Paryż (Zola)/Część trzecia/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Paryż
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

We czwartek, w pół-poście, jako w dniu świątecznym, w obszernym pałacu ministeryum spraw wewnętrznych biura były puste, lecz Monferrand, minister, był w swoim gabinecie od ósmej godziny zrana, mając na swe zawołanie woźnego przed drzwiami i dwóch służących w pierwszym przedpokoju.
Monferrand pozostawał pod bardzo niemiłem wrażeniem, jakiego doznał dziś z rana, zaraz po przebudzeniu. Wczoraj, we środę, „Głos ludu“ wszczął na nowo kampanię przeciwko skandalicznej sprawie Afrykańskich kolei żelaznych, i wydrukował zaraz na wstępie wiadomość, że Barroux, teraźniejszy minister finansów, został przekupiony za dwakroć stotysięcy franków. W dzisiejszym zaś numerze „Głos ludu“ ogłoszoną została dawno przyobiecana czytelnikom lista trzydziestu dwóch nazwisk senatorów i deputowanych, którzy sprzedali swoje głosy agentowi barona Duvillard, niejakiemu Hunterowi, zręcznie prowadzącemu całą tę sprawę, a który obecnie znikł bez śladu, ulotnił się i pozostał tylko mityczną postacią, bohaterem dokonanego przekupstwa. Monferrand ujrzał dziś swoje nazwisko na czele listy przy cyfrze osiemdziesięciu tysięcy franków, za jakie się sprzedał, podczas, gdy Fonsègne otrzymał tylko piędziesiąt tysięcy franków, a, inni, między nimi Duthil, zadowolnili się dziesięcioma tysięcami franków. Chaigneux, najtaniej został kupiony, bo wyzyskano jego ciężkie położenie materyalne, rzuciwszy mu rodzajem jałmużny tylko trzy tysiące, podczas, gdy wszyscy inni dostali od pięciu do dwunastu tysięcy.
Monferrand czuł się niemile wzruszony, lecz ani się bardzo dziwił, ani bardzo gniewał. Po prostu nie przypuszczał, by Sagnier zdobył się na odwagę rozpoczęcia tego rodzaju hałaśliwego skandalu; lista, jaką ogłaszał, mogła być zaprotestowaną, ułożył ją bowiem podług wydartej kartki z notatnika Huntera, gdzie wszystko było pisane niezrozumiałemi hieroglificznemi znakami. Osobiście Monferrand czuł się spokojny, bo nigdy w tej kwestyi nic nie napisał, nic nie podpisał, wiedząc że wobec braku dowodów zawsze można wyjść cało, przecząc i zachowując się z przynależnym taktem i odwagą, Lecz jakiż to niepotrzebnie rzucony kamień w spokojne parlamentarne bagnisko! Czuł, jakie tego będą nieuniknione następstwa. Istniejący gabinet ministrów zostanie obalony i wymieciony przez ten nowy huragan denuncyacyj, plotek i szpiegostwa. Na szczęście, dziś, z powodu półpościa, izba nie obradowała. Lecz zaraz jutro, Mège nie omieszka wystąpić z interpelacyą, a Vignon i banda jego przyjaciół przypuszczą zawzięty szturm dla zdobycia upragnionych tek ministeryalnych. Monferrand widział się już zwyciężonym i zmuszonym do opuszczenia tego gabinetu, w którym tronował od ośmiu miesięcy i bez zbytecznej próżności uznawał, że niełatwo będzie można go tutaj zastąpić. Oddawał sobie słuszność, że sprawiał swój urząd umiejętnie, jak człowiek mający wszystkie ku temu dane, by rozkazywać, poskramiać tłumy i wieść je podług wiadomego sobie planu.
Odrzucił dzienniki pogardliwym ruchem i, wstawszy z miejsca, przeciągnął, się mrucząc, jak lew niepotrzebnie drażniony. Rozejrzał się dokoła swego gabinetu umeblowanego w stylu oficyalnym, łączącym zwykle drzewo machoniowe z zielonym adamaszkiem i zamaszyście zaczął chodzić tam i napowrót po obszernym pokoju. Ręce założył w tył, a z twarzy znikł mu zwykły wyraz ojcowskiej pobłażliwości i poczciwego uśmiechu. Był teraz tylko sobą, z całą rubasznością i zawziętością swej natury wytrzymałego szermierza. Nizki, barczysty, szeroki w ramionach, rysy twarzy miał grube, usta zmysłowe, nos silnie rozwinięty, oczy surowe, świadczące, że był człowiekiem bez skrupułów i o żelaznej woli. Cóż teraz pocznie? Czy ma dać się unieść złemu prądowi i paść na ziemię wraz z tym uczciwym niedołęgą Barroux? A może osobiste jego sprawy nie są tak złe, by należało rozpaczać o ratunku. Lecz w jaki sposób odczepić się od tych innych, którzy mu są przeszkodą do wylądowania na grunt dla niego bezpieczny? Jaki obrać sposób, by, tonąc z nimi, wyratować się zręcznie, ich wszystkich popychając aż na dno? Trudne zadanie, a trzeba je szybko rozwiązać, by o ile możności nie zachwiać się w piastowanem stanowisku. Ogarnięty żądzą pozostania przy władzy, chodził po pokoju, głęboko się zamyśliwszy.
Nie znajdując pożądanej kombinacyi, zaczął kląć cnotliwość republikańską, która zdaniem jego utrudniała prawidłowe funkcyonowanie maszyneryi rządu. Takie głupstwo, jak ta cała sprawa wywleczona przez „Głos ludu“ powstrzymać może człowieka tej siły i tej inteligencyi co on! A gdzież i kiedy istniał jaki rząd zasługujący na to miano, któryby się oglądał na podobne drobiazgi! By módz rządzić, trzeba mieć siłę, a cóż ją dziś daje, jeżeli nie pieniądze? Wtem, głośno lecz z goryczą się roześmiał, pomyślawszy o idylicznym kraju, w którymby wszystkie sprawy toczyły się jawnie, uczciwie. Był to absurd niemogący mieć nigdy praktycznego zastosowania.
Jeszcze chodził czas jakiś, pasując się z własnemi myślami, lecz nie znajdując rozwiązania trudnego zadania, jakie sobie postawił, zdecydował się wezwać na naradę barona Duvillard. Znał go oddawna i dziwił się teraz, że go nie namówił do kupienia milczenia Saniera w całej tej niemiłej sprawie. W pierwszej chwili chciał napisać parę słów do barona i wyprawić natychmiast z listem jednego ze służących. Lecz przemógł w nim wstręt do pisanych dokumentów, więc postanowi rozmówić się z baronem za pomocą telefonu, który przed niedawnym czasem kazał założyć dla swego osobistego użytku, tuż przy wielkim ministeryalnym stole.
— Czy z panem baronem Duvillard mam przyjemność mówić? — Tak... wyśmienicie... tak, to ja, Monferrand, minister, pragnę pana widzieć u siebie, jak można najprędzej. Potrzebuję z panem osobiście pomówić. Dobrze, dobrze, czekam na pana.
Odszedłszy od aparatu, znów chodził po swoim gabinecie. Tak, Duvillard jest rozumny i sprytny człowiek, który niezawodnie znajdzie punkt wyjścia, albo podsunie mu myśl, którą on uzupełni. Zagłębił się w rozmyślaniach, gdy wszedł woźny, oznajmiając przybycie pana Gascogne, naczelnika policyi bezpieczeństwa, który koniecznie chce się zaraz widzieć z panem ministrem.
Monferrand przypuszczał, że Gascogne przyszedł, by z nim porozumieć się co do ostatecznego wydania rozkazów policyi, mającej dziś uciążliwy obowiązek pilnowania porządku na ulicach Paryża, podczas defilady po mieście orszaków urządzonych z powodu półpościa przez pralnie miejskie, oraz przez studentów z łacińskiej dzielnicy. Obawiano się zwykle, by nie stratowano kogoś z tłumu cisnącego się na widowisko.
— Proś pana Gascogne, niech wejdzie.
Prawie natychmiast ukazał się wysoki, szczupły mężczyzna, silny brunet, wyglądający z pozoru na świątecznie ubranego robotnika. Gascogne znał wybornie wszystkie tajemnicze strony życia Paryża, posiadał umysł trzeźwy i metodyczny. Na nieszczęście inteligencyę swoją osłabił wielką zarozumiałością, rutyną, oraz przekonaniem, że on jeden wszystko wie i zna najlepiej.
Zaraz na wstępie uniewinnił swego przełożonego, prefekta policyi, który byłby nieomieszkał przyjść osobiście rozmówić się z ministrem, lecz skutkiem niedomagania nie jest w stanie opuścić dzisiaj swojej sypialni. A może lepiej się stało, że on sam, Gascogne, złoży dziś raport panu ministrowi, albowiem zna jaknajdokładniej sprawę, z którą przybywa. Po chwilowej pauzie, rzekł z wielką powagą:
— Panie ministrze, zdaje mi się, że wreszcie trzymamy w ręku sprawcę zamachu przy ulicy Godot-de-Mauroy.
