możesz się żenić z moją córką?... To byłoby wprost występkiem, kazirodztwem. A prócz tego są inne względy, masz obowiązki względem swego nazwiska, wreszcie twoje położenie materyalne powinno cię powstrzymywać od tego małżeństwa. Wybacz, że mówię tak otwarcie, lecz pomyśl, coby powiedziano wtedy o tobie?... Powiedzianoby, że się sprzedałeś! Byłby to skandal dla ciebie, dla twojej rodziny a także i dla nas.
Mówiła spokojnie, po macierzyńsku, ująwszy go za obie dłonie. Szukała rozsądnych przyczyn powstrzymujących to małżeństwo, jak matka, pragnąca obronić syna przed pokusą szkaradnej zbrodni. Słuchał jej słów, spuściwszy głowę i unikając spotkania się z jej wzrokiem.
— Gerardzie, wierzaj mi, że trzeba zwracać uwagę na ludzką opinię. Wiesz, ja nie tworzę sobie niepotrzebnych iluzyj. Wiem, że pomiędzy twoim światem a naszym jest olbrzymia przepaść. My posiadamy bogactwa, lecz pieniądze tem wyraźniejszy znaczą pomiędzy nami przedział, ujawniają istniejącą różnicę. Chociaż przyjęłam chrzest, córka moja pomimo to jest i pozostanie córką żydówki... Ach, drogi mój Gerardzie, wiesz, ja tak dumną z ciebie jestem, tak dbałą o nieskazitelność twojej opinii, że z rozpaczą widziałabym twoje poniżenie się, twoje skalanie się takiem małżeństwem, zawartem dla pieniędzy, bo ty nie możesz kochać tej dziewczyny, wszak ona jest potwornie brzydką, ułomną, złą, słowem pod każdym względem biedne to stworzenie niegodnem jest ciebie...
Podniósł teraz na nią oczy i patrzał błagalnie, by zechciała skończyć tak przykrą rozmowę. A chcąc kres temu położyć i uwolnić się od dalszych kłopotliwych wyjaśnień, przerwał jej:
— Czy już zapomniałaś co ci przysięgłem?... Przysięgłem, że tylko ciebie jedną kocham i że nigdy się z nią nie ożenię! Zatem niepotrzebnie o tem wszystkiem mówisz, udręczenia nasze skończone, nie dokuczajmy sobie bez przyczyny.
Przez chwilę milczeli, utkwiwszy w sobie wzrok nawzajem, a oczy ich dopowiadały to czego usta wyrzec się lękały. Cały ogrom znudzenia, znużenia i rozpaczy. Ewa to odczuwała i twarz jej nagle się zmieniła, postarzała, oczy nabiegły łzami, które znów płynąć poczęły zpod zaczerwienionych powiek. Drżała z bólu i płakała z cichem poddaniem się nieuniknionej, okrutnej konieczności.
— Gerardzie, Gerardzie, jacy my nieszczęśliwi... Ja ciebie rozumiem, mój drogi, jestem ci teraz ciężarem... Nie przecz temu, bo zaprzeczyć temu nie można... Jestem dla ciebie ciężarem, przeszkodą w życiu, a gdybym upierała się, by zachować cię tylko dla naszej miłości, wtedy byłabym twojem nieszczęściem...
Chciał przeczyć, lecz ona mu nie pozwoliła i mówiła dalej:
— Nie przecz, kochany, i słuchaj, niech wszystko dopowiem... Otóż trzeba się pogodzić z położeniem, już dla nas wszystko się skończyło... Starość się dla mnie zbliża i brzydnę z dniem każdym, już kończy się moja uroda, więc pocóż mam od ciebie żądać miłości, kiedy ta miłość jest już niemożliwą... Zatrzymując cię w niej gwałtem, zwichnęłabym nietylko twoje szczęście, lecz i twoją przyszłość. Bo nadszedł czas, że musisz pomyśleć o twojej przyszłości, a ja z tą przyszłością twoją nic nie powinnam mieć wspólnego... W twoim wieku słusznem jest, byś chciał mieć stanowisko, własny dom i pewność jutra. Zatem nie chcę ci być w tem przeszkodą, nie chcę, byś ty poświęcał dla mnie wszystko, nic w zamian odemnie nie mogąc się spodziewać... Myśl więc o twojej własnej przyszłości, zerwij ze mną, nie zważaj na mnie, bo nikczemnem byłoby z mojej strony psuć ci twoje szczęście, i pociągać cię z sobą w otchłań rozpaczy.
