Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom III/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892-1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XI.
Dowiedzione, że aby zrozumieć, słuchać potrzeba.

Książę Andegaweński połączył się ze swoim gościem, księciem Gwizyuszem, w tym samym pokoju królowej Nawarskiej, w którym niegdyś Bearneńczyk i Mony, cicho szepcąc, ułożyli plan ucieczki.
Henryk wiedział dobrze, że mało jest pokojów w Luwrze, z którychby wyrazów, nawet półgłosem wymówionych, dosłyszeć nie było można.
Książę Andegaweński również wiedział o tych szczegółach, lecz złudzony dobrocią brata, zapomniał, lub też lekceważył tę okoliczność.
Henryk III-ci, jakeśmy powiedzieli, wszedł na swoje stanowisko, właśnie w tym samym czasie, gdy brat jego witał księcia Gwizyusza, żaden więc wyraz nie uszedł jego uszów.
— I cóż Mości książę? — zapytał z żywością Gwizyusz.
— Posiedzenie skończone.
— Czegoś książę taki blady?
— Czy doprawdy?... — zapytał niespokojnie Franciszek.
— Nie inaczej; sądzę, że król tego nie zauważył.
— Tak myślę przynajmniej.
— Żądał, abyś z nim książę pozostał.
— I abym z nim szczerze pomówił.
Nastąpiła pomiędzy rozmawiającymi chwila milczenia.
Henryk nic nie dosłyszał, ale wiele się domyślał.
— I cóż król odpowiedział? — zapytał Gwizyusz.
— Król myśl pochwala; lecz o ile jest wielką, o tyle lęka się tego, który ma ją wykonać.
— Zatem na nic usiłowania nasze?
— Lękam się tego, kto wie, czy Liga nie będzie rozwiązaną.
— Do licha!. — zawołał Gwizyusz — to byłaby śmierć przed urodzeniem, koniec przed zaczęciem.
— Obadwaj mają rozum — rzekł Henryk głosem stłumionym, schylając się nad bębnem.
W tem odwrócił się i ujrzał Chicota schylonego w drugim rogu i również, jak sam, podsłuchującego.
— Po co za mną chodzisz?... — zapytał Król.
— Ciszej — odpowiedział Chicot — mój Henryczku, przeszkadzasz mi słuchać.
Król wzniósł ramiona; lecz że Chicot jedyną był istotą, której ufał zupełnie, zaczął węc podsłuchiwać na nowo.
Książę Gwizyusz zaczął:
— Mości książę, zdaje mi się, że gdyby król odmówił, inaczej by mię przyjął zapewne. Czy czasem nie chcę mię utrzymywać w błędzie?
— Ja tak sądzę — odpowiedział z wahaniem Franciszek.
— Tym sposobem, zniszczyłby przedsięwzięcie.
— Co do mnie, o ile mogłem, wspierałem ciebie.
— W czem takiem?...
— Król pozostawił mnie panem wzniesienia, albo zniszczenia Ligi.
— Jakto?... — zapytał książę Gwizyusz, którego wzrok pomimowoli zajaśniał.
— Zapewne pojmujesz to książę, że wszystko zawisło od głównych przywódzców. I cóżbyś na to powiedział, gdyby zamiast rozwiązania Ligi, mnie uczynił jej naczelnikiem?...
— A!.. — westchnął Gwizyusz, nie mogąc wstrzymać wykrzyku, ani ukryć rumieńca na twarz występującego.
— Brawo!... — rzekł Chicot — dwa brytany będą się o kość gryzły....
Z wielkim podziwem Chicota i króla, Gwizyusz zmienił ton mowy, i rzekł-spokojnie, a nawet wesoło:
— Jeżeliś to uczynił, Mości książę, zręcznym jesteś politykiem.
— Uczyniłem — odpowiedział książę.
— Szybko się zdecydowałeś.
— Zapewne; lecz sprzyjały mi okoliczności i umiałem z nich korzystać; jednak mój drogi, przed krokiem stanowczym, chciałem się widzieć z tobą.
— Jakto, Mości książę?...
— Bo jeszcze nie wiem do czego nas to wszystko przywiedzie.
— Ale ja wiem — odezwał się Chicot.
— To mały spisek, nic więcej — odpowiedział Henryk z uśmiechem.
