Panicz (Mniszkówna, 1926)/Część I/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Panicz
Podtytuł Powieść
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego
Wydanie szóste
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Ludwika Kapeli w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Świt rozbłyskiwał zaledwo na wierzchołkach sosen, świecił na nich białą rosą. Powietrze wsiąkało w siebie, co raz więcej świetlistości przetykanej złotą zorzą, mieniło się tęczowo, rzeźwiało. Paprocie z wielkich swych pióropuszów strząsały srebro i wzamian nabierały złotem, jakby żeniąc się z jutrzenką. Cudne kępy paprociowe, w ogromnych kitach drżały z wzruszenia, oczarowane tą zmianą bajeczną, tą przedziwną metamorfozą, która świat cały, tak jak ich pióra, w odmienną jeszcze piękniejszą szatę przywdziewa. Mgła poranna utkana z pyłów wiotkich, kryształowo złotych, rozsnuła się nad okopami szwedzkiemi, obok wodzewskiego parku. Zanurzone wały w świetlistym pyle, okryte srebrną powłoką traw i ziół, strusiemi piórami paproci stały ciche, jakby śniąc przedwieczny sen, historyczne momenty, tragedje tu rozgrywane i boje krwawe. Potężne sosny rosły tu pojedynczo wystrzelając ponad poziom ciemnych gąszczów kaliny, wierzby, tarnin i leszczyn, poplątanych z czeremchą już okwitłą, z dzikim bzem i wikliną. Parowy głębokie, dawne fosy, rozpadliny — wszystko, niby mchem starości, porośnięte zwałą nieprzebytą różnorodnych krzewów. W blasku zorzy porannej żółte doły z piaskiem różowiły się krwawo, jakby przesiąkała przez nie krew wojowników poległych tu przed wiekami. W głębokiej szczelinie, wśród wysokich nasypów szumiała wązka, kręta rzeczułka, tłukła się po kamieniach, wspinała na grzbiety pni drzewnych, — powalonych w poprzek jej biegu i już zmurszałych ze starości. Tuż nad rzeką wznosił się wysoki cypel kończący wał piasku w górze jak talerz obrosły dokoła tarniną. Zdawał się być wieżą strażniczą wśród okopów, przewyższał najwynioślejsze z nich. Tu może ongi, w mroku wieków, stawał wódz naczelny armii skandynawskiej i przez lunetę śledził ruch wojsk polskich; tu obecnie stał Denhoff i wzrok swój z poza szkieł binokli wysyłał hen, na bezmiary.
Wyobraźnia Ryszarda rozhulała się zawsze, ilekroć był na okopach, głównie na tym cyplu potężnym. Jakoby wizje przeszłości, rozsnuwały się przed nim obrazy wielkich i krwawych zapasów, czynów heroicznych. On był bohaterem, był wodzem. On wiódł niezliczone szeregi wojowników, przybranych w koliste, czarne kapelusze, zdobne w pióra, w żółte kaftany, poprzecinane czarnemi pasami pendentów od szpady.
Idą do boju równo; jak mur zwarty, tak szereg równą się z szeregiem, idą, aż ziemia drży, niosą śmierć i pożogę. A naprzeciw nich...
Ach nie! Denhoff jest tam, w polskich szeregach, dowodzi chorągwią husarską. Wieją nad nimi pióra, błyszczą proporce, Hełmy ich świecą w słońcu, ogień pali się w załomach zbroic żelaznych, krzesze iskry na ryngrafach. Potężny hufiec gna jak wicher na szweda, zdawać się może, iż to nie ziemska, lecz niebieska chorągiew pod dowództwem archanioła pędzi na ratunek Polski. Denhoff widzi ich dokładnie i siebie widzi w zbroi na pięknym, cisawym dzianecie; młody Denhoff wojewoda i kasztelan ziemi podlaskiej obrońca ojczyzny, sława narodu. Dobiegają do obozu Szwedów pod Wodzewem, nadludzki trud, walka, śmierć i panika wroga, zapał, aż wre w żyłach, bojowy szał. Oni walczą bez tchu, syci krwią, porażką wroga upojeni. Zdobywają obóz: rzeź straszna, starszyzna szwedzka idzie do niewoli. Bitwa skończona. Teraz wódz Denhoff stoi na tym najwyższym szczycie w obozie nieprzyjacielskim, który zdobył. Stoi upojony sławą, szczęśliwy, radosny, jak cudny poranek lipcowy błyszczący rosą. Stoi i rysiem okiem patrzy w dal na pole walki. Żółte kaftany i czarne kapelusze zaścielają niwy pokładem śmierci. On stoi dumny, pogromca rot północnych, stoi w chwale niezmiernej a przed nim przechodzą chorągwie marszem ceremonialnym, chrzęszczą zbroje, łopocą pióra. Grzmią bębny i litaury. Płyną wojska zwycięzców i przed wodzem wznoszą wiwaty. Hej! jak okiem sięgnąć, wszędzie pułki i pułki. Hej! jak oko dojrzeć może, wszędzie trupy i trupy; polegli śpią snem wiecznym, żywi wiwatują radośnie.