Mówiła długo i ciągle patrząc na niego, chociaż z za łez prawie go widzieć nie mogła. Znała go równie dobrze jak rodzona jego matka. Wiedziała, że tylko pozór posiada zdrowia, a w rzeczywistości jest słaby, niedomagający, marzyła więc dla niego o życiu spokojnem, wygodnem, zabezpieczonem od trosk i zmian fortuny. Czyż nie wiedział, że poza miłością ma ona wielkie dla niego przywiązanie?... Zatem gotową się czuje do wszelkiego zrzeczenia się szczęścia osobistego, z radością się dla niego poświęci. A jakkolwiek jest to dziś dla niej wielką ofiarą, lecz wkrótce opanuje się i spostrzeże, iż sam wiek nakazuje jej zerwać z miłością. Była dotąd zawsze piękną i ubóstwianą, woli więc sama dobrowolnie się wycofać i nie narażać się na gorycz odstępstwa z jego strony, na okropność dramatów które szarpałyby jesień jej życia... Ewa mówiła spokojnie, jak do ukochanego swojego dziecka, któremu chce zapewnić szczęśliwą przyszłość, chociażby kosztem najcięższej ze swej strony ofiary. Spuściwszy oczy, słuchał jej z wdzięcznością, już nie przecząc jej, lecz rad że się ona nim zajmuje, gotów poddać się wszystkiemu czego ona zapragnie, wierząc, że pragnie ona szczęśliwej dla niego przyszłości. Wszak mówiła już teraz o możliwości małżeństwa jego z Kamillą.
— Wiem, drogi Gerardzie, że małżeństwo z moją córką, odrazu zapewniłoby ci wszystko o czem dla ciebie marzę. Ożeniwszy się z Kamillą, z przyczyn, o których nie potrzebuję ci wspominać, miałbyś życie szczęśliwe i zapewnione dostatki... A co ludzie mogliby o tem powiedzieć — pocóż mamy na to zwracać uwagę?... Nie my pierwsi, tyle i tyle jest dokoła nas gorszych jeszcze przykładów... Nie chcę zmniejszać naszej winy, lecz na poczekaniu mogłabym wyliczyć ze dwadzieścia rodzinnych kółek, gdzie dzieją się codziennie bardziej gorszące sceny... A chociaż wspominałam przed chwilą, że pieniądze tylko pogłębiają przepaść pomiędzy twoim a naszym światem, to nieprawda! Pieniądze wszystko uwzględniają, zbliżają, tłomaczą! I gdybyś się ożenił z Kamillą, to każdy tylko zazdrościć ci będzie, a nikt nie znajdzie słowa nagany!
Gerard powstał z miejsca i, jakby jeszcze raz się buntując, zawołał:
— Jakto?... Więc teraz ty będziesz mnie namawiała do tego małżeństwa?... Może mnie chcesz do niego zmusić?...
— Ach nie, nie! Ale trzeba, abym była rozsądną, powinnam w ten sposób do ciebie przemawiać! Pomyśl sam, a przyznasz mi słuszność.
— Nie chcę się zastanawiać! Nie chcę o niczem innem wiedzieć, nie chcę!
Ewa zapromieniała boskim uśmiechem i, wstawszy, rzuciła się w objęcia Gerarda. Długo tak stali, złączeni uściskiem.
— Jaki ty dobry jesteś, mój najdroższy Gerardzie! Żebyś ty wiedział, jak bardzo cię kocham! I wiedz o tem, że pomimo wszystko nigdy cię kochać nie przestanę!
Płakała teraz z rozczulenia, a Gerard także się rozpłakał. Przytuleni do siebie w dobrej wierze tej miłosnej chwili, pragnęli oddalić konieczność zerwania swego stosunku, chcieli się łudzić myślą, że jeszcze przeżywać będą wspólnie całą przyszłość. A czuli jednak, że projekt małżeństwa przyjęli w rachubę, że go wspólnie zatwierdzili. Żegnali więc przeszłość łzami, słowami przywiązania, pieszczotą, bo poddać się warunkom życia musieli, by nieuniknione stało się we właściwym czasie. Wzruszenie, jakie ich opanowało, pochodziło właśnie z myśli, że to ostatnia ich miłosna pieszczota, ostatnia schadzka, bo wstrętnem byłoby to powtarzać teraz kiedy wiedzieli wszystko i wszystko sobie powiedzieli. Jednakże w niemej pieszczocie, której żadne z nich przerwać nie śmiało, pragnęli znaleźć iluzyę, że to nie po raz ostatni tulą się miłośnie ku sobie, że nie zrywają jeszcze z sobą i może odnajdą słodycz pocałunków łączących ich usta. Żegnając wszystkie razem przeżyte chwile szczęścia, płakali, pieszcząc się i milcząc.
