Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Z trwogą i niepokojem oczekiwał Sporysz tej nocy. Jakieś ciemne przeczucie mówiło mu, że nie będzie ona spokojną, że tu, na miejscu, gdzie niedawno jeszcze żył i oddychał Pantałacha, najsilniejsze też być muszą wspomnienia o nim. Sporysz jako stary żołnierz nie wierzył w duchy i przewidzenia, nie z tej strony więc obawiał się jakichś przykrości; bał się własnego wnętrza, własnej duszy, rozstrojonej wczorajszemi myślami i wrażeniami. Lękał się snu i postanowił nie spać noc całą, chodzić po kurytarzu, gawędzić z żołnierzem wartowym i w ogóle czynić co można, by „nie dopuszczać sobie do głowy żadnych ciężkich myśli“.
Niestety jednak, nie zupełnie mu się to udało. Żołnierz stojący na warcie był prosty chłop, ociężały, milczący i nie skłonny do gadania; utrudzony całodzienną musztrą chciał spać w nocy i dla tego zaledwie pół godziny dotrzymywał kompanii Sporyszowi słuchając, co ten mu opowiadał o swej służbie wojskowej, od czasu do czasu wtrącając jakie słówko. Wreszcie wprost poprosił Sporysza, by mu pozwolił nieco się przedrzemać. Biedny klucznik nie miał co robić. Usiadł więc na pace, jak owej pamiętnej nocy, kiedy Pantałacha uciekał, i milcząc wpatrywał się w ciemną gardziel kurytarza, z zawiścią spoglądając czasem na żołnierza, który tuż obok niego, wsparty na karabinie, prawie w jednej chwili zasnął.
Tak minęło może z dziesięć minut martwej, sennej ciszy, gdy w tem nagle Sporysz zadrżał, podniósł głos i natężył słuch, rozwarł szeroko oczy i nawet otworzył usta. Co to było? Czy złudzenie wyobraźni, czy... czy...