Pan dziedzic Ballantrae/Rozdział X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Pan dziedzic Ballantrae
Podtytuł Gawęda zimowa
Wydawca Drukarnia Polska Spółka Akcyjna
Data wyd. 1935
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ X
W NOWYM JORKU

Wspomniałem poprzednio, iż postanowiłem wymknąć się chyłkiem panu dziedzicowi. W porozumieniu z kapitanem McMurtrie zamiar ten wykonałem snadnie: w chwili, gdy po jednej stronie okrętu znajdowała się łódź napoły naładowana, a w niej i pan dziedzic, z drugiej strony spuszczono mały bacik, który mnie tylko samego poniósł ku wybrzeżu. Bez trudności dopytałem się, w jakiej stronie znajduje się dom mego pana, i pobiegłem tam co sił w nogach. Na najdalszym krańcu miasteczka znalazłem ów dom — wcale przyzwoity dworek, w pięknym ogrodzie położony, mający tuż przy sobie wielką stodołę, stajnię i oborę. Tam to właśnie spotkałem idącego pana Henryka; w miejscu tem, trzeba wiedzieć, przebywał najczęściej, bo gospodarowanie stało się teraz główną jego troską. Przypadłem doń zdyszany i opowiedziałem mu nowiny — które zresztą nie były dlań bynajmniej nowinami, jako że kilka okrętów zdążyło zawinąć do portu znacznie wcześniej niż nasz Żaden-Taki.
— Dawnośmy już aspana oczekiwali — rzekł pan Henryk, — a, prawdę powiedziawszy, tośmy już ostatniemi dniami poczęli wątpić, zali będzie nam danem ciebie oglądać. Cieszę się, panie Mackellar, iż mogę znów uściskać twą prawicę... bom ci myślał już, że już leżysz kędyś na dnie morza...
— A, bodajby tak się stało, panie łaskawy! — zawołałem — Byłoby to z większym pożytkiem dla waszmości!
— Bynajmniej! — odrzekł pan posępnie. — Czegoś lepszego nie mógłbym sobie życzyć. Długi rachunek mam do zapłacenia... a teraz będę mógł potrosze go spłacać.
Oburzyłem się na tę jego pewność siebie, a on mi na to:
— Oho! to już nie to co w Durrisdeerze!... Pomyślałem zawczasu o wszelakiej ostrożności. Przygotowałem ja się na powitanie mego brata... a sława jego i tutaj dotarła. Prawdę powiedziawszy, to los szedł mi na rękę! Spotkałem tu pewnego kupca z Albany, który znał się z nim tuż po roku 1745, a miał go w nader silnem podejrzeniu o zamordowanie niejakiego Chew, również Albeńczyka. Nikt ci tu nie będzie przeto zdziwiony, jeżeli przybyszowi zamknę drzwi przed nosem; nie pozwolę mu przemówić choćby słówkiem do moich dzieci ani nawet pozdrowić mej żony; jedynie dla siebie uczynię ten wyjątek, że dopuszczę go do rozmowy ze mną... bo inaczej ominęłaby mnie cała przyjemność.
To rzekłszy, jął z ukontentowaniem zacierać ręce. Nagle opamiętał się i przywoławszy służbę, jął ich wyprawiać z bilecikami do wszystkich wysoko postawionych osobistości w onej prowincji. Nie wiem, pod jakiemi pozorami spraszał do siebie tych dostojników — w każdym razie zaproszenia osiągnęły skutek, tak iż gdy nasz dawny wróg ukazał się na widowni, ujrzał mego pana przechadzającego się w cieniu drzew przed domem, a przy nim z jednej strony samego gubernatora, z drugiej zaś różnych ludzi wybitniejszych. Jejmość pani dobrodziejka, siedząca na ganku, wstała nagle z wielką w twarzy markotnością i powiodła dzieci w głąb dworku.
Pan dziedzic, wytwornie odziany, z piękną szpadą u boku, ukłonił się z wdziękiem całemu towarzystwu i poufale skinął głową memu panu. Pan Henryk nie odwzajemnił mu się powitaniem, tylko z pod nasępionych brwi wpatrywał się w przybysza.
— Radbym wiedzieć, mościpanie, — odezwał się nakoniec, — jakiż to wiatr niepomyślny przygnał waćpana właśnie w to miejsce, gdzie, ku naszemu wspólnemu nieszczęściu, zdążyła już zawczasu dotrzeć aścina sława?