Monferrand, który słuchał dotąd z widoczną niecierpliwością, nagle żywo się zainteresował. Próżne, dotychczasowe poszukiwania policyi codziennie były wyszydzane w dziennikach, drażniących go swojemi bezustanemi żartami i kpinami. Odpowiedział więc z łaskawą brutalnością:
— Tem lepiej dla pana, bo byłbyś pan stracił miejsce dalszem niedołężnem prowadzeniem sprawy... Cóż, czy sprawca zamachu został aresztowany?
— Nie, panie ministrze, nie jeszcze. Ale umknąć nam nie może, za kilka godzin będzie ujęty.
Opowiedział rzecz całą, jak agent policyi Mondésir, zawiadomiony przez tajnego agenta, że Salvat znajduje się w nocnej kawiarni na Montmartre, wszedł do sali za późno, gdy ptaszek już wyfrunął, lecz przypadkowo odnalazł go o sto kroków od owej karczemnej budy, stojącej na rogu ulicy i bulwarów. Mondésir nie zaaresztował Salvata, tylko poszedł za nim, pragnąc równocześnie wytropić całą szajkę jego wspólników. Lecz doszedłszy do Porte Maillot, Salvat, zapewne odgadując, że go tropią, puścił się cwałem w stronę lasku Bulońskiego i znikł agentom z oczu. Lasek Buloński został natychmiast obstąpiony przez policyę, zatem jest wszelka pewność, że Salvat ztamtąd nie umknął, chociaż od drugiej godziny w nocy kryje się w zaroślach. Postanowiono doczekać się rana, by ruszyć na niego obławą, co zapewne pójdzie łatwo, bo zbrodniarz musi być zmęczony po bezsennej nocy spędzonej pod gołem niebem wśród zimna i deszczu. Zatem lada chwila może nadejść wiadomość, że został pochwycony.
— Wiem, panie ministrze, że to sprawa ważna i sprawa, którą pan minister sam osobiście żywo się interesuje. Pośpieszyłem więc stawić się dla zdania szczegółowego raportu. Agent Mondésir pozostał na miejscu dla zorganizowania obławy. Biedaczysko żałuje, iż nie sprzątnął Salvata na bulwarze Rochechouart, ale myśl miał wyborną tropienia go z daleka dla wyśledzenia wspólników zbrodni; jeżeli można mu co zarzucić, to tylko brak zastanowienia, że Portre-Maillot jest w sąsiedztwie z laskiem Bulońskim.
Aresztowanie Salvata, tego Salvata, który tyle mu już dokuczył z powodu prasy, zajmującej się nim bezustannie od kilku tygodni, było niespodziewanem szczęściem, na jakie Monferrand nie liczył w obecnej chwili. Będzie można ten fakt wybornie wyzyskać! Myśl ta od razu jasno się przedstawiła w jego umyśle, słuchał opowiadania stojącego przed nim urzędnika policyi, lecz nieruchomie zapatrzone jego oczy i ciężka maska drapieżnego zwierza w spokoju, wymownie świadczyły, że myślą pracuje pozatem i zbiera energię, by skorzystać z nadarzającej się okazyi. Jeszcze chaotycznie, lecz znajdował łączniki pomiędzy aresztowaniem Salvata a jutrzejszą interpelacyą Mège’a, który niezawodnie jutro wystąpi w Izbie ze sprawą Afrykańskich kolei żelaznych, by obalić gabinet ministrów. Monferrand mówił sobie, że to niespodziewanie wynikłe aresztowanie jest najlepszym środkiem uchronienia się od groźnego upadku. Jutrzejszy kryzys powali może wszystkich ministrów, lecz on zdoła się teraz ocalić.
— Ale powiedz-że mi, panie Gascogne, czy zupełnie jesteś pewien, że Salvat jest sprawcą zamachu?
— O, najzupełniej pewien jestem, panie ministrze. Wreszcie wygada się i przyzna do wszystkiego pierwej, nim go dowieziemy do prefektury.
Monferrand się zamyślił i znów zaczął chodzić po pokoju, lecz przypomniawszy sobie, że Gascogne oczekuje na jego rozkazy, rzekł zwolna:
— Całą tę sprawę trzeba poprowadzić z wielką roztropnością i z wielką oględnością... Publiczność, spacerująca po lasku, nie powinna być niepokojoną, niepowinna dostrzedz, że chcecie kogoś aresztować... A jeżeli Salvat zrobi wyznanie, jak się tego pan spodziewasz, to zaraz trzeba mi to przedstawić, a przedewszystkiem strzeżcie się dziennikarzy... prasie ani słowa nie należy o tem komunikować... nie chcę, wyraźnie zastrzegam, że nie chcę, aby w to mieli się wdać panowie dziennikarze; dość się już nagadali w tej kwestyi... Raz jeszcze panu zalecam sekret względem wszystkich! A mnie proszę zawiadamiać, w miarę, jak sprawa będzie szła naprzód.
Gascogne się ukłonił i chciał odejść, lecz Monferrand zatrzymał go, mówiąc, że osobisty jego przyjaciel, Lehmann, prokurator Rzeczypospolitej, otrzymuje codziennie listy od anarchistów, grożących, że wysadzą w powietrze jego, oraz całą jego rodzinę. Wobec tak niebezpiecznego położenia, prokurator żąda, by dom jego był strzeżony dniem i nocą przez agentów, ubranych po cywilnemu. Nie można z tem zwlekać i należy wyznaczyć równie liczną i czujną straż, jak ta, która pilnuje domu, zamieszkanego przez sędziego śledczego. Bo jeżeli sędzia Amadieu jest jednym z najcenniejszych psychologów i kryminalistów, to prokurator Lehmann nie ustępuje mu w niczem pod względem swej wysokiej wartości, posiada on niepospolity zmysł polityczny, a jako żyd, odznacza się niezrównanym sprytem, którego w całej pełni używa, by służyć wiernie Rzeczypospolitej i być zawsze po stronie rządu.
— Panie ministrze — rzekł Gascogne, znów się skłoniwszy, gdy Monferrand przestał mówić. — A cóż mam uczynić ze sprawą Barthèsa. Czy należy go aresztować w tym dworku w Neuilly, gdzie się ukrywa od kilku tygodni?
Gascogne dowiedział się wypadkowo, lecz prawie że natychmiast o miejscu pobytu starego więźnia politycznego, Mikołaja Barthèsa, a ztąd znał dobrze z widzenia dworek księdza Piotra Fromont. Barthès nie był już uważany przez rząd za niebezpiecznego, wszakże wydany został rozkaz aresztowania go, albowiem policya znała liczne jego stosunki z obozem rewolucyjnym. Od kilku tygodni Paryż żył w szaleństwie strachu, a policya aresztowała bez przerwy, we wszystkich dopatrując się anarchistów. Dotąd wszakże nie śmiano przyjść po Barthèsa, bo mieszkał u księdza ogólnie czczonego i uważanego za świętego w całem Neuilly. Monferrand pochwalił tę wstrzemięźliwość policyi względem duchowieństwa i zalecając ją na przyszłość panu Gascogne, oświadczył, że osobiście załatwi tę sprawę.
— Nie, nietrzeba, aby niepokojono dom księdza Fromont. Znasz pan moje zasady i radzę ci, byś sam to w życiu stosował; księży trzeba mieć za sobą, a nie przeciwko sobie. Napisałem do księdza Fromont, wzywając go do siebie na dziś rano, bo dziś jestem swobodniejszy... Rozmówię się z nim osobiście, więc sprawa Barthèsa już do pana nie należy...
Gascogne miał wyjść, gdy we drzwiach ukaczał się woźny; mówiąc, że pan prezydent gabinetu chce się widzieć z panem ministrem.
— Barroux! A to licho nadało! Panie Gascogne, wyjdź pan temi bocznemi drzwiami, wolę, by pana nikt dziś u mnie nie widział, ponieważ pragnę, aby do czasu nie wiedziano o aresztowaniu Salvata... A pamiętaj pan, że tylko ja jeden powinienem o wszystkiem wiedzieć, telefonuj pan natychmiast, jeżeli zajdzie coś ważnego!
Zaledwie Gascogne zniknął za drzwiami salonu, gdy woźny otworzył przedpokój, meldując:
— Pan prezydent rady ministrów!
Wyciągnąwszy obie dłonie ku wchodzącemu, Monferrand powitał go z przybraną serdecznością, połączoną z umiejętną dozą poszanowania. Twarz jego miała teraz wyraz wielkiej szczerości i poczciwości.
— Drogi prezydencie, dla czego mnie nie zawezwałeś, jeżeli potrzebowałeś się ze mną widzieć? Byłbym wszystko porzucił, by zaraz się stawić na twoje wezwanie!
Barroux machnął ręką, na znak, że nie pora zabawiać się grzecznościami.
