Przejdź do zawartości

Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom VI/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892-1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XIII.
Chicot odgaduje dlaczego d’Epernon ma krew na nogach, a na twarzy jej nie widać.

Król powróciwszy do Luwru, zastał swoich przyjaciół śpiących spokojnie.
Wypadki historyczne mają to w sobie, że odbijają wielkość swoję w minionych okolicznościach.
Ci, którzy uważają na to, co ma się przytrafić rano i na to, co przed tem się stało, nie bez interesu patrzyli na króla, który przed chwilą o mało nie postradał korony, a teraz ucieka się do trzech swoich ulubieńców, mających nieść życie dla niego w ofierze.
Poeta, uprzywilejowana istota, zwykła odgadywać z pozorów, znalazłaby, jesteśmy pewni, niejaką sprzeczność w melancholijnych twarzach z żywym uśmiechem, u spoczywających spokojnie na łóżkach przy sobie stojących, jakby pod rodzicielską strzechą.
Henryk lekko przystąpił do śpiących, a za nim Chicot, który wpierw nim przyszedł do króla, umieścił mnicha w bezpiecznem miejscu.
Jedno łóżko było puste, łóżko d’Epernona.
— Szaleniec! jeszcze nie powrócił!... — pomrukami król, a! nieszczęśliwy głupiec! Bić się chce z Bussym, człowiekiem najwaleczniejszym w całej Francyi i najniebezpieczniejszym na całym świecie.
— Otóż go masz!... — rzekł Chicot.
— Szukać go i przyprowadzić!... — zawołał król. Potem przywołać Mirona, aby mi uśpił tego wartogłowa. Chcę aby sen wzmocnił go i uczynił zdolnym do obrony.
— Najjaśniejszy panie — rzekł odźwierny — oto wraca pan d’Epernon.
Rzeczywiście powracał.
Dowiedziawszy się, że król przybył, a nie spodziewając się jego odwiedzin, wśliznął się do wspólnej sali, sądząc, że nie będzie spostrzeżonym.
Lecz ponieważ czatowano na niego, więc o przybyciu zaraz doniesiono królowi.
Widząc, że nie może króla uniknąć, chociaż zmieszany, sam zbliżył się do niego.
— Pójdź, pójdź nieszczęsny — mówił król, i patrz na twoich przyjaciół.
D’Epernon spojrzał w około i wszystko odgadł.
— Patrz na twoich przyjaciół — mówił Henryk — oni roztropni, wiedzą jak jutrzejszy dzień ważny, ty zaś nieszczęsny! zamiast modlić się i spać jak oni, szalejesz po Paryżu, pięknie jutro będziesz wyglądał!
D’Epernon był bardzo blady i dopiero wyrzuty króla go zarumieniły.
— Dalej — mówił Henryk — kładź się i śpij. Czy tylko zaśniesz?
— Ja!.. — odpowiedział d’Epernon, jakby go podobne obrażało pytanie.
— Pytam, czy będziesz miał czas spać? Czy wiesz, że jutro masz pojedynek i że w tej porze, dzień robi się o czwartej godzinie? Druga teraz, zatem zaledwie masz dwie godziny snu...
— Dwie godziny dobrze użyte są dostatecznym odpoczynkiem.
— Czy będziesz spał?
— Doskonale, Najjaśniejszy panie.
— Nie wierzę.
— Dlaczego?
— Bo jesteś wzruszony i myślisz o jutrze. Masz słuszność, bo to nie jutro, a dziś właściwie. Jednakże według mnie, jeszcześmy nie przyszli do dnia fatalnego.
— Najjaśniejszy panie — rzekł d’Epernon — przyrzekam, że będę spał, tylko niech mi Wasza królewska mość spać pozwoli.
— Słuszna — rzekł Chicot.
W rzeczy samej, d’Epernon rozebrał się i położył z zadowoleniem, które królowi i Chicotowi zdawało się najlepszą wróżbą.
— Waleczny jak Cezar — rzekł król.
— Prawda — odpowiedział Chicot, drapiąc się w ucho! na honor, ja tego nie pojmuję.
— Patrzaj, już śpi.