Gdy wreszcie oderwali się z długiego uścisku, wyraźniej niż przedtem przedstawił się ich oczom nędzny pokój, w którym byli zamknięci, wytarta sofa i pospolite cztery krzesła przy stole. Palący się w kominku gaz syczał nieprzyjemnie, a powietrze silnie nagrzane przesycała ciężka wilgoć.
— Nie chcesz herbaty? — spytał Gerard.
Ewa stała przed lustrem i poprawiała włosy.
— Nie, niechcę herbaty, wiem że jest tu zwykle szkaradna.
Ewa czuła się znów przygnębioną. Już zaraz ztąd wyjdzie i nigdy nie wróci, wszystko skończone! Chwilę przedtem myślała, że wyniesie ztąd słodkie tylko wspomnienie, złączone z pamięcią pierwszego tutaj spotkania i ostatniego uścisku z Gerardem. Wtem z korytarza doleciały głosy męzkie i ciężkie, ale pośpieszne stąpania. To do reszty doprowadziło ją do rozpaczy. Lecz w korytarzu biegano teraz i stukano do drzwi. Przerażona, pobiegła do okna i, wychyliwszy się, zobaczyła agentów policyjnych, okrążających restauracyę i należące do niej zabudowania. Najniemożliwsze przypuszczenia obległy jej umysł. Może Kamilla kazała ją śledzić?... A może jej mąż chce ją złapać zamkniętą z kochankiem, by rozwieść się z nią a ożenić z Sylwią?... Jakiż okropny wyniknie z tego skandal i uniemożliwi wszystkie powzięte postanowienia! Czekała, zbladłszy, a Gerard również blady i drżący, błagał, by się uspokoiła, a zwłaszcza, by nie krzyczała ze strachu. Lecz gdy stukanie we drzwi stało się jeszcze gwałtowniejszem i gdy komisarz policyi rozkazująco kazał otworzyć, musieli go usłuchać. Ach, jakże okropną była ta chwila, jakie przerażenie i jaki wstyd ogarnął ich oboje!
W sali na dole, Wilhelm i Piotr przeszło od godziny czekali, by deszcz przestał padać. Rozmawiali półgłosem; usiadłszy w rogu przy oszkleniu werendy i spoglądając od czasu do czasu na szare niebo, dyskutowali nad sposobami uwiadomienia Barthèsa o rozkazie ministra. Zgodzili się, że najzręczniej będzie zaprosić na jutrzejszy obiad Teofila Morin i jemu, jako staremu przyjacielowi wiecznego więźnia, dać zlecenie, by go uwiadomił o nowo spadającem nań wygnaniu.
— Tak będzie najlepiej — powtórzył Wilhelm. — Morin kocha go serdecznie, więc znajdzie słowa najłagodniejsze, by mu to powiedzieć. Przypuszczam nawet, że Morin będzie chciał odprowadzić go aż do granicy.
Piotr melancholijnie się zamyślił i, wpatrzony w drobny deszczyk, zauważył:
— Jakże smutne jest życie tego biednego Barthèsa. Pomimo późnej starości raz jeszcze musi opuszczać kraj, iść na wygnanie, by uniknąć więzienia! Nieszczęśliwy z niego człowiek! Zawsze samotny, pozbawiony domowego ogniska, nigdy nie zaznał żadnej uciechy a wiecznie był tropiony, ścigany, łapany i osadzany w więzieniu. Całe swe życie poświęcił gonitwie za ukochanym ideałem, za wolnością i braterstwem ludzi, a teraz doczekał się chwili, że dążenia te już się przestarzały, wielu z nich szydzi i starym bojownikom, jak on, wielu otwarcie urąga!