— Wyszłem dziś wcześniej z domu na moją codzienną przechadzkę, by czemprędzej choć trochę ochłonąć, po przeczytaniu... wiesz czego... a tak jestem skłopotany, że nie chciałem, nie mogłem odłożyć naradzenia się tobą... Domyślasz się, co mam na myśli? Wszak nie możemy pozostać w bezczynności wobec ciosu, jaki spadł, tak na mnie jak i na ciebie! Jutro rano, podczas naszego zebrania ministeryalnego, ułożymy plan obrony, lecz dziś pomówmy z sobą we dwóch, trzeba się rozpatrzeć...
Usiadł w fotelu, a Monferrand, przysunąwszy sobie krzesło, ulokował się w pobliżu, lecz tyłem do okna. Dwaj ci ludzie w niczem nie byli do siebie podobni. Barroux o dziesięć lat starszy, zupełnie siwy, twarz miał piękną i zupęłnie wygoloną, z pozostałemi tylko po bokach białemi jak śnieg faworytami. Pięknej był i okazałej postawy, siląc się na tem większą jej dostojność, iż szanował sobie swój wysoki urząd. W całym jego układzie było wiele konwencyonalnego romantyzmu, lecz podług niego uszlachetniać to powinno było mieszczańską prostotę republikańskich przedstawicieli narodu. Był dobry, lecz nieco naiwny. Monferrand zaś, pod rubaszną powierzchownością był przebiegły i sprytny. Udawał prostotę i dobroduszność, by tem lepiej skryć przepaści swej nizkiej, despotycznej duszy, nieznającej litości, ani skrupułów.
Silnie wzruszony, Barroux sapał w milczeniu, czując, jak krew mu uderza do głowy na każde wspomnienie artykułu, pomieszczonego w „Głosie ludu“. Serce mu biło z oburzenia i gniewu, wreszcie rzekł:
— Kochany kolego, trzeba coś zrobić, by raz kres położyć tej kampanii... Domyślasz się, co nas czeka jutro w Izbie... Teraz, kiedy ogłoszoną została owa sławna lista nazwisk, będziemy mieli na karku wszystkich malkontentów... Vignon pierwszy będzie chciał skorzystać.
— A więc szanowny kolega masz jakie wiadomości o zamysłach Vignona? — spytał Monferrand z wielkiem zaciekawieniem.
— Rusza się, coś knuje, nie bez przyczyny stoi przed jego domem cały szereg powozów, sam dopiero-co widziałem to, przechodząc tamtędy. Wszyscy jego stronnicy latają od wczoraj, jak opętani, ze dwadzieścia osób mi mówiło, że już cała jego banda rozdzieliła pomiędzy siebie teki ministeryalne, które zamierzają po nas odziedziczyć. Mège jutro na nas napadnie, i tak jak on zwykle, ubije zwierzynę, z której inni skorzystają. Tak, tak, mój kochany kolego, już nas biorą za nieboszczyków i chcą nas jutro pogrzebać, ale pogrzebać w błocie, w kale, a spuścizną po nas już się podzielono...
Giestem teatralnym wyciągnął naprzód ramiona, a głos mu zadźwięczał silnie i wymownie, jakby mówił dla sprawienia efektu z trybuny w Izbie. Był jednak szczerze wzruszony i łzy nabiegały mu do oczu.
— Ja, ja, który całe życie poświęciłem dla dobra Rzeczypospolitej, ja, który ją ufundowałem, utrwaliłem, tylokrotnie ochroniłem od upadku, ja teraz się widzę katowany obelgami i zmuszony do własnej obrony przeciwko lżącym mnie potworom! Ja miałbym być człowiekiem sprzedajnym! Ja — ministrem, który zgarnął dwa kroć sto tysięcy franków, podanych mi przez jakiegoś Huntera, by z tych pieniędzy czerpać na własne moje potrzeby! Prawda, że pomiędzy nim a mną była mowa o dwu kroć stu tysiącach franków, lecz trzeba wiedzieć, w jakich warunkach. Zapewne wiesz o tem dobrze, bo te osiemdziesiąt tysięcy franków, jakie tobie udzielił, musiały zostać użyte na te same cele.
Monferrand przerwał, mówiąc głosem stanowczym:
— Mnie nie udzielił on ani jednego centyma!
Barroux spojrzał na niego niezmiernie zdziwiony, lecz ujrzał tylko kształt wielkiej jego głowy, bo twarz miał ukrytą w cieniu.
— A, rzeczywiście? A ja myślałem, że jesteś z nim w tych samych interesach, i że znasz go zupełnie zblizka.
— Bynajmniej, bynajmniej, znałem Huntera tak, jak go wszyscy znaliśmy w Paryżu, lecz nawet nie przyszło mi na myśl, że jest on kreaturą barona Duvillarda i że ten go używa w sprawie Afrykańskich kolei żelaznych. Pomiędzy mną a Hunterem nigdy nie było wymienionego słowa w całej tej kwestyi.
Twierdzenie Mooferranda tak dalece było nieprawdopodobne i tak się różniło z tem, co Barroux napewno o tem wiedział, że wobec bezczelności kłamstwa kolegi, zawstydził się, struchlał i oniemiał. Lecz po chwilowem milczeniu, machnąwszy ręką, na znak, że pozostawia każdego z własnem jego sumieniem, powrócił do osobistej swej sprawy:
— U mnie Hunter był z dziesięć razy i do uprzykszenia mówił o Afrykańskiej kolei żelaznej. Było to wówczas, gdy Izba miała głosować w kwestyi nowej emisyi papierów procentowych z wygranemi. Pamiętam, że raz, odbyła się wizyta Huntera tutaj, w tym gabinecie i w twojej obecności. Ja byłem wtedy ministrem spraw wewnętrznych, a ty ministrem robót publicznych. Tego dnia ja siedziałem przy tem oto biurze, a Hunter na fotelu, który w tej chwili zajmuję. Przyszedł, by naradzić się zemną w kwestyi użycia olbrzymich sum, jakie baron Duvillard poświęcał dla zrobienia reklamy. Pokazał mi listę monarchicznych dzienników z wykazem sum, jakie otrzymały. Pamiętam, że cyfry wydały mi się wielkie, więc rozgniewałem się, mówiąc, że wzbogacając tę nieprzyjazną rządowi prasę, podkopują byt Rzeczypospolitej. A na prośby wystraszonego mojemi słowami Huntera, ułożyłem listę republikańskich dzienników, kładąc przy każdym cyfrę, jaką każdy z nich powinien otrzymać za zrobione reklamy. W ten sposób przyjazna nam prasa otrzymała owe dwakroć sto tysięcy franków, które „Głos ludu“ zapewnia, że wsiąkły do mojej kieszeni! Oto cała historya tych pieniędzy...
Wstał i bijąc się pięścią w piersi, zawołał z gniewem:
— Mam już dosyć tych oszczerstw, tych kłamstw! To, co teraz powiedziałem, opowiem jutro przed całą Izbą... Innej obrony nie potrzebuję, bo innej być nie może... Uczciwy człowiek nigdy prawdy się nie lęka!
Monferrand także powstał i w chwilowem uniesieniu jednym okrzykiem wyspowiadał się szczerze:
— Głupstwo, głupstwo! Nigdy nie trzeba się przyznawać i ty nie powinieneś tego robić!
Lecz Barroux uparł się i rzekł z patetyczną wyniosłością:
— Owszem, zrobię tak, a nie inaczej. I zobaczymy, czy jutro cała Izba jednogłośnie nie okrzyknie mojego rozgrzeszenia, bo jeżeli zawiniłem, to tylko w gorliwości służenia sprawie republikańskiej. Znacie mnie wszyscy, i wiecie, że jestem starym sługą wolności!
— Nie poddawaj swej sprawy sądowi Izby. Zapewniam cię, że się zgubisz, a zarazem nas wszystkich pociągniesz w swym upadku.
— Mniejsza z tem! Przepadniemy, lecz uczciwość nasza ocaleje!
Monferrand zawrzał wściekłym gniewem, lecz nagle się opanował i uspokoił. Zajaśniał bowiem w jego umyśle plan postępowania, plan, którego napróżno od rana poszukiwał, pragnąc znaleźć pożądaną dla siebie drogę ratunku. Korzyści, jakie już ujrzał z aresztowania Salvata, dopełniały się obecnie, tworząc śmiałą kombinacyę. Pocóż ma powstrzymywać upadek tego poczciwca, jakim był Barroux? Wszak jedyną, pożądaną dla niego rzeczą było uratowanie własnej swej osoby, a przynajmniej możność powrotu do zajmowanego dziś stanowiska. Zamilkł więc, odpowiadając już tylko oderwanemi słowami, niemającemi znaczenia, a gdy już widział jasno, jak postąpi, rzekł ze zwykłą, przybraną rubaszną prostotą:
— A wreszcie, kto wie, może masz słuszność, kochany prezydencie... Trzeba mieć odwagę... A ponieważ jesteś naszym przełożonym, więc pójdziemy za twoim przykładem.
Zasiedli naprzeciwko siebie i, pogodzeni, zaczęli rozmawiać o dniu jutrzejszym, o interpelacji, która niezawodnie będzie miała miejsce i jak ministeryum powinno się wobec niej zachować.
