Przejdź do zawartości

Panna do towarzystwa/Część pierwsza/XXXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Panna do towarzystwa
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Demoiselle de compagnie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXIV.

Podczas gdy w pałacyku na ulicy Saint Dominique odegrywała się tylko co opisana scena, pani de Garennes z Filipem udali się na ulicę Bonaparte na czas jakiś przed godziną oznaczoną na zebranie się spadkobierców. Wezwani na dwunastą przybyli o kwadrans wcześniej.
Filip bardzo był blady. Rysy jego wyrażały niepokój.
Nic nie dozwalało mu przypuszczać, żeby Raul miał już być uwięzionym. Od rana, Julian Vendame chodził tam i z powrotem około pałacu przy ulicy Garancière.
Około dziesiątej ujrzał wychodzącego wicehrabiego de Challins, i nie straciwszy ani minuty, uprzedził o tem swego pana.
A więc według wszelkich pozorów Raul swobodnie chodził po Paryżu, nie będąc wcale niepokojonym.
Baronowa więc z synem znajdowali się u notaryusza Hervieux, który zajęty w swoim pokoju układaniem punktów jakiegoś kontraktu ślubnego, nie mógł ich przyjąć natychmiast i prosił aby zaczekali.
W samo południe starszy dependent notaryusza wszedł do salonu i oświadczył im, że pan Hervieux oczekuje ich.
Filip i jego matka przez chwilę mieli nadzieję. Raula nie było dotychczas.
Notaryusz grzecznie powitawszy nowoprzybyłych, zapytał:
— Pan de Challins jeszcze nie przyszedł?
— Nie panie — odpowiedział pisarz.
— To mnie dziwi... — rzekł Filip — kuzyn mój zwykle nadzwyczaj jest akuratnym.
— Dotychczas spóźnił się dopiero o pół minuty — rzekł pan Hervieux z uśmiechem, jeszcze to nic wielkiego.
— Pewno zaraz przyjdzie... — rzekła baronowa.
W chwili kiedy wymawiała te słowa, drzwi gabinetu otwarły się i wszedł Raul.
— Proszę przebaczyć mi to mimowolne opóźnienie — rzekł — ale to nie moja wina... Jechałem w powozie... Koń przewrócił się łamiąc hołoble. Musiałem dokończyć drogi pieszo.
— Jesteś pan zupełnie wytłomaczony panie wicehrabio — rzekł notaryusz — racz pan zająć miejsce. Zajmijmy się więc naszym interesem.
Raul usiadł obok ciotki.
Pan Hervieux rozłożył arkusz papieru stemplowego, rzucił nań okiem i zaczął mówić:
— Wartości z których się składa sukcesya ś. p. hrabiego Maksymiliana de Vadans, nieodżałowanego mego klienta, reprezentują sumę siedmiu milionów, trzysta siedemdziesiąt siedem tysięcy dziewięćset dwadzieścia dziewięć franków, sześćdziesiąt pięć centymów. Oprócz tego dwie nieruchomości stanowią również część sukcesyi, mianowicie pałac przy ulicy Garancière, i majątek ziemski w Compiègne. Majątek i pałac ocenione są każde w okrągłych cyfrach, po trzykroć sto tysięcy franków.
— Ciotka moja życzy sobie, aby pałac przy ulicy Garancière wszedł do jej działu... Co do mnie wezmę majątek w Compiègne.
— Wybornie — rzekł notaryusz — nic łatwiejszego jak to urządzić... Sukcesya podzieloną być ma na trzy części...
— Jakto na trzy części! — zawołała baronowa — wszak dwóch jest tylko sukcesorów, ja, jako siostra zmarłego i mój siostrzeniec Raul, syn drugiej jego siostry.
— Pani baronowa zapomina, że pan de Vadans, oprócz dwóch sióstr miał jeszcze brata...
— Gilberta... Nie, nie zapominam o tem wcale... Ale on umarł w Ameryce, osiemnaście lat temu... Nikt o tem nie wątpi.
— Nikt o tem nie wątpi, ale nic tego nie dowodzi — odrzekł notaryusz. — Mamy tylko deklaracye nieobecności, lecz część nieobecnego, będzie mogła być podniesioną dopiero po trzydziestu latach, od czasu zniknięcia, chyba jeżeli przed tym terminem złożony zostanie autentyczny akt zejścia... Pan Filip de Garennes, jako adwokat, wie o tem tak dobrze jak i ja...
— To prawda — odezwał się Filip — nie wiedziałem tylko, że nie ma dowodu śmierci mojego wuja.
— Nie ma go dotychczas, a zatem powtarzam, sukcesya dzieli się na trzy części...