Rozmowę swą o Barthèsie bracia przerwali, zadziwieni nadejściem agentów policyjnych i licznych dozorców lasku. Liczba ich coraz się wzmagała i krążyli dokoła domu. Straciwszy trop człowieka, którego ścigali, zawrócili ku restauracyi, w przekonaniu, że musiał się tutaj zatrzymać i ukryć w jakim zaułku. Obstąpiwszy więc dom i budynki z daleka, przystępowali powoli, patrząc uważnie, pomiędzy krzakami, w obawie, by zwierzyna umknąć nie zdołała. Wilhelm i Piotr, zauważywszy te manewry ostrożności, odczuli równocześnie budzącą się w ich sercach obawę. Domyślali się, że to zapewne przedłużające się polowanie na człowieka, którego widzieli uciekającego, lecz gdy policya otoczy dom i wejdzie tutaj zapewne zażąda wylegitymowania się każdego z obecnych. Spojrzeli na siebie z niepokojem i chcieli zaraz ztąd wyjść, pomimo deszczu. Lecz słusznie osądziwszy, iż takie zachowanie się mogło by tylko większe ściągnąć na nich podejrzenie, zostali w sali, a uwaga ich oderwaną została przybyciem nowych gości.
Przed restauracyą zatrzymał się prywatny powóz, z którego najpierw wysiadł młody człowiek z miną znudzoną, a zaraz potem młoda kobieta i ze śmiechem patrzała na deszcz, rozbawiona spacerem wśród takiej powodzi. Młoda para sprzeczała się pomiędzy sobą, ona żałowała że nie przyjechała bicyklem, on zaś znajdował że wogóle spacer w niepogodę jest niedorzecznością.
— Mój drogi, wszak musieliśmy w jakiś sposób spędzić dzisiejsze popołudnie, wreszcie to twoja wina! Dla czego nie chciałeś mnie zaprowadzić na bulwary?... Doprawdy, że miałam ochotę zobaczyć maski i uliczną uciechę...
— Miała ochotę zobaczyć maski!.. Podziwiam cię, moja droga! Lecz co do mnie, to z dwojga złego wolę spacer po lasku, och, wolałbym nawet dno jeziora!
Weszli do sali, a Piotr w młodej damie rozbawionej deszczem — poznał księżnę Rozamundę de Haru, której towarzyszył piękny Hyacynt Duvillard, ubolewając nad ohydą półpościa, nad pospolitością lasku i brakiem estetyczności w bicyklu.
Poprzedniej nocy, księżna, zaprosiwszy Hyacynta na filiżankę herbaty, zatrzymała go u siebie, pragnąc zadowolić swą zachciankę uwiedzenia tego młodego chłopca, tak jak się uwodzi młodą dziewczynę, co wreszcie osiągnęła, lecz przezwyciężając wiele oporu. A gdy zgodził się położyć przy niej w łóżku, nie chciał poddać się ubliżającym, szpetnym tego następstwom, opierał się w imieniu niepokalanego piękna, pomimo, że zniecierpliwiona jego teoryami, Rozamunda posunęła się aż do bicia go, a wreszcie do kąsania go ze złości. Wreszcie uspokojona w swym szale, znów musiała słuchać jego poglądów, ach, jakże brzydził się tem wszystkiem! Jakże odrażającym był sam chociażby giest, a następstwa jeszcze większem były obrzydzeniem, bo mogły spowodować narodziny dziecka! Co do następstw, to Rozamunda pozostawała z nim w zgodzie, bo nie życzyła sobie zostania matką. Hyacynt chciał ją nawrócić na ogół swoich poglądów i mówił jej o zjednoczeniu się dwóch dusz, o miłosnej ich jedności, która mózgową odczuwa się rozkoszą. Nie przeczyła, a nawet zgadzała się poprobować, lecz cóż na to trzeba uczynić? To naprowadziło ich na rozmowę o Norwegii, krainie przeczystych białości i mrozów. Zdecydowali, że w przyszły poniedziałek wyjadą z Paryża, wprost do Chrystianii, a przygotowani wspólną podróżą, zawrą tam z sobą małżeństwo, polegające na związku intelektualnych czynników. Jakże wiele piękna osiągną z takiej ślubnej podróży, żałowali wszakże, iż pora roku im nie sprzyja, bo czas silnych mrozów już przeminął, a dla takiej, jak oni, pary kochanków, konieczną była pościel z dziewiczego śniegu, z dziewiczego lodu, inaczej nie mogliby odczuć niezrównanej czystości swoich zaślubin.