Nocy tej baron Duvillard ani na chwilę nie zasnął. Gdy Gerard odwiózł go do domu, postanowił natychmiast się położyć, pragnąc, by sen przyniósł mu zapomnienie i uspokojenie. Lecz sen odmówił mu posłuszeństwa i baron całą noc spędził, wijąc się z bólu po doznanym afroncie ze strony Sylwii. Tak, to było potworne ze strony tej dziewczyny! On ją wzbogacił, on zadawalniał wszystkie jej zachcianki, a ona, niewdzięczna, błotem go spoliczkowała, gdy się najmniej tego spodziewał! I to jego, jego! Możnowładcę, który trząsł sprawami całego Paryża, całej Francyi, jego, posiadacza wszystkich sumień, któremi dysponował, jak kupiec, monopolizujący wełnę lub skóry, dla grania na giełdzie! Rozpacz nim targała, zwłaszcza, gdy pomyślał, że ta Sylwia, ta z ulicy przez niego wzięta dziewczyna i wyniesiona do godności bóstwa, do którego się on modlił, jest właśnie jego karą, pomstą i zgnilizną, jego, szerzyciela zgnilizny! Napróżno chciał się uwolnić od dokuczliwych tych rozmyślań i pragnął się zagłębić w rozpamiętywaniu swoich interesów, spraw bieżących, jutrzejszych rozmów i widzeń się z różnymi ludźmi, przyzywał pamięć o posiadanych milionach, dozwalających mu rozkazywać na wszystkich rynkach świata i rozporządzać losami narodów. Lecz wszystko to pierzchło, znikło i zwycięzko odradzała się dokuczliwa myśl o Sylwii, o tem jego poniżeniu, z którego otrząsnąć się nie był w stanie. Rozpaczliwą siłą woli postanowił teraz myśleć tylko o kolosalnym interesie, który zajmował go od kilku miesięcy, o kolei żelaznej przez Saharę. Plan był już przygotowany, a sprawa ta, poruszając miliardy, miała przekształcić wygląd świata. Ale znów Sylwia stanęła przed nim z drobną swą rączką, umoczoną w cuchnącym rynsztoku, i spoliczkowała go w oba policzki. Już dzień był jasny, gdy zdrzemnął się, przysięgając sobie, że nie chce jej widzieć i że kopnie ją nogą, gdy padnie przed nim na kolana, błagając przebaczenia.
Biła godzina siódma, gdy ocknął się z chwilowego spoczynku i, rozbity, zbolały, najpierw pomyślał o Sylwii. Chciał natychmiast biedz do niej i przekonać się, czy wróciła do domu, zastać ją uśpioną jeszcze i pojednać się z ukochaną, skorzystać z okoliczności, bo może ujęta jego przywiązaniem, oddałaby mu się z miłości. Lecz zawstydził się swej słabości i, wyskoczywszy z łóżka, oblał się zimną wodą, a szybko się ubierając, odzyskał siłę panowania nad sobą. Tak, to była nędznica! Nie więcej, jak tylko nędznica! Utrwalał się w tem przekonaniu i zdawało mu się, że jest na zawsze uleczony. Rzeczywiście, zapomniał o niej, wziąwszy do ręki poranne dzienniki. Ogłoszona w „Głosie ludu“ lista trzydziestu dwóch nazwisk spadła nań, jak cios, bo zawsze powątpiewał, by Sagnier rzeczywiście ją posiadał. Oprzytomniawszy, zaczął czytać dokument i już z zimną krwią odróżniał prawdę, spowiniętą w mnóstwo kłamstw niedorzecznych potwarzy. Czuł, że jeszcze tym razem nie jest osobiście dotknięty, lękał się tylko jednego, a mianowicie, by Hunter, jego pośrednik, nie został aresztowany, bo proces, wytoczony Hunterowi, mógłby go wprost zamięszać w całą tę sprawę. Po chwili, zupełnie ochłonąwszy, przypomniał sobie z uśmiechem zwykłe swoje rezonowanie: uczynił tylko to, co zwykle czynią wszystkie domy bankierskie, przy wypuszczeniu nowej emisyi. Płaci się wtedy zwykle za reklamę w dziennikach, używa się pośredników, nagradza usługi tajemnie oddane — słowem, rzuca się we właściwe ręce część pieniędzy, przeznaczonych na pchnięcie interesu w ruch i postawienie go na nogi. Traktuje się to jako interes, a byle sprawa poszła dobrze, wszystko jest w porządku. Duvillard zwykle w ten sposób postępował, płacąc przytem hojnie i w najtrudniejszych okolicznościach, pozostając panem swej woli i myśli. Z pogardą odezwał się niedawno o jednym z bankierów, który, zamięszany w skandaliczną sprawę, dał się wyzyskać zrujnować i ostatecznie zabił się w naiwnem przekonaniu, że krwią swoją okupi pamięć po sobie! Lecz z marnego tego dramatu, z tej kałuży krwi i błota, wyrósł skandal jeszcze potworniejszy, rozgałęził się, zapuścił korzenie, których już niczem nie można było wytępić. Nie, nie, to niedobry sposób! Stać trzeba na miejscu, pomimo wszystko, walczyć do ostatka, do ostatniego grosza, do ostatniego tchnienia energii!
Około godziny dziewiątej ozwał się dzwonek, który go przywoływał do telefonu w prywatnym jego gabinecie, obok sypialni. Szalona radość nagle go opanowała na myśl, że Sylwia go przyzywa. Często bowiem odrywała go w ten sposób od najważniejszych zajęć. Pomyślał więc teraz, że to ona. Zapewne dopiero co wróciła do siebie i, oprzytomniawszy, zrozumiała, że wyrządziła mu krzywdę, więc pragnie go przebłagać, uzyskać przebaczenie.
Gdy się dowiedział, że żądającym z nim rozmowy, jest Monferrand, doznał goryczy zawodu, lecz równocześnie trwając w postanowieniu wyzwolenia się z pod jarzma tej dziewczyny, rad był, że uniknął niebezpieczeństwa. Zawołał, by mu podano palto, kapelusz i laskę, chciał iść pieszo do ministra, pragnąc odetchnąć świeżem powietrzem. Wyszedłszy, zamyślił się nad komplikującą się sprawą Afrykańskiej kolei żelaznej i skandalem, jaki jutro wybuchnie w parlamencie, wstrząsając całym Paryżem. Czy miał się zabić? Nie! Byłoby to głupio i nikczemnie. Niechaj burza huczy i szaleje! Posiada on hartowną moc duszy i energię silniejszą, niż grożące niebezpieczeństwo, będzie się zatem bronić i musi zwyciężyć, nie uroniwszy ani okrucha z posiadanego znaczenia i władzy.
Zapowiadającą się burzę Duvillard odczuł zaraz po przestąpieniu progu w pałacu spraw wewnętrznych. W przedpokojach napotykał przerażone, wybladłe twarze przestępców, których nazwiska dziś zostały wydrukowane w „Głosie ludu“. Zbiegli się tutaj, czując, że grunt usuwa się im pod nogami. Najpierw spostrzegł Duthila, który gorączkowo przygryzał wymuskane swoje wąsy, a twarz mu się wykrzywiła, bo pomimo wszystko chciał się uśmiechać, jak zwykle. Duvillard zgromił go, mówiąc, że niepotrzebnie tu przybiegł po nowiny, albowiem zachowaniem się swem mógł ściągnąć podejrzenie, iż czuje się winnym. Duthil przyjął tę ostrą wymówkę z radością i, już pokrzepiony, zaczął się śmiać, twierdząc, że nawet nie czytał artykułu, napisanego przez Sagniera, że jeżeli tu jest, to jedynie w celu polecenia ministrowi jednej ze swych najbliższych znajomych z prowincyi. Baron przyrzekł mu, że tę sprawę załatwi za niego i wyprawił go na miasto, życząc dobrej zabawy z powodu półpościa. Pewnego rodzaju litość ogarnęła barona, gdy spojrzał na Chaigneux. Wysoka, chwiejna, wynędzniała jego postać zdawała się uginać pod ciężarem skłopotanej głowy, wielkiej i wydłużonej, jak u konia. Ubranie starego deputowanego było tak brudne i zaniedbane, że można go było wziąść za żebraka. Dostrzegłszy Duvillarda, zbliżył się chyłkiem do niego i z wielką uniżonością kłaniając się, rzekł:
— Ach, panie baronie, jakże ludzie są złośliwi! To wszystko mnie zabija! Czuję, że tego nie przeżyję, a cóż wtedy będzie z moją żoną i z mojemi trzema córkami, których jestem jedyną podporą!...
