Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom II/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892-1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział I.
KTO BYŁA DYMANA DE MERIDOR.

UKŁADY

Nastąpiło chwilowe milczenie.
Dyana wzruszona wspomnieniami, czulą, jak głos jej słabnie.
Bussy słuchał z nejwiększem zajęciem, a w duszy zaprzysięgał zemstę jej nieprzyjaciołom.
Nakoniec, odetchnąwszy orzeźwiającym płynem, z wyjętego z kieszeni flakona, mówiła dalej:
Zaledwie stanęliśmy na lądzie, siedmiu czy ośmiu ludzi przybiegło do nas.
Byli to służący hrabiego, pomiędzy którymi poznałam dwóch, towarzyszących nam, gdy nas napadnięto.
Koniuszy trzymał za lejce dwa konie, z tych jeden kary, hrabiego, drugi biały, dla mnie przeznaczony.
Hrabia pomógł mi wsiąść na mego i natychmiast swojego dosiadł.
Gertruda wsiadła z jednym ze służących.
Po skończonych przygotowaniach, ruszyliśmy galopem.
Hrabia wziął lejce mojego konia, chociaż mówiłam, że dobrze jeżdżę i nie wymagam tej ostrożności; lecz odpowiedział, że jadąc spiesznie, mogłabym uledz wypadkowi.
Biegliśmy już przeszło dziesięć minut, gdy usłyszałam głos Gertrudy.
Odwróciłam się i spostrzegłam, że nasz orszak rozdzielił się; czterech ludzi pojechało boczną ścieszką, a hrabia i czterech innych udali się ze mną.
— Gertrudo!... — zawołałam. — Panie, czemu Gertruda nie jadzie z nami?...
— Jest to konieczna ostrożność — odpowiedział hrabia — gdyby nas ścigano, dwa pozostawiamy ślady. Skorzystamy z tego, gdy książę uda się w pogoń za służącą, a nie za panią.
Odpowiedź ta nie zaspokoiła mię.
Ale co mówić, co czynić?... Wzdychałam i czekałam.
Przytem droga, którą hrabia obrał, prowadziła do zamku Meridor.
Jadąc spiesznie, mogliśmy tam przybyć za kwadrans.
Przybywszy na polankę w lesie, dobrze mi znaną, hrabia zwrócił się na lewo.
Krzyknęłam i chciałam, mimo pospiesznego biegu, zeskoczyć na ziemię; lecz hrabia pochwycił mię silnie i przesadził na swego konia.
Mój wierzchowiec, czując się wolnym, zarżał i w las pobiegł.
Wszystko to tak spiesznie wykonał, że nawet krzyknąć nie miałam czasu.
Pan de Monsoreau zatkał mi usta chustką.
— Pani — rzekł — przysięgam na honor że wszystko czynię z rozkazu twego ojca. Wszak okazałem dowód, którego jeżeli nie dosyć, będziesz wolną.
— Lecz pan mi mówiłeś, że jedziemy do ojca, rzekłem odepchnąwszy rękę.
— Tak, mówiłem; lecz dlatego, żebyś była nie chciała iść za mną.
— Teraz pytam pani — mówił przystając — czy chcesz przyśpieszyć zgon barona? chcesz swojej hańby? powiedz, a zawiozę cię do zamku Meridor.
— Mówiłeś pan, ze działasz w imieniu mojego ojca?
— Oto dowód — rzekł hrabia — weź pani ten list i na pierwszym spoczynku przeczytaj Jeżeli będziesz chciała powrócić do zamku, słowo honoru, bronić nie będę. Lecz jeżeli ważysz rozkazy barona, jestem pewny, że nie wrócisz.
— A więc parne, śpieszmy, bo chcę prędko o prawdzie się przekonać.
— Pamiętaj pani, że dobrowolnie ze mną idziesz.