Usługujący chłopiec postawił przed nimi na stoliku dwa kieliszki likieru anyżowego, co było o wiele pospolitsze od „kümelu“, jakiego próżno zażądali. Naraz, Hyacynt poznał siedzących w oddaleniu Piotra i Wilhelma, z którego synami kolegował w liceum Condorceta i, pochyliwszy się, rzekł o tem do ucha Rozamundzie. Lecz ta odrazu zerwała się, rozpromieniona, wołając z egzaltowanym entuzyazmem:
— Wilhelm Fromont jest tutaj! Wilhelm Fromont, ten nieporównany, wielki chemik!
I pobiegła ku Wilhelmowi, wyciągnąwszy ku niemu obie dłonie:
— Panie, proszę wybaczyć moją bezceremonialność... Ale muszę koniecznie uścisnąć dłoń pańską! Uwielbiam pana oddawna! Wszak to pan dokonałeś prac tak cudownych w dziedzinie materyałów wybuchowych.
Widząc zadziwienie na twarzy chemika, roześmiała się głośno, dodając:
— Ach, prawda, nie przedstawiłam się panu, jestem księżna de Haru. Brat pański, tu obecny, zna mnie dobrze i doprawdy nie rozumiem, dlaczego nie poprosiłam go, by mnie przedstawił... Wreszcie, mamy licznych wspólnych przyjaciół, a między nimi Janzena, który obiecywał zaprowadzić mnie do pańskiej pracowni, pragnęłam zostać pańską uczennicą. Bo zajmowałam się chemią, zajmowałam się przez miłość dla prawdy, dla dobra spraw wyższych, które zawsze pociągają mnie ku sobie... Mistrzu, racz mi dać pozwolenie na złożenie ci wizyty! Stanę przed twojemi drzwiami zaraz po powrocie z podróży bo za kilka dni wyjeżdżam w towarzystwie mojego młodego przyjaciela do Norwegii; najpierw zatrzymamy się w Chrystianii. Jedziemy tam we dwoje dla szukania nowych wrażeń i nieznanych nam wzruszeń, bo oboje zamierzamy odkryć całą gamę uczuć, dotychczas przez nikogo jeszcze niezbadanych, nieznanych.
Mówiła bezustannie, nikomu nie dozwalając przyjść do słowa, chaotycznie mięszając podróż do Norwegii ze swojem zamiłowaniem do kwestyi międzynarodowych, co rzucało ją w objęcia Janzena. Przez czas jakiś była anarchistką i żyła wtedy w otoczeniu wszystkich anarchistów, nadużywających nazwy politycznego stronnictwa, obecnie zaś twierdziła, że głównie zaciekawioną jest objawami mistycyzmu i symbolizmu, zapoznaje się więc z temi sektami, których dążności uważa za tryumf ideału nad trywialnym realizmem. Ach, poezya estetów! W jakie wzniosłe krainy ona unosi, marzy zatem o zdobyciu ostatniego słowa przeczuwanych rozkoszy, i udaje się na Północ, by tam, w towarzystwie pięknego Hyacynta, doznać wzruszeń nieznanej dotąd miłości.
Nagle przestała mówić i, wybuchnąwszy śmiechem, zawołała:
— Cóż się tutaj dzieje? Co znaczą ci policyjni agenci? Czyżby chcieli nas aresztować? Ach, jakie byłoby to zabawne!
Rzeczywiście, wszedł do sali komisarz policyi, Dupot, i agent policyjny, Mondésir. Zdecydowali się zrobić ścisłą rewizyę w restauracyi, albowiem ludzie, będący pod ich komendą, nie znaleźli zbiega, ani w stajni, ani w wozowni. Pewnymi więc byli, że tu go znajdą. Dupot był chudym, zupełnie łysym, wzrok miał krótki, więc nosił okulary, wydawał się być znudzonym i zmęczonym swojem rzemiosłem, lecz w rzeczywistości był zawsze czynnym, bystrym i niezwykle odważnym. Nigdy przy sobie nie nosił broni, lecz tym razem osądziwszy, że wilk niełatwo da się pojmać, kazał agentowi nabić rewolwer i trzymać go w kieszeni, na pogotowiu. Mondésir usłuchał go, chociaż wierzył w siłę swoich muskułów; rzeczywiście, całą postacią przypominał doga, gotowego w każdej chwili rzucić się na wywęszoną ofiarę. Zatrzymał się przed drzwiami, by najpierw przeszedł komisarz, jako hierarchicznie jego przełożony. Wszedłszy do sali, Dupot rzucił z za okularów bystre spojrzenie na osoby siedzące przy stoliku, lecz ta dama, młody człowiek, ksiądz i jeszcze ktoś czwarty, nie były zwierzyną, którą pragnął ująć coprędzej. Zawrócił się więc natychmiast w stronę schodów, chcąc iść na pierwsze piętro, lecz garson, przerażony nagłem najściem policyi, zastąpił mu drogę, mówiąc trzęsącym się głosem:
— Panie komisarzu, tam nie można iść, bo w jednym z gabinetów jest pan i pani.