— O którym przecież pan de Morvilliers, chociaż wie wszystko, nie wspomniał nawet. Ale słuchajmy, bo to będzie bardzo interesujące.
— A więc powiem ci Mości książę — mówił Gwizyusz — nietylko do czego nas przywiedzie, ale nawet do czego nam posłuży. Liga drugiem jest wojskiem, a że mam pierwsze a mój brat kardynał ma nad kościołem zwierzchnictwo, dopóki będziemy razem, nic się nam oprzeć nie zdoła.
— Nie mówiąc już, że ja jestem domniemanym następcą tronu, zrobił uwagę książę Andegaweński.
— Aha!... — rzekł król.
— Prawda — odezwał się Chicot — co w tem, to twoja wina mój synku, a na co rozdzielasz sukienki panny Maryi z Chartres?
— Mimo że jesteś domniemanym następcą tronu Mości książę, lecz zważ przeszkody...
— Czy sądzisz, żem nie przewidział wszystkiego?
— Naprzód król Nawarry.
— O tego jestem spokojny; cały czas spędza na miłostkach.
— O! Mości książę, ten ci zaprzeczy prawa do sznurków od twojej własnej sakiewki. Chudy i głodny, podobnym jest do owych wygłodzonych kotów, które czując zapach myszy, całe noce czuwają przy jamie. Król Nawarski ma ciebie na oku, czatuje na ciebie i na twojego brata, a zobaczysz, jak ten cichy i skromny kotek wyskoczy z Pan do Paryża, zobaczysz!
— Tą okolicznością może być wypadek tego, który siedzi na tronie, wszak prawda?... — zapytał książę Andegaweński, wlepiając badawcze spojrzenie w Gwizyusza.
— Słuchaj, słuchaj Henryku!... — zawołał Chicotz tego co mówią, ważne możesz osięgoąć korzyści.
— Tak Mości książę — mówił Gwizyusz — potrzeba tylko wypadku; wypadki zaś nie są rzadkie w twojej rodzinie, jak to lepiej wiesz odemnie. Nie jeden z panujących, najzdrowszy, nagle zasłabnie, inny znowu w sile wieku, prędko przenosi się do wieczności.
— Czy słyszysz Henryku?... — zapytał Clucot biorą króla za rękę, który drżąc cały zimnym okrywał się potem.
— Prawda — odpowiedział książę Andegaweński głosem tak stłumionym, że aby go dosłyszeć, król i Chicot musieli podwoić uwagę — prawda, moja rodzina przychodzi na świat pod złowróżbnym wpływem; przecież mój brat, Henryk III-ci Bogu chwała jest zdrów i silny; niegdyś pokonywał trudy wojenne a i teraz w spoczynku bardzo długo żyć może.
— Zapewne, zapewne Mości książę — odparł Gwizyusz — lecz spoczynek i zabawy nie zawsze były przychylne królom francuzkim.
Henryk II-gi naprzykład, który równie jak on przenosił trudy wojenne, a umarł wśród zabaw. Ostrze włóczni pana Montgomery. miało przebić zbroję, a nie oko; przecież z tego wypadku umarł Henryk II-gi. Powiesz mi Mości książę, że w piętnaście lat potem królowa matka kazała ująć Montgomery i ściąć mu głowę, lecz król już nie ożył.
Co zaś do twego brata, nieboszczyka króla Franciszka, przekonaj się, ile mu szkody zrządziła słabość umysłu. Może powiesz, że umarł na słabość ucha? Prawda, wypadek, ale niezwyczajny. Alboż ja to raz słyszałem, w obozach, w mieście, a nawet na dworze, że śmierć wlano Franciszkowi do ucha, bo nawet imię sprawcy jest znane.
— Książę!... — pomruknął rumieniąc się Franciszek.
— Tak Mości książę, od niejakiego czasu, tytuł króla nieszczęście wlecze za sobą. Zapewne przyznasz, że dla tego Antoni de Bourbon otrzymał w ramię strzał z kuszy, strzał coby dla kogo innego nie był śmiertelnym; przecież, chociaż wszystko możemy przypadkom przypisać, oko, ucho i ramię były przyczynami żałoby Francyi, jak sobie przypominam wiersze twojego Bussego.
— Jakie wiersze?... — zapytał Henryk.
— Alboż ich nie znasz?... — odparł Chicot.
— Nie znam.