— Wasza lordowska mość raczy być wielce uprzejmy — odrzekł pan dziedzic, wzdrygnąwszy się nieznacznie.
— Wolę być zupełnie szczerym — odparł pan Henryk, — bo trzeba, byś waszmość jasno zrozumiał swe położenie. W kraju ojczystym, gdzie waćpan byłeś tak mało znany, można było jeszcze łudzić się pozorami; tu jednak, w tej prowincji, na nic one się nie zdadzą, przeto muszę oznajmić, że umywam ręce i nie chcę już styczności z tobą. Zrujnowałeś mnie waszmość niemal do szczętu, jak wprzódy rujnowałeś mego ojca, któremu na dobitkę rozdarłeś serce boleścią. Zbrodnie twoje dotąd uchodziły przed ręką sprawiedliwości... ale przyjaciel mój, jmć pan gubernator przyrzekł mi, iż okaże się względnym dla mej rodziny. Miejże się więc na baczności, mospanie! — tu pan Henryk podniósł głos i w uniesieniu jął potrząsać laską; — jeżeli cię przyłapią na tem, że bąkniesz choćby dwa słowa do kogokolwiek z Bogu ducha winnej mej czeladki, tedy wiszące nad tobą prawo ukarze cię za to z całą surowością!
— Aha! — ozwał się pan dziedzic, cedząc każde słowo. — Więc to taka korzyść z przebywania w obcym kraju! Jak widzę, obecni tu panowie są zgoła nieświadomi naszych dziejów; nie wiedzą, że to ja jestem prawowitym lordem Durrisdeeru; nie wiedzą, że asan jesteś mym młodszym bratem, który jedynie dzięki zaprzysiężonej ugodzie rodzinnej przywłaszczył sobie moje miejsce; nie wiedzą (bo inaczej nie przestawaliby w takiej zażyłości z tobą), że jako Bóg na niebie, każda piędź tej ziemi do mnie należy... jako I każdy grosz, który mi wydzierasz, postępując jako złodziej, wiarołomca i brat wyrodny!
— Panie generale Clinton — krzyknąłem na to, — nie słuchaj waszmość tych kłamstw niecnych. Jam jest zarządcą majątku i świadczę, iż niema ani źdźbła prawdy w tem, cośmy tu usłyszeli przed chwilą. Ten oto człowiek jest rokoszaninem i banitą, który przedzierzgnął się w płatnego szpiega i takie są, krótko mówiąc, jego dzieje!
W słowach tych, rzuconych bezwiednie pod wpływem chwilowego wzburzenia, obnażyłem nagle całą jego infamję.
— Bracie — przemówił gubernator z powagą zwróciwszy twarz w stronę pana dziedzica; — wiem o waćpanu więcej niż mógłbyś przypuszczać. Doszły do naszej wiadomości urywki aścinych przygód w tych tu prowincjach i dobrzebyś uczynił, nie zmuszając mnie, bym wszczynał w tej sprawie bliższe dochodzenie. Wyjaśniłoby się wtedy tajemnicze zniknięcie pana Jakóba Chew wraz z jego kupieckim towarem; wyjaśniłoby się również, skąd to aść znalazłeś się na wybrzeżu z taką obfitością pieniędzy i klejnotów, gdy wziął cię na swój statek pewien Bermudyjczyk, płynący z Albany. Wierzaj mi wasze, że jeżeli zostawiam te sprawy w spokoju, czynię to jedynie przez współczucie dla twej rodziny tudzież z szacunku dla mego czcigodnego przyjaciela, lorda na Durrisdeerze.
Pomruk przytakiwania rozległ się wśród zgromadzonych obywatelów prowincji.
— Powinienem był pamiętać, jakim mirem cieszy się lada tytuł w takiej zapadłej dziurze, jak ta mieścina — ozwał się pan dziedzic, blady jak płótno; — nawet się nie zważa, czy tytuł ów słusznie nabyty! Nie pozostaje mi więc nic innego, jak umrzeć przed progiem domu jego lordowskiej mości, gdzie mój zewłok może być nawet wcale nadobnym ornamentem...