Dupot odsunął chłopca na bok, mrucząc:
— Pan i pani... nie tego szukamy... Prędzej, roztwieraj nam wszystkie drzwi, niechaj mi ani jedne drzwi, nawet od szopy, nie pozostaną zamknięte!
Wszedłszy na górę, przejrzeli wszystkie pokoje, wszystkie szafy i skrytki, tylko gabinet, w którym był Gerard z Ewą, pozostał zamknięty, bo kochankowie zasunęli zasówkę, znajdującą się wewnątrz.
Garson napróżno stukał, wreszcie zaczął wołać na cały głos:
— Niechaj państwo roztworzą... to nie z powodu państwa mamy policyę.
Gdy na wezwanie komisarza drzwi wreszcie roztworzyły się, Dupot wszedł do pokoju, lecz nie pozwoliwszy sobie nawet na uśmiech, natychmiast ztąd wypuścił drżącą damę i wybladłego, młodego człowieka. Mondésir zaś rzucił się ku drzwiom szafy, a nikogo tam nie znalazłszy, zajrzał pod sofę, a nawet pod stół, by nie mieć sobie do wyrzucenia niedbalstwa w spełnianiu służby.
Zeszedłszy ze schodów, Ewa i Gerard musieli przejść wszerz werendę, by wyjść z restauracyi. Nowego doznali wzruszenia, spostrzegłszy tu zebranych swoich znajomych. Pomimo, że twarz miała zasłoniętą gęstą woalką, Ewa spotkała się ze wzrokiem swego syna i poczuta, że ją poznał. Prawdziwa fatalność! On, taki gadatliwy i nic nieukrywający przed swoją siostrą, która trzymała go w tyrańskiej zależności i posłuszeństwie! Przeszli przez salę szybko, zrozpaczeni skandalem, a Gerard, pomimo rzęsistego teraz deszczu, odprowadził Ewę do czekającej na nią dorożki. Wychodząc z restauracyi wyraźnie usłyszał słowa Rozamundy, która, zabawiona niespodziewanem spotkaniem tylu znajomych, wołała:
— Hrabia de Quinsac... Jakim sposobem i on tutaj się znalazł! Ale kto jest ta dama? Powiedz, nie znasz tej kobiety?
Hyacynt nieco zbladł i nieodpowiadał, lecz Rozamunda nastawała:
— Musisz ją znać, a przynajmniej wiedzieć kto ona. Powiedz, jak się nazywa?
— Jakaś dama... — odrzekł wreszcie — Niewiadoma dama.
Piotr wszystkiego się domyślił, a wobec tak przykrego położenia, cierpienia i wstydu, odwrócił głowę i patrzał na Wilhelma. Lecz nowa okoliczność zwróciła uwagę wszystkich. Podczas, gdy komisarz policyi, a za nim Mondésir, schodzili za schodów pierwszego piętra, nikogo tam nie znalazłszy, odezwały się poza domem wśród zabudowań krzyki, szamotania i biegania ludzi. Naczelnik tajnej policyi, Gascogne, pozostawszy z agentami na dole, wśród zabudowań, raz jeszcze kazał przetrząsnąć wszystkie kąty, a teraz tryumfująco pchał przed sobą swoją zdobycz w postaci człowieka, pokrytego błotem i strzępami łachmanów. Wreszcie zwierz tropiony, gnany, został ujętym! Odnaleziono go w wozowni, na dnie beczki, przysypanej sianem.