Ryszard budzi się z marzenia. Jest na cyplu wałów, lecz nie na cisawym dzianecie, ale stoi wśród tarniny okrytej niedojrzałym owocem, przed sobą ma łąki zielone, obszar łąk niby suknem zasłanych. W dali bieleją chaty wsi podlaskiej, dokoła zaś cypla ciągną się stare wały, miejscami już zapadłe, lub porozkopywane. Tylko przestwór powietrza taki jak w marzeniu, wielki, czysty, niby z kryształu sklepiony i rozsłoneczniony i różowy i błękitny jakiś i pełen seledynowych refleksów. Zdawaćby się mogło, że z nadmiaru kolorów jest jaskrawy, ale, i to nie, bo błękit, róż, złoto, srebro, seledyn i fijolet, wszystkie kolory tęczy są tu jakby pastelami nasiąkłe, jakby subtelnie odczute. Denhoff chłonął w piersi, wezbranej uczuciem, przestwór powietrzny, chłonął oczyma barwy, tonąc w rozkosznych upojeniach. Był promienisty jak ten świat, tak samo rozśpiewany, młody. Czuł pęd w żyłach, pęd krwi wrzącej ukropem, rozszalałej miłością. Wichrzyła się w nim burzą namiętności z którą nie mógł sobie poradzić. Poranek przesycony czarem wzmagał w nim niepokój, dodawał mu werwy, niemal wściekłe nasuwał pragnienia. Doznał nagle straszliwej tęsknoty za Dorą, chciał teraz w tej chwili pędzić do Worczyna, wpaść do pokoju Dorci i całować jej nogi, jej usta różowe, jak młodziutkie stokrotki świeże i pachnące. Chciał zobaczyć ją o tej rannej godzinie w pościeli, w bieliźnie, jeszcze zaspaną, różową, ciepłą, ponętną. Nie mógł jej sobie takiej wyobrazić i to drażniło niesłychanie. Jakby się też ona zachowała? Czy przeraziłby ją jego szał, czy też drobne ramionka dziewczyny otoczyłyby jego szyję, a usta palące szeptały na ustach kochanka: — jestem twoja, kocham cię? Na tę myśl iskry obiegały mu ciało, przejmował go dreszcz szalonej rozkoszy tak mocarnej, że zdolna zabić lub zmysły pomieszać. Ale ta żądza piekielna ogłuszywszy Denhoffa otrzeźwiła go zarazem. Zrozumiał, że tylko bujna wyobraźnia mogła mu taką chwilę — wizję przed oczyma postawić, że Dorcia prędzejby umarła, niż pozwoliła sobie i jemu na taką pieszczotę i w takich warunkach. Jej skromność podniecała go, bo czuł, że gdy dziewczyna wreszcie ulegnie i usta mu swoje odda, wówczas świat chyba runie, a jemu wyrosną skrzydła u ramion i z nią razem polecą w otchłanie złote, w bezmiar tęczowych barw, w brylantowe pyły powietrznych roztoczy. Ziemi im będzie za mało i powietrza za mało, zapragną bezkresu, i światła, ogni świetlnych, czaru, wszechpotęgi i wszechmocy.
Zbudził się po raz wtóry. Wzrok jego dojrzał z daleka szereg wyniosłych topoli i białe ściany folwarku. To Worczyn. Tam ona jest, jego Dorcia. Za godzinę, dwie, zobaczy ją znowu, swoją narzeczoną. Już są po słowie. Denhoff spojrzał z rozczuleniem na mały panieński pierścionek złoty z turkusową niezapominajką, świecący na jego małym palcu. Ona mu go wczoraj dała, ale do czasu chcą zachować tajemnicę, pragną zaręczyć się dopiero wówczas, gdy Dora powróci do rodziców swych, tu niechcą rozgłaszania. Jak ona ślicznie powiedziała wczoraj: „my już jesteśmy swoi, ale niech się o tem dowie pierwsza mamunia, niech ona pobłogosławi nas“.
Denhoff zadrżał z nadmiaru uczuć.
— Doruchna moja najmilsza! Duduś mój serdeczny! — zawołał głośno i wyciągnął ramiona, bo Dorcia stanęła przed nim jakby na jawie, zarumieniona, śliczna, ukochana.