— Dość już tego mizdrzenia się! — krzyknął pan Henryk. — Wiesz, doskonale, żem podobnych myśli nigdy nie żywił i chcę tylko uchronić siebie od potwarzy, a dom mój od twego natręctwa. Daję ci wybór i albo zapłacę za przewiezienie ciebie do kraju na pierwszym okręcie, jeżeli pod tutejszym rządem zdołasz przypadkiem wziąć się znów do dawnych swych zajęć (choć Bóg mi świadkiem, że wolałbym, byś odrazu stąd wyjechał!)... albo, jeżeli tamto ci do gustu nie przypadnie, tedy będziesz i owszem mógł tu pozostać! Zasięgnąłem wieści, za jaką sumę można przy całej oszczędności utrzymać się przyzwoicie w Nowym Jorku... i taką to sumę będę ci wypłacał co tygodnia, a jeżeli nie umiesz własnemi rękoma zapracować sobie na lepsze warunki bytowania, toć już czas ostateczny, byś się wziął do nauki. Jeden tylko stawiam warunek: byś nie wdawał się w rozmowę z nikim z mej rodziny, oprócz mnie...
Niewiem, zalim kiedy widział człowieka tak bladego jako był pan dziedzic w oną chwilę; mimo wszystko jednak trzymał się prosto i zaciskał usta.
— Spotkały mnie tu różne zgoła niezasłużone szyderstwa odezwał się nakoniec; — nie myślę wszakże szukać przed niemi ratunku w ucieczce. Dajże mi oną chudą zapłatę; przyjmę ją bez wstydu, boć ona i tak do mnie należy... jako ta koszula, którą, masz na grzbiecie. Postanawiam zostać tutaj, póki ci panowie nie poznają mnie lepiej. Zresztą i tak oni musieli wymiarkować, co za djabeł w tobie siedzi, skoro przy całej rzekomej dbałości o honor rodziny tak się radujesz jego poniżeniem w mej osobie.
— Wszystko to brzmi pięknie — odrzekł pan Henryk, — ale dla nas, którzy znamy cię oddawna, są to puste słowa. Aść musisz wybrać tę alternatywę, która wedle twego zdania najbardziej ci będzie korzystną... przyjmij zaś ją o ile możesz, w milczeniu. Wierzaj mi, że ci to na dalszą metę bardziej służyć będzie, niż takie jako w tej chwili, szastanie się i okazywanie niewdzięczności.
— O, dzięki, miłościwy panie! — zawołał pan dziedzic głosem nabierającym coraz większej mocy, wznosząc przytem wysoko palec wskazujący. — Bądź spokojny; nie minie cię moja wdzięczność. Teraz pozostaje mi tylko wyrazić szacunek obecnym tu wielmożnym panom, których znużyliśmy setnie naszemi sprawami rodzinnemi.
Ukłonił się wszystkim kolejno, poprawił szpadę i oddalił się, zostawiając w zdumieniu całe zgromadzenie — w tem zarówno mnie ja i mego pana.

Tak się dla nas rozpoczął nowy od innych, odmienny okres onego rodzinnego rankoru. Pan dziedzic nie był bynajmniej w takich tarapatach, jak o nim sądził pan Henryk. Miał wszak pod ręką oddanego mu ciałem i duszą, wybornego kunsztmistrza wszelkich robót złotniczych. Przy wypłacanej przez mego pana pensji, która nie była znów taka skąpa, jak zapowiedziano, owi dwaj ludzie mogli snadnie utrzymać się i wyżywić, a wszystkie zarobki Secundry Dassa mogły być zaoszczędzone dla jakichś przyszłych celów... i nie wątpię, że właśnie to czyniono. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa zamiarem pana dziedzica było uciułać dostateczną kwotę, a potem wyprawić się na poszukiwanie skarbu ongiś przezeń zakopanego pomiędzy górami.
