Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/359

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tle wiosennego wieczoru. Morze dachów ciągnęło się w nieskończoność, a powietrze tak było przezroczyste, iż szczyty domów odcinały się wyraźnie, kreśląc miliony czarnych linijek, oznaczających kominy. Wśród drobnych, spokojnych fal domów, gmachy zdawały się być okrętami, stojącemi na kotwicy, eskadrą zatrzymaną w biegu; wysokie maszty błyszczały, śląc ostatnie pożegnanie zachodzącemu słońcu. Jeszcze nigdy Piotr nie rozróżnił tak wyraźnie, jak w tej oto chwili, działy istniejące w tym ludzkim oceanie: na wschodzie i północy ciągnął Paryż fabryczny, rękodzielniczy, pełen dymiących, wysokich kominów. Na południu, po drugiej stronie rzeki, spoczywało miasto cichej, usilnej pracy naukowej. Paryż środkowy wrzał handlową pogonią za zyskiem, zgiełkiem ulicznego tłumu ludzi i hałaśliwie pędzących powozów. Zachodnia część miasta była posiadłością bogaczów ubiegających się i dbałych o pomnożenie swych skarbów i o zdobycie władzy; tu Paryż składał się z pałaców i ogrodów, po za któremi promieniały, jakby pożarne łuny, krwią broczące obłoki po nad zapadającym się coraz niżej i niknącem już słońcem.
Piotr spoglądał na miasto i, w głębokiem zadumaniu, myślał ze zwykłą goryczą o nicości w jaką został zepchnięty, utraciwszy dawne swoje wierzenia, lecz ocknął się, nagle ożywiony świeżym podmuchem, niespodziewaną rozkoszą, nieznanego sobie dotąd przeczucia nowej wiary.