Paryż (Zola)/Część druga/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Paryż
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Nazajutrz około godziny pierwszej w południe, Piotr przybył do laboratoryum profesora Bertheroy przy ulicy d’Ulm. Bertheroy zajmował cały obszerny dom oddany mu przez rząd w dożywotnią używalność, by mógł w dogodnem laboratoryum pracować nad swojemi doświadczeniami. Pierwsze piętro zostało przerobione na olbrzymią salę, do której sławny chemik zapraszał niekiedy swoich uczniów i wielbicieli, by im mówić o swoich odkryciach i nowych teoryach. W dnie takich przyjęć ustawiano kilka rzędów krzeseł naprzeciwko długiego stołu, na którym pełno było przeróżnych przyrządów, słojów i flaszek, służących do doświadczeń.
Gdy Piotr wszedł do sali, zastał już sporo osób siedzących na krzesłach, byli to przeważnie koledzy Bertheroya, jego uczniowie, a także kilka pań i dziennikarzy. Lecz zebranie nie miało cechy oficyalnej, witano się z gospodarzem domu i rozmawiano równie swobodnie, jak w salonie. Spostrzegłszy wchodzącego Piotra, Bertheroy zbliżył się ku niemu, a nie wypuszczając jego dłoni, którą uścisnął na powitanie, zaprowadził go w pobliże stołu i posadził przy Franciszku Fromont, który tu przybył jeden z pierwszych. Franciszek kończył trzeci rok nauki w szkole Normalnej, będącej tuż obok, i korzystał z każdej sposobności, by uczęszczać do laboratoryum swego mistrza, którego z czcią uważał za najpotężniejszy umysł naszej epoki. Piotr szczerze się ucieszył ze spotkania, bo Franciszek bardzo korzystne na nim wywarł wrażenie podczas wizyty złożonej w dworku Wilhelma na szczycie wzgórza Montmartre. Inteligentna twarz i głębokie, pełne życia spojrzenie młodzieńca pociągająco wyryło się w jego pamięci. Bratanek z równą życzliwością powitał stryja, z młodzieńczym zapałem okazując mu swe uczucia, rad przytem, iż będzie miał świeże wiadomości o chorym ojcu.
Bertheroy rozpoczął wykład. Mówił w sposób przystępny, z prostotą, a chwilami z błyskami dowcipu. Na wstępie streścił historyę swoich poszukiwań i odkryć w dziedzinie materyi wybuchowych. Ze śmiechem wspomniał, iż czasami ma do czynienia z materyami, które mogłyby wysadzić w powietrze całą część Paryża, lecz uspokoił zebranych gości zapewnieniem, iż jest bardzo oględny i ostrożny. Wreszcie zaczął mówić o bombie rzuconej przy ulicy Godot-de-Mauroy, której wybuch był na porządku dziennym w prasie i w rozmowach wszystkich warstw paryzkiej publiczności. Zebrane szczątki bomby zostały powierzone trzem ekspertom, jemu nawet przyniesiono część okruchów, prosząc by wyraził swój sąd. O ile można było sądzić, bomba była nieumiejętnie przygotowana, nabita odłamkami żelaza, z lontem obsadzonym nieledwie że w dziecinny sposób. Lecz zadziwiającym i zagadkowym był jej nabój środkowy, który chociaż musiał być małych rozmiarów spowodował wybuch siły piorunującej. Do jakichże zatrważających rozmiarów mogło dojść spustoszenie, gdyby użyć dziesięć, lub sto takich nabojów! Lecz dotychczas nie można było zbadać, z jakich materyałów składał się ów nabój, eksperci nie zgadzali się w swych orzeczeniach, co plątało i zaciemniało rozwiązanie zadania. Jeden z tych trzech panów stwierdził, iż użyto wprost dynamitu, podczas gdy dwaj inni jakkolwiek nie zgadzali się w szczegółach, lecz przypuszczali nową, nieznaną dotąd mięszaninę. Zaś on, osobiście, oświadczył, że nie może dać stanowczej odpowiedzi, bo przyniesione mu szczątki bomby zbyt mało przedstawiają śladów materyi wybuchowej, by można było zrobić analizę. Z prostotą zapewnił, że nie wie, wyrokować zatem nie może o naturze użytego środka, w każdym razie jest nim niezmiernie zainteresowany jako nowem a nieznanem sobie odkryciem. Tak, środek ten jest nową materyą wybuchową, której siła przewyższa wszystkie dotychczas przewidywane obliczenia. Lecz gdzie i kto był odkrywcą tego nowego materyału wybuchowego?... Może jaki uczony chemik pracujący pojedynczo w swoim laboratoryum, a może prosty nieuk, który nieświadomie trafił na nową formułę i nie zna całej doniosłości odkrytej przez siebie siły? Bo ileż jest znalezionych już a niedostatecznie zbadanych materyałów wybuchowych, a ileż ich pozostaje do znalezienia! Jemu samemu niejednokrotnie się wydarzyło, iż w trakcie poszukiwań w danym kierunku, przeczuwał, odgadywał nowe odkrycie, nie mając następnie czasu lub sposobności do należytego zbadania. Niektóre ze swych spostrzeżeń wyjawił prostodusznie, wskazując kierunek, jaki należałoby przyjąć, chcąc dojść do pożądanego rezultatu. Nie wątpił w decydującą przyszłość materyałów wybuchowych, i z twarzą natchnioną zakończył wykład piękną improwizacyą, mówiąc, iż dotychczas siła ich była profanowaną, gdyż używano jej w celu zemsty i zniszczenia, lecz w przyszłości stanowić ona będzie siłę dodatnią, pomocniczą. Może właśnie w umiejętnie zastosowanych i użytych materyałach wybuchowych spoczywa wspaniały dar, jaki z czasem wiedza złoży ludzkości. Przez wiedzę zdobyte i ujarzmione siły staną się wyswobodzeniem, będą dźwignią która poruszy i odmieni świat cały. Pozostaje więc zadanie ujęcia tych sił w karby zupełnego posłuszeństwa, by niewolniczo służyły na skinienie człowieka.
Wykład trwał nie dłużej nad półtory godziny, a przez cały ten czas Piotr widział, z jakim zapałem Franciszek wsłuchiwał się w słowa mistrza, płonąc ze wzruszenia przed ukazywanemi przez niego horyzontami. Piotr również był zainteresowany treścią wykładu, tem więcej, że chwytał dla niego jednego zrozumiałe aluzye, oraz odgadywał teraz przyczyny wielkiej obawy Wilhelma, by uczyniony przez niego wynalazek nie wpadł w ręce sędziego śledczego przy indagowaniu Salvata. Żegnając się z Bertheroyem, rzekł do niego z naciskiem:
— Wilhelm będzie żałował, że nie mógł słyszeć porywająco pięknych poglądów pańskich.
Bertheroy uścisnął dłoń Piotra i, patrząc mu w oczy, rzekł z uśmiechem:
— Powtórzysz coś słyszał, on zrozumie jak należy... wiem, że mógłby więcej odemnie o tem powiedzieć.