— Tak, dobrowolnie, o ile być może panią swe woli dziewica, widząca z jednej strony niesławę, a z drugiej słowo człowieka, którego zna zaledwie. Ale mniejsza o to, idę za panem dobrowolnie, a pan mię o tem przekonaj, puszczając z konia.
Hrabia dał znak jednemu z ludzi, aby zsiadł z konia, podał mi i jechałam obok hrabiego.
— Wierzchowiec nie musi być daleko — mówił hrabia do człowieka, idącego teraz piechotą — poszukajcie go, zawołajcie raczej, bo jak pies słucha głosu. Znajdziesz nas w Châtre.
Zadrżałam pomimowoli.
Châtre leżało o dziesięć mil od zamku Meridor, na drodze do Paryża.
— Panie — rzekłam — towarzyszę ci ale w Châtre, zrobimy układy.
Pozorne posłuszeństwo nie uspakajało mnie, lecz że nie miałam prawa wyboru i uchodziłam przed księciem Andegaweńskim, jechałam tedy w milczeniu.
O świcie przybyliśmy do Châtre, lecz zamiast udać się do wsi, skierowaliśmy do samotnego domku.
Zatrzymałam konia.
— Gdzie jedziemy? — zapytałam.
— Słuchaj pani — mówił hrabia — poznałem twoję roztropność i do niej się odwołuję. Czy możemy przed potężnym uciekając księciem, stawać w zwyczajnym zajeździe i narażać się na odkrycie? Jednego człowieka snadno przekupić, ale nie wieś całą.
Usprawiedliwienie hrabiego było dostateczne.
— Dobrze — odpowiedziałam — jedźmy.
Puszyliśmy.
Oczekiwano nas, jeden ze służących wyprzedził orszak, aby przygotować ciepły pokój i wygodne posłanie.
— Oto pokój pani — rzekł hrabia — czekam dalszych rozkazów.
Ukłonił się i pozostawił mnie samą.
Pierwszem mojem zajęciem było, odczytać list ojca. Oto jest, panie Bussy, przeczytaj go i osądź.
Bussy wziął list i czytał co następuje:
„Moja najukochańsza Dyano, jak nie wątpię, że ulegając mej prośbie udałaś się z panem de Monsoreau, który ci musiał powiedzieć, żeś miała nieszczęście podobać się księciu Andegaweńskiemu i że on kazał cię porwać i uprowadzić do zamku Beaugé, tak sądź z tego, do czego jest zdolny i jaka hańba cię czeka. Aby uniknąć hańby, którejbym nie przeżył, jeden jest tylko środek, zaślub naszego szlachetnego przyjaciela, a jako hrabiny de Monsoreau i swojej żony, bronić cię będzie. Pragnieniem mojem jest, córko najdroższa, aby to małżeństwo jak najprędzej przyszło do skutku, czego jeśli usłuchasz, łączę moje błogosławieństwo ojcowskie i błagam Przedwiecznego, aby udzielał ci wszelkiej pomyślności.

Tego ci życzy i o to błaga
przywiązany ojciec,
Baron de Meridor.”
— Niestety! — rzekł Bussy — jeżeli to list pani ojca, to jest bardzo jasny.

— Jego, powątpiewać nie mogę...
Trzykroć go przeczytałam, zanim cokolwiek postanowiłam.
Nakoniec, przywołałam hrabiego.
Wszedł zaraz, co mię przekonało, że czekał za drzwiami.
Trzymałam list w ręku.
— I cóż — rzekł — czytałaś pani?
— Tak — odpowiedziałam.
— Czy jeszcze pani wątpisz o mojem poświęceniu i szacunku?
— Wątpiłam, dopóki ten list mnie nie upewnił. Teraz, przypuśćmy, że ulegnę życzeniom ojca, co postanowisz?
— Myślę zawieźć panią do Paryża, gdzie najłatwiej się ukryć.
— A mój ojciec?
— Jak tylko minie niebezpieczeństwo, baron się ukaże.
— Dobrze panie, jestem gotowa przyjąć twoje poświęcenie, pod warunkami, jakie sam podyktujesz.