W żałosnej tej skardze wypowiadał całość swego zwichniętego życia, uważał się za ofiarę polityki, dla której dopuścił się takiego szaleństwa, jakiem było z jego strony opuszczenie swego notaryalnego biura w Arras, gdzie spokojnie dotąd przebywał. Lecz ogarnięty szałem zatryumfowania w Paryżu i kierowania sprawami swego departamentu, przybył do stolicy wraz z żoną i trzema dorosłemi córkami, które, pragnąc błyszczeć w salonach, ujarzmiły go swemi wymaganiami. Był ich sługą, a zarazem sponiewieranym celem szyderstw, z powodu ciągłego rozmijania się z powodzeniem i zdobyciem fortuny. Z natury swej byłby z ochotą pozostał uczciwym deputowanym, lecz czyż mógł być takim w obec bezustannych wymagań rodziny? Wszak zawsze mu było potrzeba pieniędzy, ciągle gonił za pożyczką stu franków, a w tak krytycznem położeniu, czyż nie był z konieczności deputotowanym do kupienia? Skołatany, znużony wymówkami czterech kobiet, byłby na wszystko przystał, byle znaleźć trochę pieniędzy, chociaż by je z kału trzeba było wydobyć.
— Wyobraź sobie, panie baronie, że nareszcie zdobyłem męża dla jednej z moich córek. Doprawdy, że to pierwsza szczęśliwa rzecz, jaka mnie spotkała w Paryżu! Będę miał tylko trzy kobiety na karku, a nie cztery — jak dotąd! Ale rozumiesz, panie baronie, jakie wrażenie na rodzinę narzeczonego sprawi artykuł dziś wydrukowany w „Głosie ludu“! Gotów się cofnąć! Więc przybiegłem tutaj, chcąc błagać pana ministra, by zapewnił urząd sekretarza mojemu przyszłemu zięciowi. Bo mając nadzieję tej posady, młody człowiek nie zerwie z moją córką i rodzina jego całą rzecz uwzględni.
Miał minę tak zaniepokojoną, wylękłą i nieszczęśliwą, że Duvillard postanowił być wspaniałomyślnym, jak często bywał, gdy obliczył, że udzieloną pożyczką lub protekcyą może wywrzeć wrażenie dobrze procentujące w przyszłości. Wiedział z doświadczenia, jak pomyślną jest rzeczą mieć liczny zastęp oddanych sobie ludzi, a których przygotować sobie najtaniej można było, rzucając im kęs chleba, gdy z głodu już padają. Więc i tego ztąd wyprawił, mówiąc mu, jak Duthilowi, że sprawę jego osobiście załatwi z ministrem. A przy pożegnaniu dodał, by przyszedł do niego jutro, to pomówią o interesach, bo zapewne potrzebuje pieniędzy, wydając za mąż jedną ze swych trzech córek.
Chaigneux nieledwie do nóg padając baronowi, dziękował:
— Panie baronie, życia mi nie starczy, by się wywdzięczyć za tyle dobrodziejstw!
Gdy Chaigneux wreszcie odszedł, Duvillard ze zdziwieniem ujrzał księdza Fromont, który siedział na ławce na boku, czekając widzenia się z ministrem. Dla czego on tutaj przyszedł? Przecież nie jest zamięszany w dzisiejszy skandal... a jednak widocznie jest zatrwożony, chociaż chce to ukryć, udając, że czyta coś z zajęciem. Duvillard zbliżył się do niego i bardzo życzliwie powitał. Piotr z całą szczerością odpowiedział, że został zawezwany listownie przez ministra, lecz nie domyśla się z jakiego powodu. Uśmiechał się, mówiąc, bo pragnął nie okazywać swego wewnętrznego niepokoju. Czekał już od kwadransa, i był w obawie, że go zapomniano.
Woźny zbliżył się do barona:
— Pan minister kazał powiedzieć, że za chwilę służy panu baronowi. Obecnie jest zajęty rozmową z panem prezydentem rady ministrów. Ale mam rozkaz wprowadzenia pana barona natychmiast po wyjściu pana prezydenta.
Prawie równocześnie drzwi się otworzyły i wyszedł Barroux, a poznawszy barona, zatrzymał go na chwilową rozmowę. Skarżył się z goryczą na wybuchły skandal i na okrutną niesprawiedliwość oszczerstw, jakie nań rzucono. W oburzeniu swem zapytał, czy Duvillard nie zaświadczy w razie potrzeby, że on, Barroux, nigdy ani jednego centyma nie otrzymał wprost dla siebie? W uniesieniu zapomniał, że mówi do bankiera, i że sam był niegdyś ministrem finansów. Ach, sprawy pieniężne, interesy, jakież to wstrętne, zatrute i brudne! Czyż może być gorsze, niebezpieczniejsze bagno! Lecz powtarzał z naciskiem, że niczego się nie lęka, bo się powoła na prawdę, a prawda starczy, by go obronić i oczyścić z kału, jakim poczciwcy chcą go obryzgać.
Duvillard słuchał, patrząc na niego, lecz w myśli stanęła mu Sylwia i tym razem nawet nie bronił się od uczuć, jakie nim nagle zawładnęły. Przypomniał sobie, że niegdyś prosił Barrouxa, by ułatwił Sylwii wstąpienia do teatru Komedyi francuzkiej. Gdyby Barroux był temu żądaniu zadość uczynił, Sylwia nie byłaby rzuciła się w tę wstrętną, wczorajszą awanturę. Duvillard poczuwał się teraz winnym w obec Sylwii. Wszak nie byłaby go opuściła dla tego Legrasa, gdyby był zadowolnił jej kaprys.
Przerwał więc patetyczną, długą mowę Barroux, słowami:
— Czy pan wie, że mam żal do pana?
Barroux spojrzał na niego, zdziwiony.
— Żal do mnie? A to z jakiego powodu?
— Bo pan nie chciałeś mi dopomódz w chwili, gdy pana prosiłem w sprawie mojej znajomej, która pragnęła mieć rolę Pauliny w „Polieukcie“.
Barroux uśmiechnął się pobłażliwie i odrzekł uprzejmie:
— Ach, tak!... pamiętam... Sylwia d’Aulnay! Lecz, kochany panie, to nie tyle ja się temu sprzeciwiałem, co mój kolega, Taboureau. Wszystko, co się odnosi do wydziału sztuk pięknych, jest wyłącznie zależne od niego. A Taboureau jest człowiekiem z prowincyi, człowiekiem bardzo uczciwym, ale ciasnych poglądów, nierozumiejącym naszych paryzkich względów i ustępstw, zachował swoje prowincyonalne skrupuły... Ja, stary paryżanin, rozumiem to lepiej, i bądź pan przekonany, że byłbym panu z przyjemnością oddał tę usługę.
Kwestya rozpoczętych i nieudanych zabiegów, żywo teraz stanęła w pamięci barona, i tej odmowie ze struny ministeryum przypisywał całą niedolę dzisiejszego swego położenia względem Sylwii. Zapragnął więc otrzymać natychmiast to, czego mu dotąd odmawiano.
— Taboureau... Taboureau... to głąb, pień, który musi wam wszystkim ciążyć w ministeryum! Uczciwy, uczciwy — tego za mało, któż z nas nie jest uczciwym? Kochany ministrze, jeszcze czas, zażądaj od niego nominacyi Sylwii, a zobaczysz, że to przyniesie ci szczęście!
Barroux szczerze się roześmiał.
— Nie, nie mogę tego uczynić! Nie wypada mi pomijać skrupułów kolegi Taboureau, zwłaszcza w chwili obecnej. Toż wszyscyby się z nas śmieli!... I śmieliby się nie bez przyczyny. Ministeryum obalone, albo ocalone z powodu sprawy Sylwii!
Podał rękę, chcąc się pożegnać. Baron zatrzymał rękę Barrouxa w swych dłoniach i, blady, wzruszony, rzekł z wielką powagą:
— Źle robisz, kochany ministrze, śmiejąc się z tego... Wierzaj mi, że źle robisz! Ministerya padały i powstawały z przyczyn o wiele jeszcze drobniejszych... A jeżeli jutro noga ci się pośliznie, życzę ci, abyś nigdy tego nie żałował...
Duvillard popatrzył za odchodzącym prezydentem rady ministrów, obrażony jego żartobliwym tonem. A więc, istnieją przeszkody, których on, Duvillard nie jest w stanie przezwyciężyć? Myśl ta stała mu się bolesną, wprost nieznośną. Poprzysiągł sobie teraz, że musi przeprowadzić tę sprawę, już nie dla dogodzenia Sylwii i zadowolenia jej zachcianki, lecz dla zaspokojenia własnej, obrażonej ambicyi. A gdy zdobędzie ów kontrakt, podpisany w ministeryum, pośle go natychmiast Sylwii, jako zemstę swoją, zemstę, której gorycz odczuje ona, jak krwawy policzek. Postanowienie barona było niezłomne, powiedział sobie, że zrobi tak, chociażby miał wszystko zaryzykować i odmienić cały skład dostojników w ministeryum sztuk pięknych.
Duvillard patrzył jeszcze za odchodzącym Barrouxem, gdy spostrzegł w sali Fonsègne’a, który zręcznie manewrował, by uniknąć spotkania się z prezydentem. Fonsègne, taki zwykle ożywiony, dowcipny i panujący nad sobą, był dziś spłoszony, zachwiany, a oczy mu migotały nerwowo, zmącone i wylękłe. Strach, który powiał dziś rano, przypędził i jego do przedpokoju ministra.