Mieszkanie sobie obrał w nędznej dzielnicy miasta, w ustronnym, małym domku drewnianym, przysłoniętym akacjami, a opatrzonym z przodu budą, do psiej podobną, ale tak wysoką jak stół od ziemi: był to niegdyś kram, w którym biedak, co go budował, wystawiał na pokaz drobne swe towary — zwróciło to uwagę pana dziedzica, a być może że podszepnęło mu sposób postępowania. Miał pewną, zręczność we władaniu igłą krawiecką, zręczność pewnie zdobytą na pokładzie korsarskiego statku, w każdym zaś razie wystarczającą do tego, by w oczach pospólstwa uchodzić mógł za krawca — a wszak nic mu więcej nie było potrzeba do wykonania upragnionego odwetu. Nad budą wywieszono deskę, zawierającą napis tej mniejwięcej treści:

JAMES DURIE
BYŁY DZIEDZIC BALLANTRAE
WYBORNY ŁATACZ ODZIEŻY

SECUNDRA DASS
PODUPADŁY SZLACHCIC INDYJSKI
MISTERNE ROBOTY ZŁOTNICZE

Pod tym napisem siadywał w budzie na sposób żeglarski, ilekroć miał robotę, nasz jegomość i łatał zawzięcie. Powiadam: gdy miał robotę, bo jeżeli przychodzili jacy klienci, tedy raczej do Secundry, a szycie pana dziedzica przypominało potrosze pracę Penelopy. Takim sposobem zarobkowania nie zdobyłby sobie nigdy nawet odrobiny masła na okraszenie chleba powszedniego! Ale jemu to wystarczyło, że nazwisko Durie zostało zszargane w kramikowem ogłoszeniu, a dawny dziedzic tego dumnego rodu, podwinąwszy nogi pod siebie, przesiadywał na publicznym widoku jakoby żywy dowód brutalności jego brata. Zamiar ten o tyle mu się powiódł, że w mieście istotnie poczęto szemrać i utworzyło się stronnictwo nader nieprzyjaźnie usposobione względem mego pana, zwłaszcza że niejednego kłuła w oczy przychylność, jaką pana mego darzył gubernator. Jejmość dobrodziejka (która nigdy nie doznawała równie dobrego przyjęcia w kolonji) spotykać się nieraz musiała z dotkliwemi aluzjami; na niewieścich zebraniach towarzyskich zabraniano jej niemal najmniejszej wzmianki o igle i szyciu, aczkolwiek byłby to w ten gronie najwłaściwszy i zgoła naturalny temat rozmowy i widziałem jak z tych zebrań wracała z wypiekami na twarzy i ślubowała, że już nigdy nie wybierze się w odwiedziny.
Pan mój tymczasem przemieszkiwał w swym pięknym dworze, oddany gospodarowaniu, zażyły z ludźmi bliskimi sobie, a nie troszcząc się albo i zgoła nie wiedząc, co się działo w dalszym nieco świecie. Wyglądał teraz dobrze, przytył, twarz mu się ożywiła i nabrała blasku, a nawet upały jakoby nie szkodziły jego zdrowiu. Przeto jego małżonka — pomimo wszystkich strapień, jakie na nią przychodziły — codziennie składała dzięki niebiosom, że ojciec zostawił jej w spadku taki rajski zakątek. Od tej godziny, gdyż z okna swego pokoju spoglądała na upokorzenie pana dziedzica, serce jej zaznało jakoby ciszy i ukojenia. Ja nie czułem się tak spokojny, jako ona; w miarę jak czas płynął, miarkowałem coraz wyraźniej, iż z moim panem dzieje się coś niedobrego. Był bezwątpienia szczęśliwy, lecz tajne były powody onej szczęśliwości; nawet gdy przebywał na łonie rodziny, knuł z widocznem upodobaniem jakieś skryte myśli. Z domu rzadko się wydalał, a dzień miał całkowicie niemal zajęty i jedynie wczesnym rankiem, gdy pan Aleksander zasiadał do nauki, nie miałem pewnej wiadomości, gdzie się pan mój obraca... a przypuszczenia różne przychodziły mi do głowy... Musiałem mieć go przecie na oku, zwłaszcza, że nieprzyjaciel siedział nam tuż pod bokiem i tak się jakoś czaił... Przeto pod jakimś pozorem zmieniłem godzinę, w której miałem wdrażać p. Aleksandra w naukę pisania i rachunku, i zamiast na lekcję udawałem się odtąd wślad za moim panem.