Piotr wyszedł razem z Franciszkiem, który przez uszanowanie względem mistrza zachowywał się dotąd milcząco, teraz zaś, idąc ulicą przy stryju, odezwał się:
— Jaka szkoda, że człowiek tak wyjątkowego umysłu, jak Bertheroy, człowiek wyzwolony ze wszystkich przesądów i wierzący tylko w prawdę wiedzy i zbawienie przez wiedzę, pozwolił się skrępować oficyalnemi tytułami i zaszczytami! Te wszystkie godności i tytuły zmniejszają jego naturalną dostojność. O ileż my, młodzież, wolelibyśmy go widzieć mniej obwieszonego orderami i niekorzystającego z wyznaczonych mu przez rząd pensyi i orderów!
— Cóż chcesz — odparł Piotr pobłażliwie — trzeba żyć i mieć możność spokojnej pracy. Wreszcie mam najgłębsze przekonanie, że Bertheroy jest wyższy po nad wszystkie dostojeństwa, jakiemi pozwala się obdarzać.
Gdy doszli do szkoły Normalnej, Piotr zatrzymał się w przypuszczeniu, że Franciszek go pożegna, by wrócić do zwykłego zajęcia. Lecz młodzieniec tylko spojrzał na stary gmach, w którym spędzał teraz część swego życia i rzekł, idąc dalej:
— Nie, nie, dziś czwartek, jestem wolny. Szkoła daje nam sporo wypoczynków, aż za wiele... Lecz rad z tego jestem, bo mogę więcej czasu spędzać w domu, pracując na zwykłem mojem miejscu w pracowni, przy tym samym stole, na którym odrabiałem kiedyś lekcye zadawane w liceum. A dziwna rzecz, lecz najchętniej się uczę, najjaśniej wszystko rozumiem, gdy spokojnie siedzę w naszej pracowni na Montmartre.
Gdy przed paru laty Franciszek po zdaniu właściwych egzaminów mógł wybierać pomiędzy szkołą Politechniczną a szkołą Normalną, wstąpił do tej ostatniej i zawsze odtąd był pierwszym uczniem w swojej sekcyi. Ojciec jego pragnął, by miał jakiś zawód w ręku, by był profesorem, chociażby ze zrzeczeniem się służby czynnej na rzecz osobistego dalszego kształcenia się i niezależnej pracy, jeżeli okoliczności dozwalałyby na tak szczęśliwą przyszłość. Obecnie Franciszek kończył trzeci rok szkolny i przygotowywał się do egzaminu, mającego mu dać stopień licencyata. Pracował usilnie i jedynem jego wytchnieniem były piesze wędrówki pomiędzy szkołą, a wzgórzem Montmartre, oraz spacery w ogrodzie Luksemburskim.
Machinalnie, z przyzwyczajenia, Franciszek skierował się i teraz w stronę tego ogrodu, a Piotr poszedł wraz z nim, ożywioną prowadząc rozmowę. Dzień był pogodny i, jak na luty, niezwykle ciepły, prawie wiosenny. Bladawe słońce migotało pomiędzy bezlistnemi jeszcze drzewami, lecz krzaki bzu ukazywały już drobne, zielone pączki. Rozmawiali o szkole Normalnej.
— Wyznaję — mówił Piotr — że wcale się nie zachwycam jej duchem. Prawda, że system wykładów jest dobry, bo chcąc kształcić profesorów, należy przedewszystkiem nauczyć ich rzeczy odnoszących się do rzemiosła, a zatem wbić im w głowę cały zasób wiadomości. Lecz na nieszczęście niewszyscy ci młodzi ludzie z profesorskim wykształceniem pozostają wiernymi karyerze, którą obrali. Wielu z nich rozprasza się po świecie i w imię wyższego wykształcenia, jakie posiedli, zajmują stanowiska w prasie i dyktują prawa sztuce, literaturze, społeczeństwu. Zarozumiałość ich jest wielka, a rzekłbym — nawet szkodliwa. Wywierają oni zbyt wielki wpływ na opinię publiczną, nie bacząc na skutki, i tak widzieliśmy ich nie tak dawno gorliwymi wielbicielami Woltera, obecnie zaś bawią się w spirytualizm, mistycyzm, upędzając się za modą i powodzeniem w salonach. Są dyletantami i kosmopolitami. Wszak za ich to sprawą szerzy się dziś modne powątpiewanie w doniosłość wiedzy. Wiara w wiedzę okazała się rzeczą brutalną, nie salonową, więc, zapominając o jej dobrodziejstwach, a pragnąc się dostosować do wykwintnego nieuctwa kół towarzyskich, gdzie im drzwi uchylono, panowie ci udają przesyt i znużenie, by z gracyą o wszystkiem powątpiewając, uczyć się min znudzonych, lecz wytwornych, naiwności sztucznej, lecz dobrego tonu. W ciągłej będąc obawie, by ich kto nie wziął za uprawiających rzemiosło profesorskie, obgadują szkołę, ćwicząc się jej kosztem w zjadliwej ironii, słowem, pragną zdobyć miano paryzkich światowców. Dla przypodobania się w salonach, zawsze każdy z nich gotów odgrywać rolę dobrze wyćwiczonegoo pieska, umiejącego ładnie służyć na dwóch łapkach, z wdziękiem i przymileniem spoglądając na obecnych. Oto są przyczyny ich napaści na wiedzę i głoszenia proroctw o jej upadku! Hipokryzyą powodowani, dla przypodobania się tym, których ton naśladują, twierdzą, iż łaską dotknięci, powrócili ku wierzeniom maluczkich, ku naiwnemu i rozkosznemu idealizmowi małych dzieciątek, ku sianku w obórce, w której Jezus się urodził.
Franciszek serdecznie się roześmiał.
— Tak, tak, jesteś może trochę złośliwy dla tych panów, mój stryju, lecz portret, jaki skreśliłeś, jest uderzająco do nich podobny!
— Mówię o nich, czerpiąc w moich wspomnieniach. Znałem kilku takich jegomościów, a każdy z nich, co do jednego, był olśniony nieznanem sobie dotąd życiem paryzkich salonów i, by tam się utrzymać, by go ztamtąd nie wyproszono, rzucał się bez pamięci w wyznawanie najzacofańszych poglądów. Pogardzał energią i pracą, z obrzydzeniem mówił o wolności, niedowierzająco i pogardliwie wyrażał się o wiedzy, niewierzył w jej przyszłość i potrzebę nauki. Z wystudyowanem przed lustrem znudzeniem, pan taki oświadcza, iż w nic nie wierzy, lub wierzy we wszystko, co nieznane! Zdaje mu się wtedy, iż nikomu nie może przyjść na myśl porównać go do pana Homais, tego typu pospolitości i prowincyonalnej erudycyi. Lecz jakkolwiek śmiesznym jest ten typ stworzony przez Flauberta, wolę pana Homais, który przynajmniej jest przekonany o tem, co mówi. Powtarza, iż dwa a dwa jest cztery, lecz wie napewno, iż tak jest rzeczywiście i że inaczej być nie może. Powtarzać tak uznane prawdy jest głupio i zbytecznie, lecz na pewno o wiele to mędrsze, aniżeli naprzykład wiara w cuda dziejące się w Lourdes.
