Pantałacha/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Iwan Franko
Tytuł Pantałacha
Pochodzenie Obrazki galicyjskie
Wydawca Księgarnia Polska
Data wyd. 1897
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

Sporysz miał służbę nocną. Zamykając na noc cele więzienne, zaszedł i do kaźni Prokopa. Ten leżał na swym tapczanie, twarzą obrócony do ściany i zawarczał gniewnie na widok Sporysza. Gdy zaś klucznik stojąc pośrodku kaźni podniósł w górę lampę, oglądając ściany, a następnie schylił się i zajrzał po kątach po pod tapczany, jak to było jego obowiązkiem, Prokop niespokojnie rzucał się na swem miejscu jak kot, gotujący się do skoku. W oczach idyoty świeciła się wściekła nienawiść. Sporysz jednak nie zwrócił na to uwagi. Co znaczył dla niego niemy gniew idyoty wobec tych nieodstępnych myśli i zgryzot, które kłębiły się w jego wnętrzu i chwiały jego spokojem?
Pozamykawszy cele, Sporysz odetchnął swobodniej i rozstawszy się z drugim klucznikiem, który dotychczas dyżur prowadził, pozostał sam w kurytarzu. Właśnie z wartowni zaprowadzano straż nocną, i Sporysz przeszedł się po kurytarzu, zanim kapral na miejscu dał żołnierzowi odpowiednie instrukcye.
Z trwogą i niepokojem oczekiwał Sporysz tej nocy. Jakieś ciemne przeczucie mówiło mu, że nie będzie ona spokojną, że tu, na miejscu, gdzie niedawno jeszcze żył i oddychał Pantałacha, najsilniejsze też być muszą wspomnienia o nim. Sporysz jako stary żołnierz nie wierzył w duchy i przewidzenia, nie z tej strony więc obawiał się jakichś przykrości; bał się własnego wnętrza, własnej duszy, rozstrojonej wczorajszemi myślami i wrażeniami. Lękał się snu i postanowił nie spać noc całą, chodzić po kurytarzu, gawędzić z żołnierzem wartowym i w ogóle czynić co można, by „nie dopuszczać sobie do głowy żadnych ciężkich myśli“.
Niestety jednak, nie zupełnie mu się to udało. Żołnierz stojący na warcie był prosty chłop, ociężały, milczący i nie skłonny do gadania; utrudzony całodzienną musztrą chciał spać w nocy i dla tego zaledwie pół godziny dotrzymywał kompanii Sporyszowi słuchając, co ten mu opowiadał o swej służbie wojskowej, od czasu do czasu wtrącając jakie słówko. Wreszcie wprost poprosił Sporysza, by mu pozwolił nieco się przedrzemać. Biedny klucznik nie miał co robić. Usiadł więc na pace, jak owej pamiętnej nocy, kiedy Pantałacha uciekał, i milcząc wpatrywał się w ciemną gardziel kurytarza, z zawiścią spoglądając czasem na żołnierza, który tuż obok niego, wsparty na karabinie, prawie w jednej chwili zasnął.
Tak minęło może z dziesięć minut martwej, sennej ciszy, gdy w tem nagle Sporysz zadrżał, podniósł głos i natężył słuch, rozwarł szeroko oczy i nawet otworzył usta. Co to było? Czy złudzenie wyobraźni, czy... czy... Sporysz nie śmiał dosnuć tej myśli do końca i słuchał zataiwszy oddech.
— Hrrr! hrrr! hrrr! — rozlegał się najwyraźniej w świecie po całym kurytarzu cienki, gwiżdżący zgrzyt angielskiej piłki rżnącej żelazo.
Kilka minut Sporysz siedział jak skamieniały, nie ruszając się z miejsca, łowiąc uchem i ustami i całą swą istotą owe fatalne dźwięki. Nic nie myślał, nic nie odczuwał w tej chwili, ani strachu, ani trwogi, możnaby nawet powiedzieć, że był spokojnym, chociaż był to spokój raczej kłody, niż świadomego człowieka.
Dopiero po kilku minutach tego martwego spokoju nastąpiła reakcya. Żywa siła obudziła się w Sporyszu. Gwałtownie rzucił się na swem miejscu, wskoczył na nogi, chciał krzyknąć, chciał chwycić coś rękoma, biedz gdzieś, wołać o pomoc, i poczuł, że całe jego ciało oblane jest chłodnym potem. Ale i to wzburzenie trwało tylko chwilę. Opamiętał się, nie krzyknął, a spojrzawszy na żołnierza śpiącego w najlepsze, uspokoił się nieco i zaczął zbierać rozprószone myśli.