— Widać ze jesteś prawdziwym królem, gdy ci podobne ukrywają rzeczy, Słuchaj więc:
Przez oko, ramię i ucho

Trzech królów poszło do grobu;
We Francyi pusto i głucho.

Rzecz mała, lecz bez sposobu.

— Ciszej! twój brat o czemś ważnem rozmawia — rzekł Chicot. — A dalej?... — zapytał król.
— Powiem ci później; niechaj Bussy resztę wierszy dorobi.
— Co chcesz powiedzieć?
— Chciałem powiedzieć, że dwóch figur do całości familijnej brakuje; ale słuchaj uważnie bo teraz Gwizyusz mówi.
— W rzeczy samej, rozmowa się znowu zaczęła.
— Ale historya waszej familii — mówił Gwizyusz, nie zupełnie jest zawartą w wierszach Bussego.
— A co nie powiedziałem?.. — rzekł Chicot trącając króla łokciem.
— Zapominasz, Mości książę o Joannie d’Albret, matce Bearneńczyka, która umarła, powąchawszy rękawiczki, kupione przy moście Świętego Michała, u Florentczyka; wypadek nadzwyczajny i tembardziej trudny do wytłomaczenia, że znano osoby, którym ta śmierć była potrzebną.
Książę zmrużył powieki, a później spojrzał ponuro.
— O wypadku Karola IX-go, Wasza książęca mość zapomina; a przecież godny wspomnienia. On nie umarł ani na ucho, ani na ramię, ale na usta.
— Jakto? — zawołał Franciszek.
Król słyszał stąpanie po posadzce, ale stąpanie niepewne i trwożliwe.
— Tak, Mości książę, na usta — powtórzył Gwizyusz — niebezpieczną jest rzeczą ślinić palce, aby niemi karty książki przewracać; to zatruwa ślinę i może szkodzić choćby królowi nawet.
— Co za przyjemność wszędzie widzieć zbrodnie! — zawołał Franciszek.
— Zbrodnie! a któż tu mówi o zbrodniach? Mości książę, ja przytaczam wypadki, tylko wypadki. Wszak mowa zawsze była tylko o wypadkach. Alboż nie jest wypadkiem przygoda Karola IX-go, na polowaniu?
— Słyszysz Henryku — odezwał się Chicot — jako dla myśliwego, także dla ciebie przestroga.
— Ja to rozumiem — odpowiedział Henryk.
— Ja nie wszystko, bo wtedy nie byłem na dworze. Ale słuchajmy, mój synku.
— Wiesz Mości książę, o jakiem wspominam polowaniu — mówił książę Lotaryngski — o polowaniu, na którem chcąc strzelić do dzika, strzeliłeś do tego, do którego nie celowałeś. Strzał ten dowodzi, jak potrzeba strzedz się wypadków. Wprawdzie, znaną jest twoja zręczność i wszyscy wiedzą, że twój strzał nie chybia, przecież mówią, iż król byłby zginął, gdyby Henryk Nawarski nie ubił dzika, chybionego przez ciebie.
— Dla czegóż miałbym pragnąć śmierci brata, kiedy jego następca nazywał się Henrykiem III-cim? — zapytał książę Andegaweński, którego udaną spokojność podkopywała ironia Gwizyusza.
— Cierpliwości, Mości książę; tron polski mógł wakować po śmierci Karola, tron francuski przypadł Henrykowi, który wołał tron przodków niż obcy, ty zaś mogłeś obcy pozyskać, prócz tego, zawsze lepiej być bliżej i korzystać z wypadków. Henryk III-ci przyjechał z Warszawy w dziesięć dni, dla czegóźbyś ty nie miał z Paryża do Warszawy w dziesięć dni także przyjechać?
Henryk spojrzał na Chicota, Chicot na króla, ale nie z wyrazem szyderstwa, co można było zawsze wyczytać w oczach trefnisia, owszem z czułością, która niebawem zniknęła z twarzy.
— I cóż z tego wnosisz książę? — zapytał Franciszek, pragnąc położyć koniec nieprzyjemnej dla niego rozmowie.
— Wnoszę, że każdy człowiek, osobliwie monarcha, ma swoje przygody. Ty, Mości książę, możesz być bliskim wypadków Henryka III-go, osobliwie, jeżeli zostaniesz naczelnikiem Ligi, i będziesz panował nad królem; nie mówię o tem, że jako naczelnik Ligi możesz przeszkodzie panowaniu Bearneńczyka.
— Panowaniu Bearneńczyka? zawołał król.
— Nie inaczej — odpowiedział Chicot.
— A więc... — rzekł Gwizyusz.
— A więc mam przyjąć? — zapytał książę Andegaweński.
— Błagam cię o to, mości książę.
— A ty tego wieczora?...
— Bądź spokojnym; od samego rana ludzie mei są zgromadzeni, a Paryż niecierpliwy.
— Cóż to dzisiaj będzie w Paryżu? — zapytał Henryk.
— Jakto, nic się nie domyślasz?...
— Nie.
— O! jakiżeś nieprzenikliwy, mój synku — odpowiedział Chicot — dziś wieczór podpisują Ligę, a podpisują ją publicznie, bo oddawna robili to pokryjomu. Czekano tylko twojego pozwolenia, a skoro je dałeś, wypadki śpieszą i mówię, że nie ma czasu do stracenia.
— To dobrze — rzekł książę Andegaweński — dzisiaj w wieczór.
— Tak, dzisiaj — powtórzył Henryk.
— Jakto!.. — zapytał Chicot — ty Henryczku masz się narażać! biegać po ulicach stolicy!
— Nieinaczej.
— Ale to źle, Henryczku.
— Dlaczego?...
— Może cię jaki spotkać wypadek.
— Bądź spokojny, postaram się o towarzystwo; ty pojedziesz ze mną.
— Czy mię bierzesz za hugonotę, mój synku. O! nie; jestem katolikiem i choćby sto razy podpiszę Ligę.
Głosy księcia Andegaweńskiego i Gwizyusza ucichły.
— Jeszcze słowo — rzekł król — zatrzymując Chicota, który chciał się oddalić — co myślisz o tem wszystkiem?...
— Ja myślę, że każdy z twoich przodków nie wiedział o wypadku, jaki ma go spotkać; Henryk II gi nieprzewidywał wypadku z okiem; Franciszek II-gi z uchem; Antoni de Bourbon z ramieniem; Joanna d’Albret z zapachem, a Karol IX-ty z ustami... Henryku, ty masz wielką wyższość, bo wiesz, co cię czeka...
— Tak, tak, — powtórzył król — trzeba się mieć na baczności.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.