Franciszek spojrzał ze zdziwieniem na księdza, a ten, zrozumiawszy tego przyczynę, postanowił miarkować się w swych wyrażeniach. Pomimo to, w dalszej rozmowie z bratankiem, nie powstrzymywał wylewu swej goryczy, mówiąc o dzisiejszej intelektualnej młodzieży, którą posądzał, iż w całości jest pogrążoną w kryzysie rozpaczy i zwątpienia. Równie jak litował się nad biednym ludem roboczym, mrącym z niedostatku i nędzy, tak z pogardliwem ubolewaniem odnosił się względem uniwersyteckiej młodzieży, która wobec prawdy życia traciła odwagę i z dziecięcem kwileniem zwracała się ku przeszłości, szukając pocieszenia w kłamliwych obietnicach spirytualizmu, w mrzonkach o nieśmiertelności, o wiekuistem szczęściu, i, zamiast ukochać życie, marzyła o śmierci, egzaltując się ku pozagrobowemu bytowaniu. Nie jest-że to zbrodniczym zamachem na życie, marzyć o wyzwoleniu się z niego?... Nie jest że ohydą usunąć się od spełnienia swego zadania i przyłożenia się do ogólnego ludzkiego wysiłku?... Cóż za szalony egoizm powodował każdą taką jednostką! Każde takie ja, zamykało się tylko w sobie i chciało być środowiskiem wszystkiego, wymagając dla siebie szczęścia przez siebie i tylko dla siebie. Ach, czemuż ta młodzież nie ocknie się z pomyłki, by zwrócić się ku pięknu życia, by z samowiedzą i z odwagą spełnić swe zadanie, dążąc ku prawdzie, ucząc się poznawać przeszłość jedynie dla wyzwolenia się i unikania jej błędów w przyszłości! Piotr sądził, iż większość młodych umysłów popadła w sidła spaczonej metafizyki i bolał nad tym zwrotem chociaż uwzględniał, że to się stało skutkiem rozdroża niewyjaśnionych, a tak licznych pojęć i zdań, jakie dostrzegał, nie umiejąc ich rozwiązać, każdy młody kształcący się umysł. A więc może to było tylko zmęczenie słabych pod zbyt ciężkiem brzemieniem i lenistwo, albo lęk zmęczenia.
Franciszek przerwał mu przecząc:
— Ale mylisz się, stryju! My niewszyscy takimi jesteśmy... chyba znasz tylko młodzież z sekcyi filologicznej... bo z pewnością zmieniłbyś sąd, poznawszy naszą sekcyę matematyczno-fizyczną. Tak, nasi koledzy z literackiego wydziału oburzają się przeciwko pozytywizmowi, i zdają się podzielać słynną opinię o bankructwie wiedzy. Przypuszczam, że jest w tem trochę winy profesorów, jakich mają tam obecnie, przeważnie neo spirytualistów i dogmatycznych retoryków. A jest w tem i wina mody, jak słusznie zauważyłeś przed chwilą. Wydelikaceni panicze, lub takich chcący udawać, prawie wszyscy uznają, że wiedza jest zbyt brutalna i zbyt naga, wprost rażąca ich nerwy. Im potrzeba we wszystkiem wdzięku, wytworności, blasku, chociażby tylko pozornego połysku. Lekkomyślni ci eleganci są więc naturalnymi zwolennikami tak zwanego przez ich mistrzów „nowego ducha“!
— Ach tak, nowy duch! Ileż podstępu jest w tej drobnej na pozór formułce! To już gorzej, niż moda, która zwykle prędko się zmienia. To taktyka, i jaka wstrętna i okrutnie przebiegła taktyka! Przywoływanie wszystkich ciemności ku zwalczeniu światła, okiełznanie umysłów, odgrodzenie ich od prawdy i sprawiedliwości, a tem samem trzymanie ich w poniżającej, zależnej służalczości!
Zdumienie Franciszka wzrastało i znów znacząco spojrzał na stryja, noszącego czarny strój księży. Pod wpływem tego spojrzenia Piotr zamilkł. Stanęła mu teraz w pamięci postać monsignora Martha. Zdawało mu się, że słyszy pieszczone słowa, przez niego głoszone z kazalnicy w kościele św. Magdaleny, słowa ckliwej miłości Kościoła, słowa usiłujące przywabić umysły i pozyskać Paryż polityce Watykanu i propagowanej idei neo-katolicyzmu, przygarniającego do swego łona demokracyę, oraz wiedzę. Tak, niezawodnie, lecz by ten Paryż i wiedzę na swój sposób urobić, a tem samem zatruć i zniszczyć doszczętnie! Tak, teraz zawrzała ostateczna walka! Zbiorowemi siłami Rzym postanowił lać truciznę młodzieży i wzmogła się ku temu usilność we wszystkich zakładach naukowych, pozostających pod kierunkiem, lub wpływem księży. Na wszystkie świata strony coraz natarczywiej głosili oni teraz wieść o odrodzeniu się mistycyzmu, szalone rojąc nadzieje, iż tym sposobem przyśpieszą stłumienie wiedzy! Mówiono, że monsignor Martha był wszechpotężnym, chociaż ukrytym, kierownikiem katolickiego uniwersytetu w Paryżu, a w zaufanem kółku zwierzając swe plany twierdził, iż zło jest tak oporne, że pomimo usiłowań, zaledwie trzecie pokolenie uczniów przyniesie pożądany rezultat krzewionej nauki. Lecz wtedy Kościół dobroczynne swe rządy bezpodzielnie ugruntuje we Francyi.
— Mylisz się wszakże, stryju — rzekł Franciszek — przypuszczając, że nasza szkoła Normalna ulega wpływom rządzącym w uniwersytecie katolickim. Prawda, że znajdują się pomiędzy nami wierzący, lecz ci należą do wyjątków. Nawet w wydziale filologicznym mało się ich napotyka, a większość składa się ze sceptyków, niewnikających w żadną rzecz głębiej, myślących tylko o własnej przyszłej karyerze. Są to przede wszystkiem profesorowie i już uważający się za takich, chociaż chwilami ogarnia ich wstyd ich przedwczesnej dojrzałości i, chcąc udawać młodych, a wyemancypowanych, bawią się w ironię, w krytycyzm, jak zwykle ludzie niezdolni do oryginalnej twórczości. Trudno się spodziewać, by z ich szeregu wyszedł człowiek gienialny, ów gieniusz pożądany i wyczekiwany. A może i lepiej, by upragniony ten zbawczy umysł zajaśniał wśród nas w całej swej surowej a potężnej naturze, nietknięty krytycyzmem, nieobeznany z naszemi książkami, w pełni siły, narzucający się nam brutalnie mocą własnej piękności i prawdy. Niechajby co prędzej stał się ten wyłom, otwierający nam pochód ku rzeczywistemu światu! Lecz, wracając do kolegów w mojej naukowej sekcyi, to za tych ręczę, iż na nich nie działa ani neo-katolicyzm, ani mistycyzm i okultyzm, ani żadne inne fantasmagorye, będące dziś w modzie. Kwestye religii mało ich obchodzą i z pożądaną trzeźwością i jasnością umysłów zajmują się wyłącznie wiedzą. Cały ich zapał skierowany jest ku wiedzy doświadczalnej, której zakres pragną wzbogacić swoim wysiłkiem, wierząc iż to najszczytniejsze zadanie wszystkich pokoleń rodu ludzkiego. Ci przyszli pracownicy na takim lub innem polu naukowem, są z natury swej pozytywistami, ewolucyonistami, deterministami, którzy wierzą tylko w badanie i doświadczalność, by pracą w tym kierunku zdążać ku prawdzie i rzeczywistemu zdobyciu świata.