— Ja żadnych nie dyktuję — odpowiedział hrabia — chcę panią ocalić jedynie.
— A więc, powiem panu, że pańskie poświęcenie przyjmuję pod trzema warunkami.
— Mów pani.
— Naprzód, Gertruda będzie mi powróconą.
— Jest tutaj — odrzekł hrabia.
— Pojedziemy do Paryża nie razem.
— Właśnie to samo miałem pani zaproponować.
— Nakoniec, ślub nasz odbędzie się w obecności ojca mojego.
— Jest to najgorętszem mojem pragnieniem, ażeby zyskać jego błogosławieństwo.
Osłupiałam.
Sądziłam, że napotkam jaką trudność, a hrabia na wszystko przystawał.
— Teraz pozwolisz pani — mówił pan de Monsoreau — że jej rady udzielę.
— Słucham.
— Abyś jechała tylko w nocy.
— Bardzo chętnie.
— Pozwolisz wybierać miejsca odpoczynku i kierunek drogi; wszelkich środków użyję ażeby uniknąć księcia Andegaweńskiego.
— Jeżeli mię pan kochasz jak mówisz, zatem interes to nasz wspólny: przystaję na wszystko co powiedziałeś.
— Nakoniec, w Paryżu, przyjmiesz pani mieszkanie skromne i oddalone.
— Właśnie pragnę żyć ukrytą, a im schronienie będzie skromniejsze, tem pożądańsze.
— Skoro porozumieliśmy się we wszystkich punktach, nie pozostaje mi jak złożyć moje uszanowanie, przysłać pokojowę i zająć się podróżą pani.
— Bądź pan pewny, że ja również dotrzymam słowa.
— Tego pragnę jedynie — rzekł hrabia — a przyrzeczenie pani, czyni mię najszczęśliwszym z ludzi.
To mówiąc, ukłonił się i wyszedł.
W pięć minut, przyszła Gertruda.
Radość dobrej dziewczyny była wielka; sądziła bowiem, że ją chciano na zawsze ze mną rozdzielić.
Opowiedziałem jej co się przytrafiło; potrzebowałam podzielić się myślami, przeczuciami i niepokojem.
Uległość pana de Monsoreau dziwiła mię, lękałam się złamania traktatu zawartego.
Kiedy kończyłam opowiadanie, tentent konia dał się słyszeć.
Pobiegłam do okna i przekonałam się, ze hrabia odjechał w przeciwną stronę.
Dlaczegóż wraca, skoro powinien jechać naprzód? tego pojąć nie mogłam.
Lecz dopełnił pierwszego warunku, powracając mi Gertrudę a drugiego, oddalając się.
Przepędziliśmy cały dzień w domku, gdzie gospodyni nam usługiwała, wieczorem jeden ze służących wszedł, żądając rozkazów.
Ponieważ bałam się pozostawać w blizkości zamku de Beaugé, powiedziałam, że jestem gotową do drogi.
W pięć minut, dano mi znać, że konie czekają.
Przed bramą, zastałam mojego białego wierzchowca, który, jak hrabia powiedział, na zawołanie powrócił.
Jechaliśmy noc całą i zatrzymali dopiero o świcie.
Liczyłam, że najmniej piętnaście mil zrobić byliśmy powinni, Pan de Monsoreau wszystko przewidział, abym nie doznała ani zimna, ani strudzenia.
Wierzchowiec niósł bardzo lekko a wyjeżdżając z domku, zarzucono mi futro na ramiona.
Spoczynek był do pierwszego podobny, a za nim i inne; zawsze miano te same względy, to samo uszanowanie i te same wygody: widocznie, ktoś jechał naprzód i o wszystkiem myślał, czyż to był hrabia? tego nie wiedziałam zupełnie.
Siódmego dnia, nad wieczorem, spostrzegłam ze wzgórza mnóstwo domów.
To był Paryż.