Zaraz, po przywitaniu, Duvillard spytał go, jakby od niechcenia:
— Nie widziałeś swego przyjaciela Barrouxa? Był tutaj przed chwilą.
— Barroux? Był? Nie, niewidziałem.
To kłamstwo starczyło za spowiedź. Fonsègne żył dotąd w ścisłych, przyjacielskich stosunkach z Barrouxem, podtrzymywał jego idee w swoim dzienniku, wyraźnie zaznaczając, że są z sobą jednakowych poglądów politycznych. Lecz w chwili obecnej Fonsègne odwracał się od przyjaciela, bo, obdarzony niezwykłym sprytem i węchem, poczuł, że powinien tak uczynić dla własnego bezpieczeństwa i obrony. Przecież nie poświęci swej długoletniej pracy i owoców, ostrożnie prowadzonej dyplomacyi, dla sentymentalnych względów! Dziennik jego jest organem szanowanym przez najsilniejsze stronnictwo narodowe, nie może więc ryzykować jego bytu dla kompromitującego podtrzymania uczciwego człowieka, który przez swą naiwność gubić się zwykł dobrowolnie!
— Zdawało mi się, że jesteś w złych stosunkach z Monferrandem? Więc dziwię się, widząc cię przed drzwiami jego gabinetu?
— Kochany baronie, wiedz o tem, że dyrektor wpływowego dziennika z nikim nie jest i nie powinien być w złych stosunkach. Ja służę przedewszystkiem ojczyźnie i taką jest rola człowieka, zajmującego moje położenie w prasie.
Pomimo swego wzburzenia i osobistych dokuczliwych umartwień, Duvillard nie mógł powstrzymać uśmiechu. Lecz odrzekł z powagą:
— Masz słuszność. A przytem Monferrand, to siła! Takiego, jak on człowieka, warto się trzymać! Ten nigdy nie przepadnie i zawsze stanie na nogi!
Fonsègne trochę się zaniepokoił rozmową z baronem, bo domyślił się, że trwoga musi być wyraźnie wyryta na jego twarzy. On, dotychczas taki nieulękniony, czuł się rzeczywiście przerażony po odczytaniu dzisiejszego numeru „Głosu ludu“. Tak, po raz pierwszy w życiu był w obawie i własnej swej winie to przypisywał, groziło mu bowiem oskarżenie, którego nie mógł wyminąć, bo popełnił niedorzeczność napisania listu, będącego zgubnym dokumentem. Piędziesiąt tysięcy franków, otrzymanych za pośrednictwem Barrouxa, mającego dwa kroć sto tysięcy do swej dyspozycyi dla rozdania prasie, te bynajmniej go nie niepokoiły. Lecz otrzymał on inne jeszcze piędziesiąt tysięcy w formie podatku, i wtedy napisał kilka słów z podziękowaniem. Fonsègne drżał, by sprawa ta nie została ujawnioną, i dopiero spojrzawszy teraz w oczy barona, nieco się uspokoił, a odzyskując równowagę, wyrzucał sobie, że skłamał niezręcznie i że brakiem panowania nad sobą ujawniał swój wewnętrzny niepokój.
Woźny zbliżył się ku nim.
— Ośmielam się przypomnieć panu baronowi, że pan minister czeka na niego.
W sali nie było już prawie nikogo. Fonsègne z zadziwieniem ujrzał siedzącego tu na boku księdza Fromonta, a przywitawszy go, zapytał o przyczynę przyjścia i zajął przy nim miejsce na ławce. Piotr powtórzył, że otrzymał list, wzywający go do ministra, lecz nie domyśla się z jakiego powodu. Lekkie drżenie rąk Piotra świadczyło o jego niepokoju, wzrastającym z każdą chwilą przedłużającego się wyczekiwania. Lecz uwzględniał to pomijanie kolei osób z wyjątkowo ważnemi okolicznościami, jakich się domyślał po przeczytaniu porannych dzienników.
Na powitanie barona Duvillarda, wchodzącego teraz do gabinetu, Monferrand podszedł z wyciągniętemi rękoma do serdecznego uścisku. Twarz miał spokojną, uśmiechniętą, jak zwykle, nadciągająca burza nie piętnowała mu strachem oblicza.
— Cóż mówisz, drogi baronie, na te wszystkie historye?
— Idyotyczne, zupełnie idyotyczne! — odpowiedział baron, obojętnie wzruszywszy ramionami.
Usiadł w fotelu dopiero co zajmowanym przez Barrouxa, a minister siadł na swojem miejscu, naprzeciwko niego. Porozumienie pomiędzy tymi dwoma ludźmi było łatwe, jednego byli gatunku i jednakowej z sobą siły. Więc te same wypowiadali skargi, podkreślając je temi samemi rozpaczliwemi giestami, i obadwaj się zgadzali, że w takich warunkach musi być bezustanny nieład u steru rządu i zastój w najżywotniejszych interesach pieniężnych. Śmieszne doprawdy zachcianki, żądać od ludzi cnót, jakich nie mogą oni posiadać! Przecież po wszystkie czasy i za wszystkich rządów, gdy chciano, by parlament dał swoje przyzwolenie, w takiej, lub innej sprawie, czyniono ku temu nieodzowne zabiegi, co należało do taktyki zupełnie zrozumiałej, naturalnej i koniecznej. Przecież, chcąc coś przeprowadzić, trzeba się o to postarać, użyć wpływów, pozyskać sympatye, upewnić się co do potrzebnej ilości głosów. Otóż nic nie przychodzi darmo i ludzi kupuje się, jak wszystko inne. Czasami wystarczają obietnice, posady, lecz często trzeba płacić pieniędzmi lub podarkami, mogącemi je zastąpić. A przypuściwszy, że w danej okoliczności niektórzy agenci kupowali głosy niezręcznie, zbyt jawnie, czyż warto z tego powodu tyle robić hałasu? Gdyby rząd był rzeczywiście silny i taki, jakim być powinien, to w pierwszych początkach byłby stłumił rozpoczynający się skandal. Tak nakazywał dobrze zrozumiany patryotyzm i godność narodowa.
— Ależ naturalnie, naturalnie! — wołał z zapałem Monferrand. — Masz najzupełniejszą słuszność, drogi baronie! Ho, ho! Gdybym ja mógł, gdybym był panem położenia, bądź spokojny, ta głupia sprawa nie miałaby miejsca! Byłbym jej kark skręcił, zaraz w pierwszej chwili.
Duvillard patrzał na niego badawczo, więc raz jeszcze rzekł z naciskiem:
— Na nieszczęście nie jestem panem położenia! Nie mam dla siebie odpowiedniej swobody ruchów! Musimy z sobą o tem wszystkiem pomówić z powodu jutra!.. Inaczej nie byłbym się ośmielił wzywać cię, kochany baronie... Widziałem się już z Barrouxem, lecz ten ma najdziwaczniejsze zamiary... Nie podzielałem jego zapatrywań, przynajmniej niektórych.
— Tak, tak, spotkałem się z Barrouxem, gdy stąd wychodził... On rzeczywiście miewa zadziwiające pomysły.
Baron zawiesił głos, a po chwili dodał:
— Fonsègne jest w poczekalnym salonie. Zadziwiłem się, zobaczywszy go tutaj... Lecz, kiedy przyszedł, to znaczy, że pragnie się z panem pojednać... Każ go pan przywołać... Jego nie należy odtrącać. To człowiek rozumny i warto się przekonać, co ma do powiedzenia, a przytem trzeba pamiętać, że dziennik przez niego kierowany często decyduje o szali zwycięztwa.
— Jakto?... Fonsègne jest tutaj? — zawołał z wybuchem radości Monferrand. — To wybornie! Rad będę się z nim pojednać. Nasze nieporozumienia nie mają żadnej ważniejszej przyczyny. Stare dzieje!... Niewarto o tem mówić... Wreszcie nie mam w sobie zawziętości i nigdy jej nie miałem.
Gdy woźny wprowadził Fonsègne’a, pojednanie nastąpiło natychmiastowo, bez żadnych wyjaśnień. Monferrand znał się z nim jeszcze za szkolnych czasów, razem chodzili do gimnazyum w swojem rodzinnem mieście, lecz spotkawszy się w Paryżu zwaśnili się i od lat dziesięciu przestali mówić do siebie. Nikt nie znał przyczyny tego nieporozumienia, lecz mówiono, że wstrętna to jakaś była historya. Zdarzają się wszakże tak ważne chwile w życiu, że nieprzejednani wrogowie podają sobie ręce, widząc, iż zawartym nowym sojuszem mogą wyratować się wzajemnie od wspólnie grożącego im niebezpieczeństwa.
— Bardzo jesteś poczciwy, że pierwszy pragniesz zgody. A więc zapominamy o tem co było?... I nie masz do mnie urazy?...
— Nie, nie mam! Pocóż mamy od siebie stronić, kiedy lepiej nam będzie dopomagać sobie wzajemnie...