Rozmowa pomiędzy stryjem a bratankiem, stawała się coraz więcej ożywioną i swobodną. Długo już chodzili po spokojnym, słonecznym ogrodzie, gdy Franciszek zawołał:
— Młodzież, któż ją zna... i któż ją znać może?... Ileż razy śmiejemy się pomiędzy sobą, gdy różni mistrze i apostołowie wyrokują, że jest biała, lub czarna, albo szara, stosownie do chwilowego życzenia ich samych, i potrzeby poparcia własnych ich pojęć, lub dążności. Prawdziwa młodzież spędza czas w szkołach, w laboratoryach i bibliotekach. I ta właśnie pracująca młodzież jest przyszłością, a nie młodzież hałaśliwa, politykująca i zwracająca na siebie uwagę ulicznemi manifestacyami. Lecz tych krzykaczy wszędzie widać i słychać, więc cóż dziwnego, że ogół po nich sądzi o całej młodzieży, podczas gdy w rzeczywistości najlepsza jej część pracuje w milczeniu, z zapałem oddana spełnieniu swego zadania. Takich znam najwięcej i pomiędzy nimi przestaję, wiem zatem ile jest w nich energii i niezmordowanego wysiłku, by módz w przyszłości pchnąć naprzód pochód ku światłu, by wieść dalej pracę rozpoczętą przez poprzedników i wzbogacić dorobek już osiągnięty. Niechaj im kto oświadczy, iż wiedza zbankrutowała, a ruszą tylko ramionami nad nieuctwem mówiącego, bo wiedzą oni najlepiej, że nigdy tyle serc nie płonęło miłością wiedzy, i że jej zdobycze nigdy nie były obfitszemi. By głoszone słowa o bankructwie wiedzy mogły się kiedykolwiek przyodziać w pozory prawdy, na to trzeba, by przez wielką ilość pokoleń zamknięto szkoły, zniszczono laboratorya i biblioteki, a wtedy może czasowo zapanują ciemności i wznowią się nadprzyrodzone wierzenia, będące pocieszeniem serc słabych i podporą mózgów, będących w zaniku!
Zapał Franciszka przerwało nadejście młodego, wysokiego blondyna, który, zatrzymawszy się przed nim, podał mu rękę. Piotr zdziwił się, poznawszy syna barona Duvillard, który powitał go, uchylając kapelusz. Okazało się, że młodzi ludzie kolegowali kiedyś z sobą w liceum Condorceta.
— Ty tutaj?... — zawołał Franciszek — Cóż ty możesz tu robić w naszej łacińskiej dzielnicy?...
— Jestem przypadkowo... przechodząc... idę daleko... za obserwatoryum, do Jonasa... Czyż byś ty nie znał Jonasa?... Ach, mój drogi... wiesz... to rzeźbiarz niezrównanej gienialności, jego wielkość polega na tem głównie, iż prawie się nie posiłkuje materyą... Ostatnim jego dziełem jest „Kobieta“, figurka niewiększa od małego palca, lecz ileż w niej duszy! Ach, wiesz, jestem zachwycony. Jonas pomija nieledwie ciało, a uwydatnia duszę... pojmujesz więc, jaka to dla mnie rozkosz, dla mnie, gardzącego wstrętnemi formami kobiecego ciała... Tak, Jonas stworzył kobietę, jaką być powinna, pochwycił jej sylwetkę, lecz tylko w głównym jej symbolu. Ach, jakże pięknem jest jego dzieło!... Wprost przygniata swoją wielkością... estetyką... religią...
Franciszek patrzał na mówiącego z uśmiechem, bawiąc się jego słowami i wyglądem. Hyacynt miał na sobie bardzo długi surdut ściskający figurę w pasie, a długie włosy w sztucznie zaczesanych puklach, opływały mu twarz wygoloną i podmalowaną. Widocznie usiłował mieć postać androgina.
— Czem się jeszcze interesujesz?. Zdawało mi się, że pracujesz... że piszesz wiersze... czyś już wydał jaki poemat?
— Ach, wiesz.. samo wspomnienie jest dla mnie znużeniem... tworzyć, odstręcza mnie... Ach, ileż mnie to odstręcza... Przemagam się wszakże, jak tworzę bez pośpiechu... całemi tygodniami; pierwej myślę, nim stworzę wiersz jeden... Lecz mam już kilkunastozwrotkowy poemat zupełnie ukończony... „Koniec kobiety“. Jak widzisz, jestem bezstronny, mogąc podziwiać arcydzieło Jonasa, który wierzy jeszcze w potrzebę istnienia kobiety... Lecz uwzględnić go należy... jest rzeźbiarzem... jest to dział sztuki poniżająco działającej, zwłaszcza na samych artystów... rzeźba jest zawsze brutalna... materyalna... Poezya... ach poezya... to rzecz inna... lecz na nieszczęście splugawiono poezyę kobietą!... Zbyt często, zawsze niepotrzebnie śpiewano wiązaną mową o kobiecie!... Czas, by się to skończyło! Czas oczyścić przybytek poezyi z kału, jaki pozostawia chociażby wspomnienie samicy!... Ach, czemuż poezyi nie uszanowano od tak plugawego zetknięcia!... Bo mówiąc o kobiecie, czyż zaraz myśl się nie mroczy tylu i tylu wadliwościami z nią nierozłączonemi... płodność... macierzyństwo... wreszcie wszystko... wszystko, co do kobiety się odnosi, jest tylko jednem wielkiem obrzydzeniem... Jakże jest pożądanem, byśmy wszyscy mogli dotrwać w poszanowaniu naszej czystości i, niepokalani związkami z kobietą, skazać naszem obrzydzeniem wszystkie te samice, by wymarły niezapłodnione. Byłby to koniec wszystkiego... koniec szczytny pięknem czystości!
Wycedziwszy te poglądy tonem omdlewającym, Hyacynt się pożegnał i odszedł zwolna, wyprężając tors, a falując biodrami, zadowolony z wrażenia, jakie wywarł na dawnym koledze.
— Czy podtrzymujesz z nim znajomość? — spytał Piotr.
— Nie, ale kolegowałem z nim we wszystkich klasach w liceum Condorceta. Był zawsze jednym z najgorszych uczniów, lecz chciał nam imponować milionami swojego ojca, chociaż mówił o nich z udaną pogardą. Przechwalał się krańcowością poglądów i twierdził, że pragnie podłożyć ogień pod minę, któraby świat wysadziła w powietrze. W tym celu nauczył się palenia papierosów, by mieć zawsze ogień w pogotowiu! Chwalił się, że może tylko czytać książki Schopenhauera, Nietzschego, Tołstoja i Ibsena! A teraz, jak widzę, jest chory na bzika.
— Ach, mój drogi, jakie to smutne! Życie dało mu uprzywilejowane stanowisko wśród szczęśliwych wybrańców, a on z nudów, ze znużenia, marzy o zagładzie i okrutniejszym jest od tych, którzy chcą wszystko obalić wprost z odmiennych pobudek!