Baronowa z synem zamienili spojrzenia, w których malowało się uczucie zawodu.
Notaryusz zabierał się rzecz swoją dalej prowadzić, gdy zapukano z żywością do drzwi gabinetu.
— Proszę wejść — rzekł notaryusz z gestem niecierpliwości.
Starszy dependent ukazał się z twarzą wzburzoną.
— Co tam takiego?
— Pan prokurator Rzeczypospolitej, z szefem Bezpieczeństwa... Proszą o przyjęcie ich natychmiast pomimo wszelkich choćby najpilniejszych spraw — rzekł dependent.
Filip i pani de Garennes zamienili spojrzenia tym razem wyrażające zadowolenie.
— Prokurator Rzeczypospolitej i szef Bezpieczeństwa u mnie!... — zawołał notaryusz. — Cóż za interes sprowadza tych panów?
Drzwi pozostały otwarte. Prokurator ukazał się w nich.
— Odpowiem panu w dwóch słowach — rzekł kłaniając się notaryuszowi. — Przychodzimy tu w imieniu prawa.
Mówiąc prokurator ukłonił się baronowej i mówił dalej:
— Bardzo żałuję, że interwencya nasza musi mieć miejsce wobec pani, ale nie wybieraliśmy ani miejsca ani godziny... Nagłość sprawy nakazuje to nam.
Filip odezwał się:
— Pozwól pan zapytać się, czy matka moja i ja nie moglibyśmy oddalić się?
— Nie kochany adwokacie; proszę pana pozostać — obecność pańska może być konieczną, ale wkrótce wolność zostanie panu powróconą... Pan de Challins znajduje się tu, nieprawdaż?
Raul zdziwiony, postąpił kilka kroków i odpowiedział:
— Tak panie, jestem tu.
— Mam zadać panu kilka pytań.
— Służę panu...
— Byłeś pan obecny przy ostatnich chwilach życia pańskiego wuja, hrabiego de Vadans?
— Tak panie.
— Mieszkałeś pan w pałacu?
— Tak.
— Byłeś pan zwykle sam w jego pokoju?
— Bardzo rzadko opuszczałem pokój mego wuja od początku choroby.
— Pielęgnowałeś go pan ciągle?
— Było to moim obowiązkiem i szczęśliwy byłem mogąc go wypełniać.
— Te ciągłe starania spełniałeś pan sam jeden?
— Tak jest, prawie zawsze sam.
— Dla czego? Czyż nie było służących... zaufanego kamerdynera?
— Przez czas ostatnich kilku tygodni, poprzedzających śmierć, mój wuj z trudnością znosił obecność Honoryusza swego kamerdynera, pomimo, że nie wątpił o jego przywiązaniu i wierności.
— A zatem hrabia de Vadans, wyjawił panu ostatnią swoją wolę?
— Tylko pod jednym względem...
Filip i jego matka zadrżeli. Jakaś niespokojność poczęła ogarniać ich umysł.
— Jakaż to była ta ostatnia wola? — zapytał prokurator.
— Aby po śmierci ciało odwiezione było do Compiègne i pochowane w grobie familijnym.
Pani de Garennes i Filip odetchnęli.
— Czy to wszystko? — zapytał prokurator.
— Tak, wszystko.
— Jesteś pan tego pewny?
— Najzupełniej.
— Hrabia de Vadans nie powiedział panu, że zrobił testament?
Baronowa i adwokat znowu poczuli dreszcz przechodzący po skórze. Filip zapytywał siebie, czy czasem duplikat testamentu, nie znajduje się w rękach prokuratora.
Raul odrzekł z żywością:
— Nic mi o tem nie wspominał. Ze wszystkiego wnoszę, że nie napisał testamentu... Robiliśmy wraz z Honoryuszem poszukiwania we wszystkich sprzętach jego pokoju, żadna szuflada nie była zamkniętą.
— I nic pan nie odkryłeś?
— Nic zupełnie... Zdaje mi się zresztą, że gdyby testament, był napisany byłby zdeponowany u notaryusza mego wuja.
Po chwili milczenia prokurator Rzeczypospolitej odezwał się:
— Czy w chwili śmierci, lub podczas choroby, czy też nakoniec w epoce poprzedniej, pan de Vadans nigdy nie dał panu do zrozumienia, że istnieje spadkobierca, którego prawa mają pierwszeństwo przed prawami pańskiej ciotki i pana samego?
— Nigdy panie.
Prokurator zwrócił się ku baronowej:
— A czy pani, swojej siostrze, nie wspominał nigdy o czemś podobnem?