Na tem ograniczyli niemiłe wspomnienia i, podawszy sobie ręce, przystąpiono do ważnych narad, które ich tutaj zgromadziły. Gdy Monferrand zawiadomił, że Barroux ma zamiar wyznać jutro rzecz całą w izbie, Fonsègne i Duvillard potępili prezydenta jednogłośnie i bezwarunkowo. Była to naiwność nie do darowania! Postanowili wpłynąć na Barroux, by nie dopuszczał się tak niedorzecznego wystąpienia. Dyskutowali następnie o wszystkich możliwych sposobach ocalenia ministeryum, bo jasnem było dla nich, że Monferrand żywo tego pragnie. On sam przyłączył się do szukania sposobów ratunku, utrzymując, że chce nietylko siebie lecz i swoich kolegów wyciągnąć z kłopotliwego położenia, lecz gdy to mówił, usta mu się składały do ironicznego uśmiechu. Wreszcie, jakby zwyciężony okolicznościami, przestał szukać ocalenia, rzekłszy z rezygnacyą:
— Niema sposobu, ministeryum musi jutro upaść!
Fonsègne i Duvillard spojrzeli na siebie, zaniepokojeni o to, jak pójdzie sprawa Afrykańskich kolei żelaznych z nowem ministeryum?... Jeżeli na czele gabinetu ministrów stanie Vignon, to niezawodnie zechce pozować na nieposzlakowaną uczciwość.
— Więc cóż?... Nic nie postanawiamy?...
Naraz odezwał się dzwonek przy telefonie i Monferrand, wstając, rzekł przez grzeczność:
— Przepraszam... wszak panowie mi pozwalacie?...
Przez chwilę słuchał, to znów odpowiadał, pochylony nad aparatem, lecz z krótkich jego odpowiedzi i zapytań, nie można się było niczego domyśleć.
Monferrand rozmawiał z panem Gascogne, który, wierny danej obietnicy, telefonował, że Salvat został odnaleziony w lasku Bulońskim i że niebawem rozpocznie się na niego obława.
— Wybornie, a proszę pamiętać o moich rozkazach!
Monferrand, odszedłszy od telefonu, zaczął zwolna przechadzać się wzdłuż pokoju i rad z wiadomości o ujęciu Salvata, dopełniał w myśli plan swego postępowania. A przystanąwszy, rzekł do swych dwóch przyjaciół:
— Cóż chcecie, moi drodzy, nic nie jestem w stanie uczynić, bo jutro już nie będę ministrem... Ręczę wam, że moglibyście spać spokojnie gdybym był u władzy! Ba! Gdybym był u władzy!... Wyznaczyłbym natychmiast komisyę śledczą, a wiecie, że to najpewniejszy sposób pogrzebania sprawy na zawsze. A w takich rozgałęzionych, olbrzymich sprawach jak ta, która nas obchodzi, niema podług mnie innego rozsądnego wyjścia, to jest, jeżeli się dba i chce uniknąć zawsze niepotrzebnego skandalu. Tak, tak, ja nicbym nie wyznał... ach, ten Barroux... i wyznaczyłbym komisyę śledczą... A wtedy grożąca nam burza rozpłynęłaby się jakby cudem...
Duvillard i Fonsègne głośno się roześmieli, lecz ten ostatni prawie już był pewien, że się domyślił, do czego zmierza Monferrand. Rzekł więc otwarcie:
— Ale jeżeli ministeryum upadnie, to nie widzę racyi, dla czego ty masz z niem upaść?... Z jednego ministeryum powstaje drugie, sklejając się ze zdrowych kawałków, które pozostały.
Monferrand, niezadowolniony że zawcześnie odkryło jego zamiary, zawołał z zapałem:
— Nie, nie, tego ja niechcę. Trzymam za solidarnością...
— Dla czego masz tonąć z naiwnymi, którzy chcą się utopić?... Precz z taką solidarnością! Tego tobie niewolno, mój kochany, bo my ciebie potrzebujemy i musisz nas wyratować... a więc żeby tak być mogło, my ciebie najpierw wyratujemy... Wszak tak, kochany baronie?... Wyratujemy go chociażby przemocą?
Monferrand usiadł, by słuchać uważnie odpowiedzi barona, a ten, na nowo ogarnięty gniewem przeciwko Barroux, który nie chciał się przychylić do jego prośby, rzekł stanowczo:
— Niezawodnie że tak! Jeżeli ministeryum ma upaść, to niechajże sobie pada!... Cóż nam z ministeryum, w którem są takie niedołęgi jak Taboureau?... Jakiś stary profesor z prowincyi zjeżdza do Paryża z takiej lub innej przyczyny, i zaraz łapią go i pakują do ministeryum! Wszak to historya tego Taboureau! Był profesorem w Grenobli a tu w Paryżu dali mu jeden z najważniejszych urzędów! Może nigdy w swojem życiu nie był w teatrze, więc dlatego powierzono mu wszechwładzę nad wszystkiemi teatrami w Paryżu! Naturalnie więc, że pan ex profesor pali głupstwo po głupstwie w swem urzędowaniu, o którem niema najlżejszego pojęcia!
Monferrand znał wybornie całą sprawę i wiedział, dla czego Duvillard jest tak zawziętym przeciwnikiem Taboureau. Wyraz twarzy zachował poważny, lecz rozbawiony, chciał jeszcze podrażnić barona, chwaląc kolegę:
— Taboureau jest człowiekiem wartościowym, posiada obszerną wiedzę, a chociaż jest niepozorny i może trochę zacofanych pojęć, wszakże urząd swój sprawuje wzorowo...
— To już solidarność za daleko posunięta, bo nie mogę w nią wierzyć! Pan będziesz bronić tego Taboureau, jak bronisz tego poczciwca Barroux!... Ależ to są żarty... jesteś pan zbyt inteligentny, by się bawić w chwalenie tego bakałarza z Grenobli... Wreszcie chociażby w sprawie nam trzem dobrze znanej... w sprawie nominacyi Sylwii... która pragnie debiutować w teatrze Komedyi francuzkiej... cóż zrobił Taboureau?... Odmówił, bez względu na niezaprzeczony talent Sylwii, bez względu na poparcie, jakie miała za sobą. Kochany ministrze, przyznaj, że ten twój Taboureau zrobił głupstwo?... Powiedz, czy tybyś się był sprzeciwiał nominacyi Sylwii?...
— Ja, ja miałbym się temu sprzeciwiać?... Nigdy!. Przenigdy! Taka śliczna dziewczyna, jak ona, zawsze i wszędzie jest na swojem miejscu i samem swem ukazaniem się na scenie już sprawiałaby przyjemność publiczności... Jestem najmocniej o tem przekonany... tylko trzeba, aby minister oświaty był tego samego co ja zdania.
Znów ironiczny lecz ledwie dostrzegalny uśmiech pojawił się na ustach ministra. Doprawdy, że nietrudno było pozyskać względy wszechwładnego barona Duvillard! Zapewnienie debiutu tej dziewczynie otwierało serce i kasę barona! Zwrócił się Monferrand w stronę Fonsègne’a, jakby chcąc zasięgnąć jego rady, a ten zamyślił się głęboko, wiedząc, że koniecznie trzeba znaleźć człowieka zupełnie pewnego na tak ważną z tego względu posadę.
— Na ministra oświaty najlepiej znaleść kogoś pomiędzy senatorami... Lecz wyznaję, że na razie nikogo nie widzę odpowiedniego naszym wymaganiom... Trzeba człowieka z szerszemi poglądami... paryżanina... a jednak kogoś takiego co nie raziłby, stanąwszy na czele uniwersytetu... Jest Dauvergne...
Zdziwiony, Monferrand zawołał:
— Dauvergne?... Któż to taki?... Ach, tak, przypominam sobie! Dauvergne, senator z Dijon!... Ależ on się nie nadaje... i nic nie usprawiedliwiłoby naszego wyboru; Dauvergne niema pojęcia o uniwersytecie!
— Więc szukajmy innego — odparł Fonsègne — szukajmy... Chociaż Dauvergne byłby niezły; prezentuje się pokaźnie, jest wysoki, blondyn, bardzo dekoracyjnej powierzchowności... A przytem, zważcie panowie na okoliczność, że Dauvergne jest bardzo bogaty i ma śliczną młodą żonę, co także coś znaczy... państwo Dauvergne prowadzą dom otwarty a ich przyjęcia w pięknym apartamencie przy bulwarze Saint-Germain są bardzo poszukiwane... umieją przyjmować..
W pierwszej chwili Fonsègne zaproponował swego kandydata z pewnem wahaniem, lecz powoli zaczął przy nim obstawać i wybór ten wydawał mu się rzeczą wyśmienitą.
— Ach, przypominam coś sobie!... Tak, tak, Dauvergne, moi panowie, jest literatem... za czasów młodości wystawił jednoaktówkę, wierszem, w teatrze, w Dijon. A przecież wiecie, że miasto Dijon zna się na literaturze i byle czyjej sztuki nie dopuści na swoją scenę. Lecz nie uważajcie Dauvergna’a za człowieka z prowincyi! Od dwudziestu lat mieszka w Paryżu i noga jego odtąd nie postała w Dijon. Jest paryżaninem w całem znaczeniu tego słowa, ma rozgałęzione stosunki we wszystkich światach paryzkich... Znam go zblizka i powiadam wam, że z Dauvergne zrobimy co zechcemy. To właśnie jest człowiek jakiego nam potrzeba!