— Hyacynt Duvillard jest przedewszystkiem śmieszny! — odrzekł Franciszek. — Doktrynerzy, głoszący o bankructwie wiedzy, wywołali mistycyzm i nowy zwrot ku spirytualizmowi, lecz czyż można obawiać się ich, jeżeli w tak krótkim czasie doszli do wytworzenia równie niedorzecznych przejawów w sztuce i w literaturze?... Po kilku latach wywieranych przez nich wpływów, widzimy rozkwit satanizmu, okultyzmu, już nie mówiąc o wskrzeszonych obyczajach Sodomy i Gomory. Po owocach sądzić można o jakości drzewa i, zamiast odrodzenia na tle przeszłości, nie jest-że oczywistością, iż jesteśmy świadkami przejściowej reakcyi, która wiele przyczyn tłomaczy?... Świat stary nie chce położyć się do grobu i walczy ze śmiercią, wijąc się w ostatnich konwulsyach, rozpaczliwie ciska się, dysząc resztkami życia, które zginie, zalane przez wzmagający się przypływ prawd, zdobywanych przez wiedzę. W tem tylko jest przyszłość, świat nowy, budowany przez młode, pracujące pokolenie, które w ciszy, bez upędzania się za rozgłosem, dąży ku podołaniu wielkości swego zadania. Jesteśmy tutaj w uprzywilejowanej siedzibie tej pracującej młodzieży, a wytężywszy słuch, zrozumiemy ciszę tej dzielnicy Paryża. Ta wielka cisza powstaje z wytężenia wszystkich tych młodych mózgów pogrążonych w pracy nad książką, nad rozważaniem rzeczy przeczytanej, karty skreślonej, prawdy zdobytej i wiodącej ku nowym zwycięztwom!
Przystanąwszy wśród rozległego obszaru w pośródku ogrodu, Franciszek powiódł szerokim giestem ręki do koła, jakby sięgając po za wyniosłe, stare drzewa, w dal, tam, gdzie się wznosiły gmachy przeróżnych naukowych instytucyj, wszystkie wyższe szkoły, fakultety prawa i medycyny, Instytut złożony z pięciu akademij, biblioteki, muzea, niezliczone zbiory pomocnicze, cały dobytek pracy umysłowej, rzucony i rozsiadły w tej właśnie dzielnicy olbrzymiego Paryża.
Piotr milczał wzruszony, zachwiany w swem powątpiewaniu i zdawało mu się, że w istocie słyszy tętno wysiłku pracy młodzieży, zaludniającej klasy, amfiteatry, laboratorya, czytelnie i stancye we wszystkich domach łacińskiej dzielnicy. Cisza tu panująca była oznajmieniem trwającej pracy, odwrotnie więc, niż w dzielnicach fabrycznego Paryża, gdzie powietrze drżało od hałaśliwego huku maszyn i warsztatów, od warczenia niezliczonych kół, dyszenia pary i ludzkich nawoływań, lub skargi, a nawet przekleństwa. Lecz tutaj, w łacińskiej dzielnicy wysiłek równie był potężny, choć cichszy, a zmęczenie przynosiło plon inny, lecz niemniej bogaty. A więc prawdą jest, że najzdrowsze umysły francuzkiej młodzieży nie wyrzekły się żadnej nadziei?... Nie zwątpiły o żadnem zwycięztwie?... I w cichym, potężnym wysiłku cała ta młodzież dąży ku prawdzie, ku jutrzejszej sprawiedliwości?...
Po dłuższej chwili milczącego zadumania i wspólnego wzruszenia, Piotr wraz z Franciszkiem wyszli z ogrodu i skierowali się ku Sekwanie.
— Wrócę teraz na Montmartre, czy zechcesz iść ze mną, mój stryju?...
Piotr chętnie się zgodził, zwłaszcza gdy się dowiedział, że Franciszek zamierza wstąpić do muzeum Luwru, po pracującego tam swego brata. Wspaniałe sale muzeum malarstwa prawie były puste skutkiem niezwykle pięknej, ciepłej pogody, i tem silniej uderzały swą majestatyczną, szlachetną powagą, że na ulicach miasta panował niezwykły ruch i gwar spacerującej publiczności.
Odnaleźli Antoniego w sali Prymitywów. Pogrążony w pracy, nie zauważył ich nadejścia, rysując akademię z obrazu Mantegna. Starał się być skrupulatnym w oddaniu tak całości, jak szczegółów; rysował z rodzajem nabożeństwa. Antoni był zapalonym wielbicielem prymitywów, lecz bynajmniej nie ze względu na ich mistycyzm i polot idealny, jakich to przymiotów dopatruje się w nich dzisiaj panująca moda. Młody człowiek na przekór modzie, czcił w nich, i słusznie, ich szczerość i naiwny realizm, ich poszanowanie i skromność wobec natury, ich wielką lojalność, a nawet drobiazgowość, z jaką usiłowali odtwarzać ją w swych dziełach. Całemi dniami przesiadywał przed ich obrazami, studyując i kopiując, by się od nich nauczyć trzeźwego i sumiennego rysunku, szlachetnego pojmowania modelu, co zawdzięczali oni szczerości swego artystycznego powołania.
Kilkogodzinna praca w muzeum rozpromieniła twarz Antoniego, a bladoniebieskie jego oczy pałały blaskiem natchnienia. Jasnowłosy ten olbrzym o twarzy zwykle łagodnej i rozmarzonej był teraz podniecony, rozgorączkowany, a wysokie jak wieża czoło, które odziedziczył po ojcu, zdawało się być cytadelą zbrojną dla zdobycia prawdy i piękna. Miał lat osiemnaście, lecz już zdecydował o kierunku swego życia. Przed ukończeniem liceum ogarnęła go nieprzezwyciężona niechęć do nauk klasycznych i cały czas spędzał rysując. Upoważniony przez ojca, przestał uczęszczać do liceum, lecz obdarzony wybitną oryginalnością artysty, Antoni nie mógł się odnaleźć w rozpoczętych studyach, wahał się i przerzucał, sam jeszcze nie wiedząc czego szuka. Spróbował być grawerem na miedzi, bo ojciec żądał, by każdy z synów posiadał w ręku rzemiosło. Lecz wkrótce zajął się drzeworytnictwem i przy tem pozostał, jakkolwiek mówiono mu, iż sztuka ta jest w zupełnym upadku, zwyciężona chemicznie trawionemi kliszami. Antoni postanowił stać się odnowicielem upadającej sztuki drzeworytniczej. Marzył o rytowaniu na drzewie własnych swoich rysunków, chciał być mózgiem tworzącym i ręką dokonywającą dzieła, a pewnym był, iż tylko tym sposobem wywoła efekt żądany i nowy, zgodny z pierwotnem widzeniem artysty. Przez posłuszeństwo względem ojca podejmował się drzeworytów dla bieżących wydawnictw ilustrowanych, lecz po za tą zarobkową, rzemieślniczą pracą nie przestawał dążyć ku urzeczywistnieniu swej myśli i już zdołał wykonać kilka desek, zapowiadających zadziwiające rezultaty. Rysował na nich sceny proste, wzięte z życia i, tnąc je rylcem w drzewie, akcentował silnie, upraszczając szczegóły, a podnosząc charakter ogólny, rysy najważniejsze. W krótkim czasie doszedł do doskonałości, zdumiewającej w tak młodym chłopcu.