Spoczęliśmy, aby nocy doczekać, następnie gdy ciemność zapadła, puściliśmy się w drogę; wkrótce przebyliśmy bramę, za którą ukazał się gmach wielki.
Udaliśmy się na prawo i w dziesięć minut stanęli na placu Bastylii.
Wtedy, człowiek, który zdawał się na nas czekać, zbliżył się do orszaku.
— Tutaj, rzekł.
Jeden ze służących odwrócił się do mnie.
— Pani, jużeśmy przybyli.
I zeskakując, podał mi rękę, abym zsiadła z wierzchowca.
Brama domu była otwarta i lampa oświecała schody.
— Pani — rzekł mój przewodnik — teraz jesteś u siebie; tutaj kończy się moje posłannictwo, a mogę sobie pochlebiać, żem cię zadowolił.
— Tak jest, odpowiedziałam, bardzo dziękuję. Chciałabym to wyraźniej okazać, lecz w tej chwili, nic nie mam przy sobie.
— Nie troszcz się pani — odpowiedział — zadowoleniem pani hojnie jesteśmy wynagrodzeni.
I pokłoniwszy się, wskoczył na konia.
— Słuchajcie — rzekł do służby — żebyście wszyscy jutro o tej bramie zapomnieli.
Po tych wyrazach, orszak mój oddalił się i znikł w ulicy świętego Antoniego.
Gertruda zamknęła bramę, następnie weszłyśmy na schody.
Wszedłszy do przedsionka, znalazłyśmy troje drzwi.
Udałyśmy się środkowemi i znalazły w tym oto salonie.
Był oświetlony jak w tej chwili.
Otworzyłem drzwi i ujrzałam gabinet toaletowy, następnie pokój sypialny, a w nim, z wielkiem zadziwieniem, portret mój... właśnie ten sam, który znajdował się u mego ojca w Meridor.
Zadrżałam na ten nowy dowód zaufania drogiego ojca.
Przebiegłyśmy apartament.
Był samotny, ale nic w nim nie brakowało.
Był ogień w kominach a w sali jadalnej stół zastawiony.
Spojrzałam na stół, jedno tylko było nakrycie; odzyskałem spokojność.
— A co panienko — rzekła Gertruda — hrabia dotrzymuje słowa?
— Tak — odpowiedziałam z westchnieniem — wdałabym, żeby nie dotrzymał, tem samem i ja niedotrzymać Siałabym prawo.
Jadłam wieczerzę, następnie, powtórnie zwiedziłam apartament i żywej duszy w nim nie zastałam.
Gertruda spała w moim pokoju.
Nazajutrz, wyszła, aby się cokolwiek dowiedzieć.
Opowiadała mi potem, że mieszkamy na rogu ulicy świętego Antoniego, wprost pałacu Tournelles i że gmach, który widziałam na prawo, to Bastylia.
Objaśnienia te nie wiele mię nauczyły.
Nie byłam nigdy w Paryżu i nie znałam go zupełnie.
Dzień nic nie przyniósł nowego.
Wieczorem, gdy miałam siadać do stołu, zapukano do drzwi.
Spojrzałyśmy na siebie.
Zapukano powtórnie.
— Idź, zobacz kto puka, rzekłam.
— Czy to nie hrabia?... — rzekła, widząc mię blednącą.
— Choćby i hrabia, otwieraj — odpowiedziałam. — Wiernie dotrzymał słowa, należy zatem i jemu dotrzymać...
Po chwili powróciła, mówiąc:
— Pan hrabia.
— Prosić — odpowiedziałam.
Gertruda otworzyła, hrabia się ukazał.
— Prawda, pani — rzekł na progu — że wiernie dotrzymałem umowy?..
— Tak, panie — odpowiedziałam — dziękuję.
— Czy pani raczysz mię przyjąć — dodał z uśmiechem pomięszanym z ironią.
— Proszę wejść.
Hrabia zbliżył się i stał, prosiłam, ażeby usiadł.
— Czy pan masz jakie wiadomości?.. — zapytałam.
— Zkąd, albo od kogo?