— Oddawna, rzadko tylko bardzo widywałam mego brata — odpowiedziała pani de Garennes. Charaktery nasze mało z sobą sympatyzowały... Maksymilian nie zwierzał się z niczem przedemną... Ale rodzina nasza nie jest liczną i jedyni jej reprezentanci tu się znajdują...
— Przyznać należy, że tajemnica dobrze była utrzymaną!
Słowa te pozostawiły Raula zupełnie spokojnym, lecz wywołały głęboki niepokój w pani de Garennes i w Filipie.
— Miałże by być testament, o którym ja bym nie wiedział? — zawołał notaryusz.
— My o tem nie wiemy — odrzekł prokurator — lecz wiemy, że jest sukcesor w prostej linii, którego prawa nie podlegają zaprzeczeniu i który bez żadnej wątpliwości zajmuje miejsce sukcesorów kolateralnych.
Słowa te wywołały piorunujące wrażenie.
Raul był zdumiony.
Baronowa i Filip uczuli zawrót głowy.
Oboje jednak zbyt byli mistrzami w sztuce udawania. Niepokój i przerażenie ukryli pod pozorem prostego zadziwienia.
— Słuchając pana, panie prokuratorze Rzeczypospolitej, zdawałoby się, że tu idzie o legalne dziecko — rzekł notaryusz. — A wszakżeż to być nie może.
— Dla czego?
— Hrabia Maksymilian de Vadans nie miał nigdy dzieci.
— Mylisz się pan, hrabia de Vadans miał córkę.
— Córkę! — zawołali interesowani jedni z niekłamanem zadziwieniem, inni ze zdumieniem cudownie odegranem.
— Córkę! — powtórzył notaryusz.
— Tak.
— Córkę więc naturalną?
— Przeciwnie najzupełniej legalną, urodzoną w Compègne 17 grudnia 1863 roku z hrabiego Karola-Maksymiliana de Vadans i Joanny de Viefviile jego żony, i zapisaną pod tą samą datą w księgach stanu cywilnego.
— Zdaje mi się, że marzę! — rzekł pan Hervieux — Jakto, żeby o tem nic nie wiedziano w rodzinie i w domu hrabiego. Wydaje mi się to niepodobnem.
— Rzeczywiście! — poparła baronowa z czelnością — w 1863 bardzo często widywałam mego brata i bratowę, a nigdy o przyjściu na świat dziecka ale słyszałam.
— Nie ma nic bardziej rzeczywistego jednakże — mówił prokurator — fakt ten stwierdzony jest autentycznym aktem. Oto ten akt:
Podał notaryuszowi arkusz papieru stemplowego przysłany mu przez doktora Gilberta.
— Jestto — dodał — akt urodzenia córki hrabiego de Vadans; hrabia podpisał oryginał wraz z dwoma świadkami... Powtarzam, że autentyczność tego aktu żadnej nie podlega wątpliwości.
Filip słuchał, a słuchając czuł, że zaczyna mu brakować gruntu pod nogami. Jednakże usiłował szukać ratunku.
— Jestto akt urodzenia, to prawda — rzekł nagle słabym głosem — należy uznać oczywistość... dziecko przyszło na świat... lecz to dziecko, czy żyje dotychczas? Co się z niem stało? Jeżeli żyje, gdzie się znajduje?
— Tego nie wiemy, kochany adwokacie — odrzekł prokurator Rzeczypospolitej, mogę dodać jednakże, że osoba przez pośrednictwo której akt ten dostał się do moich rąk, czyni w tej chwili poszukiwania potrzebne do odszukania córki hrabiego de Vadans; z naszej strony, szukamy także...
— Dla czego mój wuj ukrył to dziecko?
— Z powodów których nie znamy, i o których wcale nie wydawalibyśmy sądu, gdybyśmy je znali... Sytuacya więc przedstawia się w sposób następujący: Legalna córka, dziedzicząca z prawa, przypuszczalnie żyje — aż do przeciwnego więc dowodu, żaden podział majątkowy miejsca mieć nie może. Kolateralni staną się spadkobiercami jeśli okażą akt zejścia córki hrabiego de Vadans.
— Szczerze pragnę, żeby dziecko zostało odnalezione i weszło w posiadanie majątku... — rzekł Raul.
Podczas gdy mówił, prokurator bystro patrzał mu w oczy z wyrazem szczególnie niedowierzającym.
— Musimy więc tylko uchylić głowy... — rzekł Filip — upadający pod ciężarem tego ciosu. Oddalmy się moja matko.
— Chwilę jeszcze, proszę — rzekł prokurator Rzeczypospolitej — Kwestya sukcesyi jest rozwiązaną, na teraz przynajmniej... Lecz pozostaje jeszcze inna ważniejsza, o której musiemy pomówić.