Zamieniwszy kilka zdań z przybyłymi, Antoni otworzył tekę, by schować dziś rozpoczęty rysunek z obrazu Mantegna.
— Czy masz zamiar wyciąć to na drzewie? — zapytał Franciszek.
— O nie! Rysowałem to wprost dla skąpania się w źródle niewinności... dla nauki, by mieć w pamięci, że trzeba być skromnym i szczerym... Lecz rysunek ten cóż może mieć wspólnego z życiem współczesnem?... Uczyć się na nim można wiele, ale tylko uczyć, dziś życie jest odmienne.
Piotr, pociągnięty budzącą się w swem sercu sympatyą dla synów Wilhelma, wyszedł razem z nimi z muzeum i prawie mimowoli szedł w ich towarzystwie w stroną Montmartre. Oni, zapewne to samo tajemnie odczuwając i szczerą sympatyą wywzajemniając się stryjowi, wypowiadali się przed nim w całej szczerości swych myśli. Antoni mówił teraz o swych marzeniach i dążnościach artysty:
— Tak, zapewne, kolory posiadają siłę i wdzięk niezrównany i, rzec można, że bez nich niepodobna wywołać całości piękna. Lecz, rzecz dziwna, ja osobiście nie uważam ich za niezbędne. I wydaje mi się, iż z czasem zdołam odtworzyć to czego pragnę, może mi się uda wywoływać wszystkie efekta, całość życia, za pomocą czarnych kresek i plam na białym papierze. Przypuszczam nawet, iż tym sposobem odtworzone wrażenie życia skupiać je będzie silniej i głębiej, wyswobodzone ono będzie z ułudnej pieszczoty barw, bawiącej oczy z krzywdą dla piękna linij. Ach, ale czy doścignę tego celu! Czy wyrażę co pragnę! Patrzmy, chociażby dokoła siebie, na ten Paryż, którego ulicami teraz idziemy. Otóż chciałbym uchwycić chwilę, w której pośród niego żyję, pragnę znaleźć sceny i typy, mogące się stać nieśmiertelnemi świadkami naszej epoki. A chcę, aby to było dokładnem oddaniem rzeczywistości, naiwnem wrażeniem i wzruszeniem, bo tylko dzieła stworzone w szczerości, w poszanowaniu i nabożeństwie wobec natury, mają racyę wobec nieśmiertelności piękna. Mam już rozpoczęte studya, mam nawet kilka rozpoczętych figur i pokażę ci to kiedy, mój stryju... Ach, ale kiedyż nastąpi chwila, gdy odważę się wprost ciąć na drzewie bez poprzedniego przygotowawczego rysunku, bez straty czasu, pomiędzy tworzeniem a wykonaniem, bo to studzi zapał i osłabia siłę pierwotnie poczętego planu! Wprawiam się teraz by tylko szkicowo, ołówkiem rzucić główne wytyczne, a dopiero z dłutem w ręku idę dalej, powierzając cięciu odnalezienie pożądanych efektów. Zdarza się, iż dłuto bywa mi posłuszne i tnie z energią, z niespodziewaną miękością, z subtelną prawdą. Tak, w mojem pojęciu, rysownik i grawer powinien być twórcą i wykonawcą... inaczej być nawet nie może. Gdyby mój rysunek wyciął kto inny, musiałby w nim zabić życie jakie ja w niego wlałem... Stworzone moim mózgiem istoty żyć będą, jeżeli moje palce odtworzą je pod naciskiem tego samego wrażenia.
Rozmawiając, doszli do stóp Montmartre. Piotr chciał się z bratankami pożegnać, by tramwajem wrócić do siebie, do Neuilly, lecz Antoni, podniecony wypowiadaniem swych teoryj, zapytał Piotra, czy zna rzeźbiarza Jahana, który ma swoją pracownię na szczycie wzgórza i pracuje obecnie nad aniołem, dla bazyliki Sacré-Coeur. Okazało się, że Piotr, nawet z nazwiska, ale znał rzeźbiarza Jahana, Antoni więc nalegał:
— Stryju, chodź z nami, wstąpimy do jego pracowni, to artysta wielkiej przyszłości. Zobaczysz anioła, jakiego ulepił z gliny, gdy otrzymał zamówienie, lecz projekt nie podobał się księżom. Za to nam się podoba i pragnę, byś to zobaczył.
Pochlebne odezwanie się Franciszka o talencie młodego rzeźbiarza zdecydowało Piotra i wszyscy trzej razem zaczęli się piąć po stromych schodach, wiodących na szczyt wzgórza, ku bazylice Sacré-Coeur.
W pobliżu bazyliki, w jednym z licznych tymczasowych budynków, służących na składy wykonywanych robót przy nowo wznoszonym kościele, Jahan urządził swoją pracownię dość wielką, by mógł w niej stanąć posąg kolosalnego anioła. Trzej przybyli goście zastali młodego rzeźbiarza w bluzie roboczej, komenderującego kamieniarzami, którzy pracowali nad obciosaniem olbrzymiej bryły kamienia, potrzebnego na projektowany posąg. Jahan miał lat trzydzieści sześć, gęstą czarną czuprynę i wielką czarną brodę, zdrowe, czerwone usta i piękne płomienne oczy. Urodził się w Paryżu i kształcił się w szkole sztuk pięknych, lecz skutkiem niezależnej swej natury, miał bezustanne, nieprzyjemne utarczki z panującą tam rutyną profesorów, której ulegał tylko z musu.
— Domyślam się — zawołał. — Przychodzicie panowie zobaczyć mojego anioła, który się nie podobał w arcybiskupstwie. Wręcz mi go odmówiono... Oto macie go, patrzcie!
Projekt, ulepiony z gliny, miał zaledwie metr wysokości. Figura anioła, o szeroko rozwartych skrzydłach, zdawała się unosić lotem w nieskończoność. Ciało nagie, z lekko rzuconą draperyą, przedstawiało szczupłą, a zarazem silną postać młodzieńca o twarzy promiennej zachwytem, upojonej rozkoszą ponadziemskiej ekstazy.
— Moi sędziowie w arcybiskupstwie znaleźli, że mój anioł zbyt wyraźnie przypomina człowieka. I, prawdę mówiąc, mają racyę... Bo czyż może być coś trudniejszego, jak wyobrazić sobie anioła?... Wszak nie wiemy nawet jakiego jest rodzaju? Męzkiego czy żeńskiego?... A przytem jeżeli się niema wiary, bierze się pierwszy lepszy model i kopiuje się jego ciało, psując umyślnie harmonię, by utrzymać się w pomyłkach przyjętych wymagań... Otóż, podjąwszy się tego obstalunku, wyobraziłem sobie anioła w postaci pięknego wyrostka, któremu wyrosły skrzydła, by mógł wzbić się wysoko ku niebu, upojony podziwem radosnych promieni słońca... Księża zaraz dostrzegli, że mój anioł niedość pobożnie jest rozmodlony i, zgorszeni, nie uznali go za swojego anioła... Więc cóż było robić... muszę żyć... i ulepiłem im to oto szkaradzieństwo...