Zwycięztwo! Zwierz został upolowanym, trzymali go, patrząc nań z zajadłością psów gończych, podnieconych zaciekłą obławą. Polowanie człowieka na człowieka, jest najwyższą i najdzikszą podnietą. Trzymali go teraz, popychali, wlekli, a każdy walił go kułakami, o ile sił starczyło. Ach, a on, upolowany człowiek, jakże nieszczęsną i żałosną był zwierzyną! Siny, jak topielec, obrosły porostami, zlepionemi błotem, mokry do ramion po odbytej przeprawie przez strumień, zmorzony głodem, nocą w podziemnej norze, kilkogodzinną pogonią, biedne swe ubranie miał porozrywane na całem ciele, a czapka, straciwszy kształt, przywarła mu do głowy, jak szmat, wyciągnięty z kałuży. Twarz jego już nic nie miała w sobie ludzkiego. Sklejone pasma włosów zaszły mu na czoło, krwią nabiegłe oczy, wychodziły mu na wierzch, cała twarz pokaleczona, porozdzierana podczas ucieczki wśród lasu i ciernistych krzaków, skurczyła się, zastygła w okropną maskę, wyrażającą gniew, przerażenie i cierpienie.
Trzymany przez dwóch agentów, kopany, popychany, bity przez innych, powalił się na stół, napotkany przed sobą, lecz trząść nim zaczęto, by powstał.
Wilhelm zdrętwiał z przerażenia na ten widok, a Piotr, który chwycił go za rękę z nadmiaru wzruszenia, dał mu znak, że odgaduje, kim jest ten człowiek. Salvat, o sprawiedliwości, gdzież jesteś! Tym człowiekiem był Salvat! A więc, to nieszczęsnego Salvata widzieli galopującego dziś w lasku i przebywającego przez strumień, jak zwierz, ścigany przez wypuszczoną zgraję psów gończych. To był Salvat, ten rozbitek nędzy i buntu! Znów przed oczyma Piotra mignęło widzenie różowej, jasnowłosej dziewczyny, która padła z rozszarpanem ciałem, rażona wybuchem pod bramą pałacu Duvillard, zachowawszy uśmiech na ustach i zdziwienie w szeroko rozwartych oczach. Komisarz policyi, Dupot, agent Mondésir i pan Gascogoe, winszowali sobie wzajemnie pomyślnego skutku, umiejętnie urządzonej obławy. Upolowany człowiek dał się wszakże ująć z łatwością, nie bronił się, gdy go wyciągnięto z kryjówki, poddał się z biernością barana. A teraz chociaż go silnie trzymano, nie wyrywał się, tylko wodził dokoła zmęczonym wzrokiem, pełnym głębokiego smutku.
Przemówił, a pierwsze słowa, jakie powiedział ochrypłym, cichym głosem, były:
— Jestem głodny.
Wprost umierał z głodu i ze zmęczenia. Od dwóch dni nie jadł, a tylko wczoraj wieczorem wypił szklankę piwa.
— Daj mu chleba — rzekł komisarz policyi do garsona. Zje na poczekaniu, nim znajdzie się jaka dorożka.
Jeden z agentów poszedł wyszukać dorożkę. Deszcz przestał padać, niebo rozjaśniło się raptownie, a wraz z pogodą lasek się ożywił. Powozy rozmijały się w alejach, a dzwonki bicyklów wesoło brzęczały, łącząc się w chór bliższych i dalszych dźwięków. Nawet słońce teraz błysnęło, złocąc lasek łagodnym blaskiem swych promieni.
Pojmany człowiek rzucił się łapczywie na podany kawał chleba, jadł go ze zwierzęcem zadowoleniem, szarpiąc wielkiemi kęsami. Po chwili oderwał oczy od sporego jeszcze kawałka chleba i spojrzał w stronę czterech osób, siedzących przy stoliku w przeciwnym rogu sali. Gniewać go się zdawała uwaga, z jaką wpatrywała się w niego zaciekawiona i śmiejąca się Rozamunda, która o nim mówiła z Hyacyntem. Radzi byli oboje, że się im zdarzyło widzieć aresztowanie jakiegoś złoczyńcy. Lecz Salvat drgnął cały poznawszy Piotra i Wilhelma. Krwią nabiegłe jego oczy zamigotały i utkwił wzrok w twarzy tego ostatniego, a wzrokiem wypowiadał swe poczciwe, pokorne, psie przywiązanie i ponowną obietnicę niezłomnego milczenia.
Znów teraz przemówił, a niewiadomo do kogo, czy do siebie samego, czy do innych, a może do Wilhelma, na którego już nie patrzył:
— Głupio było tak uciekać... Doprawdy, niewiem dla czego to zrobiłem... Ach, niechajże raz będzie temu koniec! Jestem gotów, chociaż wiem, co mnie czeka!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.