— O co chodzi? — zapytał notaryusz.
— Od czasu śmierci pana de Vadans, dziwne pogłoski, smutnej natury plotki, krążą w okolicy pałacu hrabiego de Vadans, a odnoszą się do jego śmierci. Pogłoski te w rozmaitej formie dochodziły do sądu i zaniepokoiły go... Obowiązkiem naszym przekonać się o ile one opierają się na rzeczywistej podstawie.
— Objaśnij pan nas — rzekł Raul — jakiej natury są te pogłoski?
— Czyż one nie doszły do pańskich uszu?
— Nie panie.
— Opowiem je panu w czasie właściwym. Na teraz proszę pana, panie de Challins, abyś mi towarzyszył do Compiègne, jak również panią de Garennes i jej syna...
— Do Compiègne? — zapytał Raul zadziwiony.
— Tak, aby być obecnymi przy ekshumacyi ciała pana de Vadans, które zostanie przewiezione do Paryża, i poddane autopsyi...
Raul zbladł.
— Ekshumacyi!... autopsyi! — zawołał — sądzisz więc pan, że mój wuj nie umarł naturalną śmiercią?
— Nie sądzimy, chcemy tylko dowiedzieć się...
— Przypuszczasz pan, że zbrodnia została spełnioną?
— Jeżeli można powołać się na opinię publiczną, zbrodnia jest niewątpliwą...
— Ależ w takim razie — zawołał Raul gwałtownie — mnie może podejrzywają, mnie oskarżają?...
— A toż dla czego? — zapytał prokurator suchym tonem. — Dlaczegóż by pana miano podejrzywać, a nie kogo innego?
— Dla tego, że mieszkałem z moim wujem, dla tego, że nie opuszczałem go podczas choroby, że pielęgnowałem go sam jeden prawie... Au! to ohydne, przerażające!
Filip zbliżył się z hypokryzyą wziął obie ręce Raula:
— Uspokój się kochany kuzynie — rzekł słodkim głosem. — Nie może być nic przykrzejszego nad to co się stało, przyznaję, że nic niedorzeczniejszego nad te pogłoski niewiadomo zkąd powstałe, i przez kogo rozpuszczane. Ale koniec końcem czegóż się obawiasz? Koniecznem jest dla twego i mego honoru gdyż jesteśmy solidarni, ażeby opinii publicznej zadać formalne zaprzeczenie, a zaprzeczenie to wyjdzie na jaw skutkiem śledztwa, które ma nastąpić, śledztwa, którego powinniśmy żądać, gdyby nie miało mieć miejsca...
— Masz słuszność mój kuzynie — odrzekł Raul cokolwiek uspokojony słowami Filipa, — trzeba koniecznie rzecz tę wyjaśnić... Wiedząc o podejrzeniu ciążącem na mnie, żyć bym nie mógł. Panie prokuratorze Rzeczypospolitej jestem na pańskie rozkazy...
— Czy moja obecność w Compiègne, koniecznie jest potrzebną? — zapytała baronowa, pragnąc uniknąć tej podróży w tak przykrych mającej się dopełnić i w tak niemiłych okolicznościach.
— Tak jest, bezwarunkowo nie mógłbym uwolnić pani od towarzyszenia nam.
— Mamy powóz na dole, powóz ten zawiezie nas moją matkę, kuzyna i mnie na dworzec Północny, gdzie staniemy jednocześnie z panami.
Prokurator poruszył głową.
— Prosiłbym pana de Challins aby mnie nie opuszczał — odpowiedział — po drodze mam mu zadać kilka pytań...
Formuła ta, jak się czytelnicy domyślają, ukrywała chęć nie tracenia z oczu młodego człowieka, nie aresztując go jednak oficyalnie.
Filip i baronowa zeszli pierwsi i wsiedli do najętego powozu, którym przyjechali.
Prokurator Rzeczypospolitej powiedział słów kilka na ucho notaryuszowi, wyszedł z gabinetu z Raulem i szefem Bezpieczeństwa, prosił ich żeby zabrali miejsce w powozie i sam usiadł przy nich.
Udano się do dworca Północnego.
Powóz baronowej jechał o sto kroków naprzód.
— I cóż moja matko — zapytał Filip — co myślisz o tem wszystkiem co się dzieje?
— Myślę — rzekła pani de Garennes, że po waryacku rozpocząłeś niebezpieczną partyę i przegrywasz ją! Potrzebnem było usuwać testament, i robić to coś ty robił, żeby doświadczyć zupełnego zawodu, i upadku wszystkich naszych nadziei.