I ręką wskazał drugi projekt anioła już zatwierdzonego w arcybiskupstwie. Był to anioł przyzwoity o symetrycznych gęsich skrzydłach z ciałem płci niewiadomej, o twarzy banalnej tradycyjnie łagodnej i pobożnej.
— Aż złość bierze być zmuszonym lepić coś podobnego — mówił dalej Jahan. Lecz sztuka religijna już oddawna wpadła w odrażającą powszedniość formułek... Niema już dziś wierzących, więc stawiają się kościoły podług planów przygotowanych przez tych samych ludzi, którzy budują domy i koszary. Obrazy i posągi kościelne tyle dziś warte, co i sam gmach, a wszystko razem nic ze sztuką niema wspólnego. I nie może być inaczej, gieniusz artysty musi być wyrazem epoki, która go wydała, a twórczość jego jest kwiatem pojęć społeczeństwa, do którego on należy.. Dzisiejsi artyści wyrośli w wprost odmiennych stosunkach niż mistrze średniowieczni... Chociażby moje życie... Jestem wnukiem chłopa ze środkowej Francyi, ojciec mój osiadł w Paryżu i założył skład marmurów, które sam szlifował. Byłem jego robotnikiem, całe dzieciństwo spędziłem między prostym ludem, na ulicy i, nigdy mi na myśl nie przyszło wejść do kościoła... I tak jest z większością moich kolegów, więc jakże od nas można żądać wskrzeszenia sztuki kościelnej?... Pojęcia się zmieniły i ku innej dążymy wierze... ku życiu i jego pięknie, ku pracy i jej owocach, ku urzeczywistnieniu własnych naszych dążności i wrażeń, z wiarą w płodność naszych usiłowań...
Nagle zaciął się i pochwycony nową myślą zawołał:
— Muszę wam pokazać moją robotę... Od czasu jak was nie widziałem, porobiłem niektóre zmiany... Jestem dość zadowolniony z tej figury płodności... Chodźcie do mnie, zobaczycie...
Poszli wszyscy razem do prywatnej pracowni rzezbiarza, która była ztąd blizko, trochę niżej, na stoku wzgórza Montmartre, w sąsiedztwie z dworkiem Wilhelma. Wchodziło się tam przez ulicę du Calvaire, ulicę złożoną z mnóstwa schodów o stromych piętrach, przerywanych małymi placykami. Drzwi pracowni wychodziły na jeden z wyżej leżących placyków. Olbrzymia izba oświetlona prawie całkowicie oszkloną ścianą, była zawalona gipsami i projektami dzieł rozpoczętych, porzuconych, lub dawniej wykonanych. Świadczyły one o sile pracy i zdolności swego twórcy. Na stole od modelowania stała, prawie już ukończona, figura wyobrażająca płodność. Gdy Jahan zdjął z niej wilgotne płótna, w które była owinięta, ukazała się, z gliny ulepiona, postać kobiety o silnie rozwiniętych biodrach, o brzuchu z którego miał się narodzić świat nowy, o piersiach wezbranych mlekiem mającem wykarmić przyszłych odkupicieli.
— No? Cóż mówicie? — zawołał Jahan, śmiejąc się z uradowaniem. — Przypuszczam, że syn zrodzony z tej kobiety będzie silniejszy od naszych dzisiejszych estetów!... i że ten zuch nie ulęknie się licznego potomstwa!
Po chwili, gdy Antoni i Franciszek, zajęci rozmową z rzeźbiarzem, krążyli po pracowni, Piotr spojrzał na młodą dziewczynkę, która, otworzywszy im drzwi, usiadła ze zmęczeniem przy stoliku stojącym na boku i dalej czytała pozostawioną na nim książkę. Była to Liza, siostra rzeźbiarza. O dwadzieścia lat od niego młodsza, miała lat szesnaście, a po śmierci rodziców, brat był jedynym jej opiekunem. Liza była szczupła i zdrowie miała wątłe, lecz twarzyczka jej wyrażała niewypowiedzianą łagodność, a delikatny jej owal otaczały zwoje jasnozłotych, jedwabistych włosów. Ciało dziewczęcia było prawie niedołężne, nogi poruszały się z trudem, były jakby związane. Umysł Lizy pozostał równie słabo rozwinięty, jak ciało. Stan siostry przez długi czas był przyczyną bolesnego smutku dla jej brata, lecz wreszcie przyzwyczaił się do traktowania jej jak małe, chorobliwe dziecko, które miało na zawsze takiem pozostać. Zajęty pracą, porwany nawałem nowych pomysłów, przestał zważać na Lizę, która przy nim rosła jak młode, pieszczotliwe zwierzątko domowe, posiadające swobodę spędzania czasu podług własnego upodobania.
Piotr zauważył, że Liza prawie nie spuszczała z oczu Antoniego, który wkrótce zbliżył się do jej stolika i z braterską czułością zaczął z nią rozmawiać, pytając ją i oglądając książkę, którą czytała. Od sześciu miesięcy zawiązali oni z sobą serdeczny, przyjacielski stosunek, Antoni z dworku i z ogrodu swego ojca, mógł swobodnie patrzeć w głąb pracowni Jahana, w której Liza spędzała znaczną część swego życia. Oddawna był zadziwiony nieruchomością tej ładnej i zawsze samotnej dziewczynki, postarał się więc zapoznać z jej bratem, a gdy się przekonał, jak zaniedbaną przez niego była Liza, postanowił się nią zająć, wychować i rozbudzić do czynniejszego życia. Antoni przywiązał się do swej wychowanki i z niezmordowaną usilnością opiekował się nią jak delikatną roślinką, której potrzeba wyjątkowych starań, by mogła żyć i rozwinąć się w swej krasie. Liza wdzięcznem sercem pokochała tego młodego chłopca, który tak serdecznie się nią zajmował, i szybko nauczyła się od niego czytać, chociaż dotąd nauczycielki sprowadzane przez Jabana porzucały ją, zniechęcone jej brakiem pamięci. Słuchała go uważnie i rozumiała, a rozbudzona w jej sercu miłość dokonała cudu i tchnienie młodego kochanka zbudziło ją do życia. Pozostała słabą istotą o zdrowiu tak wątłem, iż każdej chwili można się było obawiać że padnie zemdlona, a może nieżywa, lecz stała się mniej dziką i stosunkowo silniejszą. Chętniej się teraz poruszała z miejsca i z każdym dniem umysł jej się krzepił i stopniowo rozwijał.
Jahan z radością widział pomyślne skutki opieki Antoniego nad Lizą, z uśmiechem więc spojrzał w ich stronę, mówiąc głośno:
— Czy wiesz, Franciszku, że Liza czyta już zupełnie gładko i rozumie wszystko co przeczyta w książkach przyniesionych jej przez Antoniego. Lizo, powiedz sama, czy cię nie proszę, byś mi teraz czytywała głośno wieczorem, gdy wracamy do domu?...
Dziewczynka podniosła oczy na brata, a potem, patrząc na Antoniego z uwielbieniem i miłością, rzekła:
— Wszystkiego się nauczę, byle on mnie uczył... wszystko, co on rozkaże, zawsze spełnię z ochotą.