Co to mogło być? Posłuchał jeszcze raz, uważnie i pilnie — tak jest, niema żadnej wątpliwości! I tym razem nie co innego, jak tylko to, co przedwczoraj. Kto to może być? Oczywiście, że znowu jakiś aresztant chce spróbować pójść za przykładem Pantałachy. Sporysz zapytał sam siebie, co ma czynić w takim razie? Czy zbudzić żołnierza? Lecz co mu żołnierz pomoże? Lepiej pójść i przekonać się, gdzie to, w której kaźni tak usilnie ktoś pracuje. Mignęła nawet chwilowo w jego głowie myśl, dać spokój i zostawić uciekającego aresztanta, niech ucieka, ale przyzwyczajenie służbowe wzięło górę. Stąpając na palcach, poszedł wzdłuż kurytarza, uchem śledząc, skąd mógł wydobywać się zgrzyt podejrzany. Idąc uśmiechał się nawet. Widać, że nie Pantałacha pracuje, ale jakiś nowicyusz. Niewprawne ucho, niewprawna ręka! Pantałacha umiał łowić uchem najlżejszy szelest na kurytarzu i natychmiast przestawał — widać, że robiąc swoje, panował zupełnie nad wszystkiemi władzami swego umysłu, nie czuł ani trwogi, ani wzruszenia, ani niepokoju. A ten zatopił się cały w swem zajęciu i na nic więcej nie zważa. Ciekawa rzecz, czy posłyszy, gdy będę kłódkę odmykał! O, rzecz pewna, że z taką ostrożnością nie daleko zajdzie!
Tak miarkując klucznik zwolna posuwał się kurytarzem. Ale im dalej szedł, tem bardziej chwilowy spokój jego niknął, tem silniej marszczyło się czoło i ściskały usta. Cóż to? zgrzyt zdawał się uchodzić przed nim coraz dalej w głąb kurytarza! Klucznik rozmiarkował sobie z góry, w których kaźniach znajdują się takie ptaszki, po których możnaby się spodziewać próby ucieczki, ale teraz przekonywał się, że we wszystkich tych kaźniach cicho jak makiem posiał. A harczenie rozlegało się ciągle, wyraźne, przyspieszone, monotonne, jak metaliczne świerczenie świerszczka w szparce pod piecem.
Zwolna, jak widmo, zbliżał się Sporysz ku kaźni, z której przedwczoraj po raz pierwszy głos ten złowieszczy posłyszał. Zbliżał się mimo jakiegoś wewnętrznego oporu, potarł czoło ręką, jak gdyby chciał odegnać myśl jakąś natrętną a niedorzeczną. Wszak to być nie może! Wszak to nonsens, by i obecnie dźwięk ów mógł pochodzić z tej samej kaźni! Nikogo w niej nie było prócz Prokopa, a przecież ten idyota ani piłki niema, ani obchodzić się z nią nie umie, ani interesu żadnego nie ma piłować sztaby! A przecież głos wyraźnie na tę właśnie kaźnię wskazywał. Sporysz zbliżył się ku samym drzwiom, przyłożył ucho, tak, nie było wątpliwości, z tej kaźni wydobywał się dźwięk złowieszczy, rozlegał się wyraźnie, niby ostrymi grotami bił w pierś Sporysza. Klucznikowi włosy stanęły na głowie, dech w piersi zatamowało.
— Boże! To Pantałacha! — mimowoli wyrwało się półgłosem z jego piersi — i w tej chwili tajemniczy zgrzyt ustał.
Nie wiedząc, co i po co czyni, z trzaskiem i stukiem wpadł Sporysz do kaźni. Kaźnia była pusta, wszystko w niej było w porządku, tylko bezmyślne, wytrzeszczone oczy Prokopa spoglądały na klucznika z kąta, z tapczanu.
— A ty co robisz? — krzyknął na niego Sporysz, nie dla tego, by się czegoś dowiedzieć, ale poprostu dla tego, by posłyszeć głos ludzki.
— Ja... ja... spię — rzekł jąkając się Prokop.
— A nie słyszałeś nic?