— Czy obawiasz się matko?
— Szczerze mówiąc, tak jest, obawiam się...
— Czego?
— Nieznanego, nieprzewidzianego, przypadku, wszystkiego nakoniec... Szukam zkąd spadnie cios który nam grozi... Jakąż to tajemniczą drogą ten akt urodzenia dostał się do rąk prokuratora Rzeczypospolitej?
— To właśnie o czem dowiedzieć się należy! Gdybyśmy to wiedzieli, mielibyśmy rozwiązanie za gadki, i moglibyśmy przeszkodzić, krokom jakie będą czynione... Ostatecznie nie ma czego rozpaczać... Nikt nie wie dotychczas, czy córka mego wuja żyje... Zaczną jej poszukiwać, ale bez żadnych wskazówek, bez bussoli... A my, my wiemy gdzie ją znaleźć... I to stanowi naszą siłę...
— To prawda — rzekła baronowa — papier dodany do testamentu objaśnia nas, że Genowefa została powierzoną, wieśniakom w Nanteuil-le Haudoin.
— Rodzinie Vendame... a Julian mój lokaj, jest właśnie synem tych Vendamów... Przez niego dowiem się co się stało z Genowefą... Jeżeli żyje, potrzeba aby była nam użyteczną, lub też żeby zniknęła bez śladu... Biorę to na siebie... Ostatecznie nie wyrzekam się sukcesyi, moja matko, gotów jestem do walki, i liczę na zwycięztwo. Nie potrzebuję już kłopotać się o Raula i zajmę się wyłącznie Genowefą.
Ostatnie słowa wymówił głosem tak okrutnym, że baronowa uczuła dreszcz przebiegający ją od stóp do głowy.
— Mówiłeś przed chwilą o zniknięciu Genowefy? — rzekła z widoczną niespokojnością.
— Naturalnie...
— Mam nadzieję, że nie zamierzasz...
Pani de Garennes zatrzymała się.
Usunąć ją... — dokończył Filip śmiejąc się i podkreślając wyraz usunąć. — Nie obawiaj się moja matko, nie myślę o tom wcale...
I dodał cichym głosem:
— Nateraz przynajmniej... Przedewszystkiem chcę ją wynaleźć... Później zobaczę jak trzeb a będzie postąpić...
— Strzeż się — wyszeptała pani de Garennes.
— Czego?
— Niebezbieczna to gra i straszna...
— Nie odstąpię jednakże partyi... Mam w ręku wszystkie atuty... zacząłem, pójdę do końca...
Powóz zatrzymując się, przerwał rozmowę...
Przyjechano do dworca Północnego.
Filip wysiadł, pomógł wysiąść matce i zapytał urzędnika o czas odejścia pociągu. Trzeba było piętnaście minut oczekiwać na odejście pierwszego pociągu do Compiègne. Baronowa z synem weszła do sali pasażerskiej.
Ani jednego słowa nie zamieniono w powozie, w którym znajdowali się: prokurator Rzeczypospolitej, Raul de Challins i szef Bezpieczeństwa.
Raul pod ciosem oskarżenia, niepewnego lecz strasznego, które czuł ciążącem na sobie, stał się ponurym.
Chociaż nic nie miał sobie do wyrzucenia, ani w czynach, ani nawet w myśli, chociaż nie rozumiał jakim sposobem postępowanie jego dawać mogło powód do posądzenia, nie mniej jednakże uczuwał głęboki niepokój i przerażenie.
Napróżno mówił sobie i powtarzał:
— Autopsya przekona, że te pogłoski o śmierci mego wuja są potwarzą.
Postawa jego i wyraz twarzy, studyowane przez dwóch urzędników sądowych, wlewały w nich niemal pewność winy, powstałej w ich umysłach wskutek kłamliwych plotek i potwarczych denuncyacyi.
Od czasu do czasu zamieniali spójrzenia, zdające się mówić.
— Winnym jest, to oczywiste!...
Na dworcu spotkali Filipa i baronowę.
Prokurator Rzeczypospolitej, kazał się zaprowadzić do naczelnika stacyi i otrzymał od niego upoważnienie zajęcia miejsca natychmiast, wraz z osobami towarzyszącemi mu w przedziale pociągu mającego iść do Compiègne.
Po kilku minutach odgłos świstawki dał sygnał do odjazdu.
Przez czas drogi nie było już wcale mowy o powodach podróży. Prokurator Rzeczypospolitej, unikając wszelkiej o tem wzmianki, rozpoczął z Filipem de Garennes ożywioną rozmowę o wszelkiego rodzaju rzeczach światowych, artystycznych i literackich.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.