Zbiegł z cypla wałowego w wąwóz i skręcił na płaskie wzgórze otoczone krzewami. Stąd nie było już żadnego widoku, tylko niebo słońcem zalane, trawa jak po kąpieli zroszona i wonne krzewy. Ryszard wszedł na wąską uliczkę wśród głogów i kaliny, wijącą się niby zielona taśma, przetkana kolorowym haftem, tak obficie rosły tu przeróżne drobne kwiatki jakby usiane przed procesją. Miejsce to Ryszard zwał alejką westchnień i przesiadywał tam często. Teraz zanurzył się z podwójną rozkoszą, by rozmyślać o Dorze jako o narzeczonej.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdy wracał do domu, było już kolo południa. W parku spotkała go pokojówka Anulka. Zastąpiła mu drogę i uśmiechając się rzekła:
— Przyjechał ktoś do pana.
— Kto?...
— Młody pan z Zapędów, pan Gustaw, czeka w gabinecie.
— To dobrze, idę tam.
Anulka nie ustępowała, śmiejąc się ciągle.
— Czego chcesz jeszcze?
— A bo to, hi, hi, pan Gustaw mnie zaczepiał, i chciał mnie skaptować.
— Więc cóż?
— A ja się właśnie nie dałam, bo ja wolę...
— No dobrze, idź do domu.
— Ale kiedy bo...
— Czego znowu? — krzyknął.
— E pan dziś taki zły, a tu akurat węgrzyn przyszedł, ma śliczności korale i chustki... pan mi obiecał kupić...
Dziewczyna garnęła się do niego i wdzięczyła. Ale Denhoff był już inny. Odsunął ją dość szorstko.
— Ruszaj do domu.
Gdy obrażona poszła posłusznie, Ryszard myślał.
— Tak, ułożę wiersz, epopeję miłości, a panna Ira dorobi Muzykę. Zaśpiewam jej to co czuję, mojej Dorci. Mojej!
W gabinecie Gustaw Korzycki podniósł się na jego widok. Był dyskretnie uśmiechnięty, mrugał oczyma. Podszedł do Denhoffa i rzekł z cicha.
— Widziałem... widziałem, wcale ładna dziewczyna i temperament widoczny, taka jak się trafi to...
— O czem pan mówi.
— Ha, ha! niewiniątko. Ale wiedzą sąsiedzi jak kto siedzi gdyby nie to, zabrałbym ją dla siebie. Tak, ta Anulka...
— Panie Gustawie, czy pan po nią przyjechał? — zawołał Denhoff zły.
— Ach nie. Cóż znowu! Mam lepszą gratkę. Do pana Przyjechałem w odwiedziny. Tak się pan teraz chowa, że oprócz Worczyna nigdzie pana nie można złapać, a i tam nie jest pan dla wszystkich.
Denhoff skierował rozmowę na coś innego. Usiedli i paląc gawędzili czas jakiś. Gustaw kręcił się niespokojnie, jakby zakłopotany. Odczuł w Denhoffie usposobienie dla siebie niezbyt przychylne, przytem wszystko mu się nie udawało. Mówiąc o Worczynie nadmienił o pannach Zborskich i Turskich lekceważąc je jako partje. Ale Denhoff spojrzał nań takiemi oczyma, że Gutek zamilkł w jednej chwili. Zrozumiał nareszcie, że przedłużyć bytności nie należy, sprowadził więc rozmowę do kulminacyjnego punktu wizyty.
— Mam do pana malutką prośbę — rzekł przymilnie z tajemniczą miną.
— Proszę.
Gutek wysunął prawą dłoń, lewą zaś ręką robił ruch nagarniający, i mówił z niedbałym, wielkopańskim grymasem.
— Trochę floty, kochany przyjacielu, jestem na razie w kłopocie, muszę pożyczyć. Oddam jaknajprędzej.
Denhoff wstał.
— Ile panu potrzeba?
Gutek rozpromienił się.
— Ach! potrzeba najwięcej, ale nie będę pana wyzyskiwał. Tak, jak na dziś... dwa tysiączki, okrągłe dwa, do pary.
— Tyle nie będę miał w domu, ale dam panu czek do banku.
— To wszystko jedno. Dziękuję bardzo. Wybawił mię pan z kłopotu. Chciałem pożyczyć u młodego Turskiego, lecz po namyśle skierowałem się do pana bo... zawsze wolę obracać się wśród swoich; własna sfera to jakby własna portmonetka, człowiek z nią najśmielszy.
Denhoff wręczył mu czek.