— Od mego ojca z Meridor.
— Nie wracałem do zamku Meridor i nie widziałem barona.
— Zatem pan wracasz z Beaugé, od księcia Andegaweńskiego?...
— Tak jest, widziałem księcia.
— Jakże go znalazłeś?...
— Wątpiącym.
— O czem?...
— O pani śmierci...
— A któż mu niej mówił?
— Ja upewniałem go...
— Gdzież teraz książę?
— Wczoraj wieczorem wrócił do Paryża.
— Dlaczego tak spiesznie?...
— Bo któż chętnie zostaje w miejscu, gdzie z jego przyczyny piękna zginęła kobieta?..
— Czyś go pan widział po powrocie?
— Właśnie wracam od niego.
— Czy mówił o mnie?...
— Nie dałem mu na to czasu.
— A więc o czem pan mówiłeś?
— O przyrzeczeniu, jakie mi uczynił.
— O jakiem?...
— Przyrzekł mię mianować wielkim łowczym.
— Tak — rzekłam ze smutnym uśmiechem, — przypominam sobie śmierć mojej biednej Dafny; pan jesteś strasznym myśliwym i jako taki, masz prawo do tej godności.
— Właśnie nie jako myśliwy mam ją otrzymać, ale jako wierny sługa księcia; nie dlatego także, abym na te zasłużył, ale książę nie chce być dla mnie niewdzięcznym.
We wszystkich odpowiedziach widać było coś złośliwego.
Milczałam więc przez chwilę.
— Czy mi wolno pisać do ojca? — zapytałam.
— Zapewne; ale pomyśl pani, że listy mogą być przejęte.
— A czy mogę wychodzić?...
— Wszystko pani wolno; ale poważam się uczynić uwagę, że możesz być dostrzeżoną.
Przynajmniej w niedzielę mszy mogę wysłuchać?...
— Lepiej, żebyś jej. pani nie słuchała, jeżeli zaś chcesz koniecznie, to tylko w kościele Ś-tej Katarzyny.
— Gdzie ten kościół?..
— Na prost pani mieszkania, z drugiej strony ulicy.
— Dziękuję.
I znowu milczenie.
— Czekam pani pozwolenia, kiedy mogę ją odwiedzić — rzekł hrabia.
— Alboż go pan potrzebujesz?
— Tak, zaiste!.. dotąd jestem jeszcze obcym dla pani.
— Alboż nie masz klucza od domu?...
— Tylko mąż ma prawo go mieć.
— Panie — odpowiedziałam strwożona temi słowy — możesz pan przyjść, ilekroć będziesz miał co ważnego mi donieść.
— Będę korzystał z pozwolenia, ale go nie nadużyję i na dowód, żegnam panią.
To mówiąc, powstał.
— Pan mię opuszczasz?.. — zapytałam ździwiona postępowaniem, któregom się nie spodziewała.
— Pani — odrzekł hrabia — wiem, Że mię nie kochasz i niechcę nadużywać twojego położenia. Sądzę, że powoli przywykniesz do mnie i ofiara zostania moją żoną, mniej cię będzie kosztować.
— Panie!.. — mówiłam powstając także — czuje delikatność twego postępowania i umiem je docenić. Masz słuszność i z równą też będę mówiła szczerością. Miałam przeciw panu niejakie uprzedzenia, które czas, sądzę, uleczy.
— Pozwól pani — odpowiedział hrabia — podzielać tę nadzieję i żyć w oczekiwaniu szczęśliwej przyszłości.
Pożegnawszy mię najuniżeniej, dał znak Gertrudzie, przy której cała ta rozmowa miała miejsce, aby mu poświeciła.
Zaraz nazajutrz poszłyśmy z Gertrudą do kościoła, i wróciłyśmy bez przeszkody.
Następnie wieczorem, zaczepił Gertrudę młodzieniec towarzyszący księciu i wypytywał obszernie, kto jestem i odkąd dom ten zamieszkuję.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.