Chicot zbliżył się do łóżka, bo w sen d’Epernona nie wierzył.
— Ho! ho! — rzekł.
— Co tam? — zapytał król.
— Patrz.
Chicot palcem pokazał buty d’Epernona.
— Krew — mruknął król.
— Chodził po krwi... jaki zuch!
— Czy raniony?... — zapytał król niespokojnie.
— Kto wie, może jak Achilles w piętę raniony.
— Patrzaj!... i jego suknia poplamiona. Co mu się stało takiego?
— Może kogo zabił — rzekł Chicot.
— Na co?
— Dla wprawy.
Chicot w ucho się podrapał.
— Hm! hm! — rzekł.
— Nie odpowiadasz?
— Hm! hm! to wiele znaczy.
— O! Boże — rzekł król — co się tu dzieje, i jaka przyszłość mnie czeka!.. Szczęściem, że jutro...
— Dzisiaj, mój synu, zawsze mieszasz...
— Tak, prawda.
— A więc cóż dzisiaj?
— Dzisiaj będę spokojnym.
— Dlaczego?
— Bo tych przeklętych Andegaweńczyków wybiją.
— Tak sądzisz, Henryku?
— Jestem nawet pewny; oni tacy waleczni....
— Nie myślę, ażeby Andegaweńczycy byli tchórze.
— Zapewne; ale patrz, jak moi są silni... patrz na rękę Schomberga, co za muskuły.
— Gdybyś królu widział Entragueta.
— Gdybyś zobaczył oczy Quelusa a czoło Maugirona! Tacy muszą zwyciężyć. Skoro tylko spojrzą, nieprzyjaciel już pokonany w połowie.
— Mój synku — rzekł Chicot wstrząsając głową, — są i czoła i oczy więcej nakazujące uszanowania; czy tylko na to liczysz?
— Nie, pójdź, coś ci pokażę.
— Gdzie? — W moim gabinecie.
— Czy to, co mi masz pokazać, daje ci pewność zwycięztwa?
— Tak.
— Pójdźmy więc.
— Zaczekaj.
Henryk zbliżył się do ulubieńców.
— Słuchaj, rzekł, dziś, czy tam jutro nie chcę ich zasmucać i rozczulać. Chcę się teraz z nimi pożegnać.
Chicot kiwnął głową.
— Pożegnaj się, mój synku — powiedział.
Ton głosu, jakim wymówił te wyrazy, tak był smutny, że króla dreszcze przeszły, a nawet i łzy w oczach stanęły.
— Zegnam was, moi przyjaciele — mówił — żegnam was.
Chicot odwrócił się, bo i on miał czułe serce.
Lecz wkrótce, prawie pomimowoli, oczy jego skierowały się na ulubieńców.
Henryk schylił się ku nim i jednego po drugim w czoło całował.
Różana świeca oświecała tę scenę i nadawała posępną barwę draperyom i twarzom.
Chicot nie był zabobonny; ale gdy patrzył, jak król dotyka czoła Maugirona, Quelusa i Schomberga, zdawało mu się, że jakiś duch z tamtego świata żegna leżących już w grobie.
— To szczególniejsza — myślał Chicot — nigdy tego niedoświadczałem.
Zaledwie król skończył całować, aliści d’Epernon otworzył oczy, chcąc się przekonać, czy odszedł.
Król oddalił się wsparty na ramieniu Chicota.
D’Epernon wyskoczył z łóżka i zaczął wycierać krew z butów i sukni.
To zwróciło jego myśli ku scenie przy Bastylii.
— Nie było dosyć krwi dlatego człowieka, rzekł, tyle jej wylał sam jeden.
I położył się znowu.
Henryk zaprowadził Chicota do swojego gabinetu i otwierając hebanowe pudełko, wyłożone białym atłasem:
— Patrzaj, rzekł.
— Widzę szpady — odpowiedział Chicot — cóż z tego?
— Tak, szpady poświęcane.
— Przez kogo?
— Ojciec Święty uczynił mi tę łaskę. To pudełko jak je widzisz, kosztuje życie dwudziestu koni i czterech ludzi.