— Nie, nic.
Sporysz był blady jak trup. Światło latarni, którą trzymał w ręku, padało ukośnie na jego twarz i nadawało jej wyraz martwy, okropny. Nie wiedząc co dalej czynić, Sporysz zaczął uważnie oglądać sztaby u pieca, kraty i obicia u drzwi i okna — nigdzie ani śladu piłowania. A przecież harczenie owo trwało tak długo, było tak wyraźnem, że złudzeniem nie mogło być w żaden sposób. Z ciężkiem sercem, zgarbiony i pochylony niby pod wielkim jakimś ciężarem, wyszedł klucznik z kaźni, zamknął ją i powolnym krokiem oddalił się, co chwila stając i nadsłuchując. Ale harczenia już nie było słychać. Cała reszta nocy przeszła spokojnie.
Spokojnie! To, co się działo tej nocy w duszy Sporysza, podobnem było raczej do burzy, obalającej wszelkie zapory i wyrywającej drzewa z korzeniem, niż do spokoju. W pamięci starego żołnierza ożyły pod wpływem zgryzoty wewnętrznej i niewyjaśnionego faktu wszystkie wierzenia o duchach i marach, jakiemi karmiła go młodość przeżyta pod wiejską strzechą, jakich i w wojsku niemało się nasłuchał. To, co do niedawna odbijało się od jego zdrowego rozsądku, zdrowej natury i czystego sumienia, jak od stalowego puklerza, teraz zdobywało szturmem pozycyę i nie znajdowało oporu. Sporysz już nie wątpił, że słyszał głos nieziemski, że to Pantałachy ręka sprawiała owo harczenie, że to Pantałachy duch pokutuje w miejscu swej gwałtownej śmierci i mści się na swym mordercy. Stojąc na końcu kurytarza Sporysz pierwszy raz ze śmiertelną trwogą spojrzał w jego głęboką ciemną czeluść, jak gdyby się lękał, że na tle tej ciemności w najbliższej chwili zobaczy jakieś okropne widmo, które wszystką krew w jego żyłach w lód zmieni od razu. Dreszcz go przejmował za każdym szelestem, a jednak stokroć straszniejszą od każdego szelestu była dla niego ta martwa, okropna cisza, która zalegała więzienie. Nawet żołnierz spiący obok niego na pace nie chrapał, ale oddychał tak cicho i spokojnie, że Sporysz przerażony aż ku twarzy jego zbliżył ucho, bo w jednej chwili mignęła mu przez głowę myśl, czy też żołnierz ów, posłyszawszy złowieszcze harczenie, nie umarł z przestrachu. Gdy jednak za parę godzin żołnierz się obudził i Sporysz zapytał go, czy czego nie słyszał, żołnierz najspokojniej w świecie odparł: — Bogu dzięki, nie!
— Bój się Boga, Sporysz, człowiecze, a ty jak wyglądasz! — krzyknął na drugi dzień rano jeden z dozorców, przyszedłszy do służby.
— Co? ja? A jakże mam wyglądać? — rzekł Sporysz zmienionym, rozbitym głosem.
— Jak z krzyża zdjęty! — rzekł dozorca i aż ręce załamał. — Zgarbiłeś się, twarz ci pożółkła, oczy zapadły głęboko w głowę. Co ci się stało?
— Ależ nic, nic! — rzekł Sporysz, machając ręką. — To ci się tak zdaje! Nic mi nie jest.
Dozorca wzruszył ramionami i głową pokiwał.
— Ależ tyś chory, ledwie się na nogach trzymasz, trzęsiesz się jak w febrze, masz gorączkę! — wołał dozorca, stary wojskowy towarzysz Sporysza.
— No, Bóg z tobą! Co ci się śni! Pek-zapek! — odmawiał się Sporysz, siląc się na uśmiech. — Jeszcze naprawdę wmówisz we mnie, żem chory. Nie, mówię ci, żem zdrów. To... tak tylko, nie spałem w nocy. Przespię się po obiedzie, i będzie mi dobrze.
I spiesznym krokiem oddalił się, jak gdyby starał się ujść badawczych oczu starego towarzysza. Rozumie się, że o swojej nocnej przygodzie nikomu nie mówił ani słowa. Bał się, by go nie wyśmiali. Czekał zresztą, co powie klucznik, który po nim będzie miał dyżur następnej nocy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Iwan Franko.