— Bardzo mi przyjemnie usłużyć panu taką drobnostką.
W duchu zaś pomyślał.
A będzie jeszcze przyjemniej, jak sobie zaraz pojedziesz.
Gustaw sam spieszył, nic tu bowiem więcej nie miał do roboty. Zaledwo jednak pożegnał się z Denhoffem, gdy zaturkotało przed gankiem. Przyjechał Marjan Turski.
Spotkanie nastąpiło w przedpokoju. Gustaw był niesłychanie zmieszany. Ryszard witał gościa serdecznie.
— Zostańcie panowie na obiedzie Karol, podawać do stołu.
— Cóż pan Gustaw tak się dziś rozwizytował? — pytał Turski ironicznie. Przed godziną, był pan u mnie — dodał widząc zdziwienie Denhoffa.
Ryszard domyślił się odrazu celu bytności Gustawa w Turowie, uśmiechem błysnął i znacząco spojrzał na Marysia. Tamten skinął głową.
Gustaw pomimo zaproszenia wyjechał przed obiadem.
— Prosił pana o pożyczkę, czy tak?... — spytał Turski.
— Tak, i pana również?
— Naturalnie! Chciał tysiąc rubli, ale mu nie dałem. A pan?
— Ja mu pożyczyłem dwa tysiące.
— Brawo! Sprytna bestja! Może się pan z temi pieniędzmmi pożegnać, bo pewno bez żadnego dowodu dane. Prawda?
— Nie upominałem się nawet.
— Więc tembardziej — kaput! Gutek nie lubi oddawać; długi, jeśli są na nie dowody, spłaca stary, młody się tem nie zajmuje.
Podczas obiadu Turski podniósł kwestję przyjazdu biskupa oraz konsekracji nowego kościoła w Okorowie. Denhoff zawołał:
— Urządzimy banderje! Prawda panie Marjanie? Trzeba będzie przystroić chłopów odpowiednio, każdej partji dać dowódcę i hajda! Trochę się zabawimy w narodowość.
— Trzeba o tem pomyśleć. — Wobec sytuacji politycznej możemy sobie na to pozwolić. Ale starzy się krzywią. Mój ojciec nazywa to „szukaniem guza“.
— Pański papo jest konserwatysta, nie lubi wszelkich nowych porywów — ale ulegnie i on. Muszę zapowiedzieć Wrońskiemu, żeby mi konie wyglądały jak spławy. Całą stadninę wyprowadzę w pole.
— Mówi pan jak o pospolitem ruszeniu. A cóż pan Wroński?
— On?! To wielki pan. Jemu za ciasno w Wodzewie. On powinien być księciem nie rządcą, pardon... administratorem.
— Niech pan mówi śmiało, jego tu niema. Ależ pana zawojował!
— Widzi pan, on mi imponuje.
— Czem? — spytał Maryś.
— Czem? no jakże, no wszystkiem.
Denhoff plątał się. Ale Turski nie ustąpił.
— Czem taki Wroński może imponować? chyba tem, że odgrywa tu rolę właściciela, nawet więcej, gościa, w dodatku bardzo kosztownego! Co on tu robi? Tylko śpi, czyta pisma, dobrze je, jeszcze lepiej pije i znakomicie pali. Niech się pan przyzna, czy on tu nie więcej używa niż pan?
Denhoff roześmiał się.
— A prawda! Ja na kolację jadam kaszę na mleku, a dla rWońskiego robią rostbify na winie. Ja pijam zwykłe piwo, on zaś wina węgierskie, francuskie. Sprowadza je z Warszawy i narzeka, że są za młode. Ja nie palę wcale, więc Wroński wypala moje cygara, które mam dla gości.
— I za to wszystko rachunki panu podaje?
— Rozumie się.
— To niech się pan spodziewa, że rychło zdmuchnie on Wodzewo jak dymek a z nimi i pana.
— Jakto! Dlaczego pan tak mówi?
— Pan się pyta! Przy takiem nadużywaniu inaczej być nie może.
— Ależ gdybym ja osobiście miał codzienne wymagania inne, niż mam, takie właśnie jak Wroński, to wszystko by tak samo szło.
Maryś spojrzał ze zdziwieniem.
Czy on istotnie taki naiwny, czy kocha się w tym Wrońskim — pomyślał.
— Więc pan ma Wodzewo dla siebie, czy dla Wrońskiego? — spytał głośno.
— Nie rozumiem.
— Bo pan tak oryginalnie dowodzi, że trudno zrozumieć. Wroński robi nadużycia nie tylko, zresztą w gastronomicznym dziale. Niech pan sprawdzi książki. Radzę panu.