— Czy ostre?... — zapytał Chicot.
— Zapewne; ale to najwięcej, że poświęcane.
— Chciałbym przytem wiedzieć, czy są ostre...
— Poganinie!
— Dobrze, mój synku; ale mówmy o czem innem.
— Śpieszmy się więc.
— Czy chce ci się spać?
— Nie, będę się modlił.
— Kiedy tak, to prosto do rzeczy. Czy kazałeś przywołać księcia Andegaweńskiego?
— Kazałem, czeka na dole.
— Co myślisz z nim zrobić?
— Myślę go w Bastylii uwięzić.
— Bardzo rozumnie. Tylko obierz miejsce głębokie i dobrze zamknięte, naprzykład to samo, które zajmował Saint-Pôl, albo d’Armagnac.
— O! bądź spokojny.
— Wiem synku, gdzie sprzedają czarny aksamit.
— Chicot, to mój brat.
— Prawda, a dworska żałoba używa fioletu; czy będziesz z nim mówił?
— Zapewne; trzeba go uprzedzić, że jego sprawki odkryto.
— Hm!... — mruknął Chicot.
— Czy widzisz w tem co niestosownego?
— Bynajmniej; ale ja na twojem miejscu zaniechałbym tej rozmowy, a myślał o więzieniu.
— Niech przyprowadzą księcia Andegaweńskiego — rzekł król.
— To mi jest wszystko jedno — mówił Chicot — ja zawsze się trzymam pierwszego.
Po chwili wszedł książę.
Blady był i bez broni.
Crillon szedł za nim ze szpadą w ręku.
— Gdzieście go znaleźli?... — zapytał król Crillona, mówiąc takim tonem, jakby księcia nie było.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział Crillon — Jego książęca mość nie był u siebie; gdyśmy w imieniu Twojem zajęli jego pałac, powrócił i został przez nas bez oporu zatrzymany.
— To szczęście — rzekł król z pogardą.
A odwróciwszy się do księcia:
— Gdzie byłeś?... — zapytał.
— Gdziekolwiek byłem, Najjaśniejszy panie, bądź o tem przekonany, że o tobie myślałem.
— Nie wątpię — odpowiedział Henryk — twoje usprawiedliwienie dowodzi, że słusznie podobne miałem przekonanie.
Franciszek skłonił się spokojnie i z uszanowaniem.
— Gdzie byłeś?... — znowu zapytał król postępując ku bratu; gdzie byłeś, gdy miano pochwytać twoich wspólników?
— Moich wspólników?... — powtórzył Franciszek.
— Tak, twoich wspólników.
— Najjaśniejszy panie, źle wzglądem mnie jesteś uprzedzony.
— Tym razem nie ujdziesz mi paniczu a twój zawód intryganta skończony... Tym razem, nie będziesz po mnie następcą.
— Najjaśniejszy panie, pomiarkuj się; zapewne ktoś oburzył cię przeciwko mnie.
— Nędzniku!... — wykrzyknął król uniesiony gniewem — umrzesz z głodu w Bastylli.
— Posłuszny jestem twoim Najjaśniejszy panie rozkazom, choćby śmierć zwiastowały.
— A więc gdzie byłeś, obłudniku?
— Broniłem Waszej królewskiej mości i pracowałem nad sławą i spokojnością twojego panowania.
— Na honor, to bezczelność!... — zawołał król oburzony.
— Ha! ha! ha! opowiedz nam Mości książę, bo to musi być bardzo ciekawem — odezwał się Chicot.
— Powiedziałbym wszystko Waszej królewskiej mości, gdybyś się ze mną jak z bratem obchodził: tymczasem, niechaj za mnie mówią wypadki — odrzekł Franciszek.
— To mówiąc, ukłonił się znowu ale niżej jak pierwej i odwróciwszy się do Crillona — rzekł:
— Kto z was ma zaprowadzić do Bastylli, pierwszego księcia Francyi?
Chicot namyślał się; na raz zrozumiał wszystko.
— O!... teraz rozumiem — rzekł — dlaczego Epernon we krwi był powalany, a na twarzy krwi nie było widać!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.