Duvillard oświadczył, ze go zna i że znajduje go odpowiednim. Wreszcie po co szukać innego, kiedy ten znalazł się pod ręką...
— Dauvergne, Dauvergne — powtarzał Monferrand. — Nie znam go, ale kiedy wy go znacie, więc niechaj będzie Dauvergne!... Kto wie?... Może z niego będzie przyzwoity minister?... Dobrze, zgadzam się na Dauvergne’a.
Nagle wybuchnął śmiechem, dodając:
— Więc układamy listę przyszłego gabinetu ministrów, z celem, by piękna Sylwia mogła wreszcie wystąpić na scenie teatru Komedyi frauncuzkiej! Ministeryum Sylwii!... No, ale nie bawmy się, bo nie mamy czasu do stracenia... Kogóż więcej sobie dobieramy na ministrów?...
Żartował, wiedząc z doświadczenia, że śmiechem i wesołością można często przyśpieszyć rozwiązanie najtrudniejszego zadania. I rzeczywiście, nieledwie ciągle żartując, ułożyli cały plan kampanii, jaką przeprowadzą, jeżeli jutro ministeryum zostanie obalone. Nie kładąc nacisku, bez słów wyraźnych, lecz rozumiejąc się wybornie pomiędzy sobą, postanowili pozostawić Barroux własnemu jego losowi, w razie potrzeby dopomagając mu nawet, by zatonął, a następnie wyławiając z ministeryalnej powodzi Monferranda. Zapewnione mając ocalenie, Monferrand zobowiązał się względem Duvillarda i Fonsègne’a; mogli liczyć na niego jak na swojego, tem więcej że ich potrzebował. Finansowa potęga barona, oraz wpływ na opinię publiczną takiego dziennika, jak „Globe“, były potężnemi poplecznikami dla każdego męża stanu. Zaś, po za kwestyą Sylwii, tak Duvillard jak Fonsègne potrzebowali człowieka dość potężnego u steru rządu, by mógł raz na zawsze pogrzebać sprawę Afrykańskich kolei żelaznych, chociażby przy pomocy zamianowania komisyi, lecz komisyi będącej całkowicie w jego ręku. Porozumienie między trzema obradującymi nastąpiło prędko i było stanowcze. Nic tak nie zbliża ludzi, jak wspólność interesów, strach, oraz pewność, że połączywszy się mogą sobie zabezpieczyć szeroką bezkarność. Gdy główna sprawa została ubita, Duvillard przedstawił ministrowi polecenie Duthila co do młodej damy z prowincyi, Monferrand natychmiast oświadczył, że wszystko zostanie załatwione podług życzeń barona. Wreszcie okazało się, że sam Duthil jest dobrze widzianym przez ministra.
— Miły chłopiec! Dobrze byłoby, gdybyśmy więcej takich mieli! Jaknajwięcej!
Duvillard podniósł następnie prośbę przyszłego zięcia deputowanego Chaigneux. I ta sprawa została natychmiast załatwiona z jaknajpomyślniejszym skutkiem. Przyszły zięć mógł liczyć na korzystną posadę. Ten poczciwy Chaigneux! Taki oddany, usłużny, czemuż biedakowi nie dopomódz, kiedy można to uczynić z taką łatwością! Wszak Chaigneux zawsze może być przydatny, on nigdy nie odmawia żadnej usługi, a przytem biedaczysko twarde ma życie ze swojemi czterema kobietami...
— A więc wszystko ułożone, skończone?..
— Wszystko ułożone, skończone!
— Tak, wszystko ułożone, skończone!
Monferrand, Duvillard, Fonsègne, wymienili pomiędzy sobą gorące uściski dłoni.
Odprowadziwszy gości do drzwi gabinetu, Monferrand po za wychodzącymi dostrzegł na środku poczekalni stojącego prałata w wytwornej sutanie lamowanej fioletowo, który rozmawiał z młodym księdzem.
Natychmiast poszedł szybko ku niemu i rzekł z wielką uniżonością:
— Ach, monsignor Martha! Niewiedziałem! Przepraszam!... Proszę pana wejść... jestem na usługi...
Lecz uprzejmy biskup, uśmiechnąwszy się z dobrotliwą słodyczą, opierał się, mówiąc:
— To nie moja kolej... zaczekam... ksiądz Fromont przyszedł pierwszy, zatem jego niech pan najpierw wysłucha.
Wobec nalegań monsignora, Monferrand ustąpił i wprowadził do gabinetu księdza Fromont. Konferencya trwała krótko. Monferrand, który zwykle wobec duchownych używał dyplomatycznego sposobu mówienia, w obecnym wypadku odrazu się wypowiedział ze wszystkiem, co się odnosiło do sprawy starego Mikołaja Barthèsa. Piotr wyczekiwał od dwóch godzin rozmowy z ministrem i przez ten czas przeżywał ciężkie chwile obawy, był bowiem przekonany, że go wezwano tutaj, odkrywszy pobyt Wilhelma w jego dworku w Neuilly. Nie wiedział, jaki obrót sprawa weźmie i drżał z obawy o los brata. Słuchając teraz słów ministra, tak był zdziwiony, że słyszy tylko o Barthèsie, że prawie uszom swoim niedowierzał. Minister oświadczył mu, że rząd woli się dowiedzieć, że Barthès uciekł z Paryża, aniżeli aresztować go i raz jeszcze zamykać w więzieniu.
Piotr nie mógł się wydziwić, jakim sposobem policya odkryła miejsce, gdzie się schronił Barthès, a równocześnie udawała, że nie wie o pobycie Wilhelma pod tym samym dachem? Lecz były to zawiłości nie do odgadnięcia, należące do systemu tajemniczych sztuczek policyjnych.
— Zatem panie ministrze, jakie powinno być moje zachowanie się w tej sprawie? Proszę o bliższe objaśnienie... Bo dobrze nie rozumiem...
— Szanowny księże Fromont, całkowicie to oddaję pańskiej roztropności... Trzeba, aby za czterdzieści osiem godzin tego człowieka nie było już u pana, bo gdyby po tym upływie czasu jeszcze się tam znalazł, bylibyśmy zmuszeni aresztować go, co byłoby dla nas rzeszą bolesną, gdyż wiemy, że dom pański jest przybytkiem świętego kapłana, przybytkiem wszystkich cnót chrześciańskich. Zatem, niechaj mu pan poradzi, by dobrowolnie opuścił Francyę, a ja zapewniam, że go nikt podczas podróży nie będzie niepokoić...
Rozmowa była skończona, Monferrand odprowadził Piotra do przedpokoju i, uśmiechnięty, zgięty we dwoje, stanął przed biskupem.
— Monsignor zechce mi wybaczyć... Lecz teraz jestem już na usługi.. Proszę, jeżeli łaska...
Prałat, który dotychczas wesoło rozmawiał z Duvillardem i Fonsègnem, pożegnał ich podaniem ręki, co również uczynił widząc odchodzącego Piotra. Był dziś w doskonałym humorze, jeszcze uprzejmiejszy, niż zwykle, chociaż zawsze czynił, co mógł, by serca wszystkich zjednać dla siebie. Czarne, błyszczące i żywe jego oczy, zdawały się uśmiechać, a piękna, poważna twarz wyrażała nieledwie pieszczotliwą dobroć i ojcowską wyrozumiałość. Wszedł do gabinetu ministra swobodnie, bez pośpiechu, lecz z pewnością człowieka, przywykłego rządzić i panować.
Teraz nikogo już nie było w pustym gmachu ministeryum spraw wewnętrznych, prócz Monferranda i monsignora Martha, którzy, zamknąwszy się w gabinecie, długą wiedli z sobą rozmowę. Był czas, gdy posądzano prałata, że chce pozyskać mandat poselski, lecz grał on daleko potężniejszą rolę, panując, ukryty w cieniu, i będąc przewodnią duszą polityki watykańskiej we Francyi. Bo czyż Francya nie pozostawała najstarszą córką Kościoła?... Jedynym wielkim narodem, który mógł papieżowi przywrócić jego wszechwładzę?... Monsignor Martha zgadzał się na Rzeczpospolitą we Francyi, apostołował ugodowość z tą formą rządu, a katolickie stronnictwo w Izbie pozostawało pod jego pośrednim, lecz całkowitym wpływem. Monferrand, który widział wzrastającą potęgę katolickiej reakcyi, zwanej nowym duchem czasu, mistycyzmu, roszczącego nadzieję pogrzebania wiedzy, był uprzedzająco uprzejmy względem monsignora. Jako człowiek nieprzebierający w środkach i zużytkowujący wszystko, byle zwyciężyć, przygarniał ku sobie i tę siłę, która niespodziewanie czyniła w tej chwili pierwsze kroki, dla zawarcia z nim przyjaznego sojuszu.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.