— Ja nie prowadzę żadnych rubryk.
— Może i Wroński ich nie prowadzi, to bardzo wygodne, ale dla niego.
Denhoff zachmurzył się. Widocznem było, że rozmowa ta robi mu dużą przykrość. Zauważył to Turski i rzekł, powstając.
— Przepraszam, wchodzę w nie swoje sprawy, robię to przez życzliwość dla pana, widzę bowiem i ja i wszyscy, że pana tu okradają bez miłosierdzia i, że Wodzewo nawet oparte na pańskich kapitałach długo takich ciężarów nie wytrzyma. Jeśli zrobiłem panu przykrość, jeszcze raz przepraszam.
Ryszard zapewniał Marysia, że co do Wrońskiego mylą się wszyscy, gdyż on jest wielkim panem z wymagań, ale jest przytem wybornym ekonomistą, świetnym praktykiem i teoretykiem, że jest niesłychanie subtelny, uczciwy itd.
Turski słuchał i sam sobie nie dowierzał, że dobrze słyszy. Denhoff, broniąc Wrońskiego, zapalał się. Maryś milczał już, tylko kręcił głową.
W godzinę potem obaj panowie jechali do Worczyna. W lesie zdziwił ich głośny huczący tętent konia jakby wprost na nich biegnącego. Nie widzieli go jeszcze, ale kopyta grzmiały, aż ziemia jęczała, szalony bieg zbliżał się jak huragan.
— Kto może tak jechać i czego tak pędzi? — mówił zaciekawiony Denhoff.
Maryś kazał stangretowi zjechać, na bok, ponieważ leśna dróżka była wąska i trudno możnaby się na niej minąć. Tętent wzrastał.
— Ależ pędzi! Stado rozbieganych łosi mniejszyby robiło hałas. To niezwyczajny bieg! — krzyknął Denhoff. Stanął w wolancie wyciągając szyję ciekawie.
— Tabun koni wali, czy co?! — zgadywał Turski.
— Może to wielmożny panie...
Ale zanim stangret skończył, na zakręcie drogi ukazał się w gwałtownym galopie, ogromny biały koń unoszący amazonkę. Rumak miał rozwianą grzywę, takiż ogon suty, klasycznie odstawiony, rozdęte krwawe chrapy i oczy jak pochodnie. Tuż prawie przy wolancie amazonka osadziła konia na miejscu.
— Maryla! krzyknął Turski zapominając się.
— Panna Mary
— A to panowie! Dzień dobry! Ha! Upoiłam się jazdą; — wykrzyknęła.
— Jeździ pani jak prawdziwa amazonka — mówił Denhoff. Myśleliśmy, że hufiec pancerny, tak cały las grzmiał tętentem. Smoka ma pani nie konia. Cóż za potworne bydle!
— To mój ulubiony Ismail-pasza, wspaniały co? Nosi jak w fotelu na biegunach.
Panna Korzycka klepała dłonią wygiętą szyję wierzchowca, ten zaś rzucał się, prychał i kopał nogą z wielką fantazją. Turski patrzał na amazonkę. Maryla miała, na sobie obcisłą suknię ciemno karmazynowa i duży czarny kapelusz z wielkim strusiem piórem, spadającym aż na ramiona. Z pod sukni wyglądały jej stopy w palonych butach, ręce opinały białe rękawiczki ze sztylpami.
— Jeździ pani jak rycerz, wygląda jak królowa — zawołał Maryś z zachwytem.
Korzycka spłonęła z radości.
— Pierwszy komplement w życiu usłyszałam od pana. Coś nadzwyczajnego!
— Dokąd pani jedzie?
— Przed siebie, byle dalej. Nie wzięłam nawet masztalerza na złość papie. Skórski mi przepowiedział, że kark skręcę, ale jak dotąd... cały. Zrobiła komiczny ruch szyją. Nic przyjemniejszego, jak taki szalony pęd na Ismailu. A panowie dokąd jadą?
— Do Worczyna.
— O! naturalnie! Dowidzenia!
Zanim zdołali odpowiedzieć, Maryla wspięła konia gwałtem i pocwałowała naprzód, pędząc i hucząc jak wicher.
— Szalona panna! Ale odważna i piękna, rzekł Denhoff.
Stangret zaciął konie.
Turski wychylony z wolanta patrzał czas jakiś za niknącą Marylą niepokój wyraźny odmalował się na jego męskiej twarzy.
— Żeby jej się co nie stało, tak pędzi, — szepnął do siebie.
— Co pan mówi?
— Że, że dojeżdżamy do Worczyna.
— Aha! — mruknął Ryszard i uśmiechnięty przecierał binokle.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.