Słowa Lizy wywołały serdeczną wesołość a niezadługo potem, trzej goście mieli się już pożegnać, gdy przed wyjściem Franciszek zatrzymał się przy porzuconym projekcie z popękanej już i dawno niezwilżanej gliny.
— Nie udana robota — objaśnił Jahan. — Dostałem obstalunek od jednego z towarzystw dobroczynnych, które chciało w swych salach umieścić statuę miłosierdzia. Lecz jakoś nie przychodziła mi żadna myśl szczęśliwa... i chociaż chciałem prędko rzecz wykonać, dotąd zaledwie, że się zdobyłem na ulepienie tej nieznośnie banalnej figury... trzeba będzie jeszcze poprobować, ale zaczynając rzecz na nowo, a to niechajże się rozsypie jaknajprędzej...
Wyszedłszy z pracowni, Piotr zapragnął pójść ku bazylice Sacré-Coeur, w nadziei, że spotka się ze starym swym przyjacielem, księdzem Rose. Franciszek i Antoni towarzyszyli mu w wycieczce po wązkich, schodami przerywanych uliczkach wzgórza Montmartre, lecz pomimo, iż zwolna okrążali olbrzymi las rusztowań, wznoszących się przy budującej się bazylice, nie postrzegli tu nigdzie szczuplej sylwetki starego księdza Rose, ale za to spotkali Tomasza powracającego do domu z fabryki Grandidiera. Twarz miał rozjaśnioną i niezwykle wesołą, a chociaż zawsze był milczący, zawołał z ożywieniem:
— Jestem kontent! Zdaje mi się, że tym razem znalazłem i wreszcie zbuduję mały motor własnego pomysłu! Stryju, powiedz ojcu, że wszystko idzie pomyślnie... i niechajże nam prędko wraca do domu!
Franciszek i Antoni zapromienili radością brata i równocześnie rzuciwszy się ku niemu, zaczęli mu winszować i ściskać go serdecznie. Piotr patrzał ze wzruszeniem na grupę trzech braci, złączonych uściskiem i żyjących w tej chwili jednem tylko sercem, przepełnionem tą samą radością i dominującem uczuciem, że chory ojciec prędzej wyzdrowieje, gdy się dowie o pomyślnej wiadomości. Jakże gorącą była synowska miłość tych trzech pięknych olbrzymów, tak bardzo do siebie podobnych z powierzchowności, a różnych kierunkiem obranej pracy! Piotr, im bliżej poznawał swych bratanków, tem więcej ich cenił, w tej chwili zaś był porwany pięknem wiążących ich uczuć. Przy pożegnaniu rzekli prawie równocześnie:
— Stryju, powiedz ojcu, że go czekamy i widzieć pragniemy!
Piotr pozostał na miejscu, patrząc za odchodzącymi, a gdy na zakręcie ulicy stracił ich z oczu, spojrzał w stronę dworku Wilhelma. Widać ztąd było kawałek ogrodu i muru dochodzącego do ulicy Saint-Eleuthère. Zdawało mu się, że po nad murem zniżającym się z powodu pochyłości, dostrzegł zgrabną kobiecą sylwetkę o twarzy białej od słonecznego blasku, o kształtnej główce, strojnej w bogate czarne pukle włosów zaczesane wysoko w rodzaj zwycięzkiego kasku. Zapewne była to Marya, patrząca czy bzy nie zaczynają się zielenić. Lecz zachodzące już słońce taką łunę złotego światła rzucało w tę stronę, iż Piotr musiał odwrócić głowę, olśniony blaskami. Oczy jego padły teraz na bazylikę Sacré-Coeur, której kredowy, ciężki gmach zasłaniał horyzont, niemile rażąc wzrok nagą, surową swą nowością murów. Piotr długo pozostał nieruchomie na miejscu wzburzony mnóstwem uczuć i sprzecznych z sobą myśli, tak iż nie mógł jasno czytać w mętnem ich rozkołysaniu. Lecz znów się odwrócił od szczytu wzgórza, przygniecionego ciężkim gmachem budującej się bazyliki Sacré-Coeur, i spojrzał na miasto. Z wyżyny, na której stał, widział całą panoramę Paryża. Olbrzymie miasto spoczywało w dolnej płaszczyźnie, piękne, lekkie w różowem świetle wiosennego wieczoru. Morze dachów ciągnęło się w nieskończoność, a powietrze tak było przezroczyste, iż szczyty domów odcinały się wyraźnie, kreśląc miliony czarnych linijek, oznaczających kominy. Wśród drobnych, spokojnych fal domów, gmachy zdawały się być okrętami, stojącemi na kotwicy, eskadrą zatrzymaną w biegu; wysokie maszty błyszczały, śląc ostatnie pożegnanie zachodzącemu słońcu. Jeszcze nigdy Piotr nie rozróżnił tak wyraźnie, jak w tej oto chwili, działy istniejące w tym ludzkim oceanie: na wschodzie i północy ciągnął Paryż fabryczny, rękodzielniczy, pełen dymiących, wysokich kominów. Na południu, po drugiej stronie rzeki, spoczywało miasto cichej, usilnej pracy naukowej. Paryż środkowy wrzał handlową pogonią za zyskiem, zgiełkiem ulicznego tłumu ludzi i hałaśliwie pędzących powozów. Zachodnia część miasta była posiadłością bogaczów ubiegających się i dbałych o pomnożenie swych skarbów i o zdobycie władzy; tu Paryż składał się z pałaców i ogrodów, po za któremi promieniały, jakby pożarne łuny, krwią broczące obłoki po nad zapadającym się coraz niżej i niknącem już słońcem.
Piotr spoglądał na miasto i, w głębokiem zadumaniu, myślał ze zwykłą goryczą o nicości w jaką został zepchnięty, utraciwszy dawne swoje wierzenia, lecz ocknął się, nagle ożywiony świeżym podmuchem, niespodziewaną rozkoszą, nieznanego sobie dotąd przeczucia nowej wiary. Wszystko to naroiło się, jeszcze splątane w jego umyśle, niewyraźne, tak że nawet nadziei żadnej nie byłby w stanie sformułować słowami. Lecz po ciemnej nocy zwątpienia, przeczuwał możność jutrzenki. Wszak po spędzonych godzinach wśród fabrycznego ruchu i ciężkiego, znojnego wysiłku pracującego tam ludu, praca ręczna wydała mu się być zbawieniem i koniecznością, jakkolwiek doprowadzała zawsze tylko do nędzy i głodowej śmierci, lecz wszak niesprawiedliwość takiego końca można było kiedyś usunąć?... Przecież zwątpił także o kształcącej się młodzieży i myślał, że jutrzejsze pokolenie, mające kierować losami przyszłości, jest zepsute, zawracające w tył, ku pierwotnym, niedorzecznym wymysłom, ku zgniliźnie padającego starożytnego imperyum, a dzisiaj ujrzał tę młodzież przy pracy, pełną energii dla dzieła rozpoczętego przez poprzedników, pełną wiary, że tylko zdobycze wiedzy są jedyną prawdą i drogą ku sprawiedliwości!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.