Otóż każdego ranka, w pogodę czy słotę, part Henryk brał laskę o złotej gałce, zakładał kapelusz na tył głowy (był to u niego nowy obyczaj, który wedle mego domysłu miał oznaczać srogość) i urządzał sobie okólną przechadzkę. Szedł najpierw śród nadobnych drzew, potem koło cmentarza; tam, jeżeli pogoda była piękna, przysiadał na czas pewien i pogrążał się w zamyśleniu. Stąd ścieżka skręcała ku wodzie, biegła wzdłuż przystani i mijała budę pana dziedzica. Zbliżając się do tej drugiej części swojego rontu, jmć mój pan zaczynał iść z większą niefrasobliwością, jakoby radował się powietrzem i pięknym widokiem. W połowie drogi między budą i brzegiem morza przystawał na chwilę, wspierając się na lasce. Była to właśnie godzina, gdy pan dziedzic siedział na ławeczce, pilnie machając igłą. Bracia wpatrywali się wzajem w siebie z zawziętością na licach, poczem pan Henryk oddalał się, uśmiechając się sam do siebie.
Dwa razy byłem zmuszony, nagiąć się do tej niemiłej konieczności i odgrywać rolę szpiega... i przyznam, że odkrycie, jakiego dokonałem, nie napełniło mnie wcale radością. Stosunek, jaki się między dwoma braćmi wytworzył, wydał mi się nietylko sam w sobie wstrętny, ale ponadto groźny w możliwościach dalszych złych następstw. Przeto odtąd, o ile pozwalały mi na to różnorakie zajęcia, jąłem chadzać krótszą drogą i bywać sekretnym świadkiem ich spotkań. W czas niedługi potem, gdym po tygodniowej może niebytności zaszedł w to miejsce, byłem zdumiony, zastawszy zgoła nieoczekiwany stan rzeczy. Naprzeciw domu pana dziedzica, była ława, na której mogli siadywać klienci, chcący pogwarzyć z właścicielem kramu. Tam właśnie obaczyłem siedzącego mego pana, piastującego w ręku laskę i spoglądającego w zadowoleniu na zatokę; o jakie trzy stopy od niego siedział pan dziedzic i łatał ubranie. Żaden z nich dwóch nie mówił ani słowa, a pan Henryk nawet nie zadawał sobie trudu, by choć okiem rzucić na swego nieprzyjaciela. Przypuszczam, że chyba jednak sama bliskość osoby dawała mu bezpośrednie wyczucie sąsiedztwa i niewątpliwie upajał się rozkoszą nienawiści.
Ledwo oddalił się, jam natychmiast całkiem jawnie pobiegł za nim.
— Panie, panie miłościwy — odezwałem się. — Nie godzi się w taki sposób postępować.
— Mnie jednak sposób ten wychodzi na zdrowie! — odrzekł pan Henryk, a nietylko te słowa, które były dość osobliwe, ale i brzmienie, jakie im nadał, zatrwożyły mnie wielce.
— Panie mój, radzę-ć, nie chciej dopuszczać do siebie tych złych uczuć! — zawołałem. — Nie wiem, czy bardziej zagrażają one duszy czy rozumowi... wszelakoż waszmość zmierzasz do tego, by zatracić jedno i drugie!
— Nie potrafisz mnie zrozumieć, mój stary — odpowiedział, — nigdy na sercu nie miałeś takiego brzemienia goryczy.
— Zresztą, jeśliby się nawet tak nie stało, jak mówię, — dodałem, — to postępowanie waszmości napewno podżegnie tego człowieka do jakiego ryzykownego czynu.
— O, wprost przeciwnie! Ja właśnie przełamuję jego ducha — odrzekł pan Henryk.

Przez jaki tydzień pan mój co ranka spoczywał na ławie we wspomnianem miejscu. Było to miejsce przyjemne, ocienione zielonemi akacjami, z widokiem na zatokę i pływające okręty, odbrzmiewające dolatującym z daleka śpiewem majtków, krzątających się koło swej roboty. Tam siedzieli tuż obok siebie obaj bracia, w milczeniu zupełnem i bez ruchu — wyjąwszy poruszenia igły pana dziedzicowej albo odgryzanie przezeń nitki po skończonym szwie, boć on zawzięcie udawał zajętego pilnie robotą. Tutaj jam się do nich przyłączał, dziwując się zarówno sobie samemu jak i mym towarzyszom. Jeżeli przechodzili tam tędy jacyś znajomi mego pana, on pozdrawiał ich wesoło, wołając, iż przybył tu celem udzielenia kilku dobrych rad swemu bratu, który — ku jego radości — stał się niesłychanie pracowity. Ale nawet te słowa pan dziedzic przyjmował z twarzą zupełnie spokojną, co działo się w jego duszy, wiadomo Bogu, a może tylko szatanowi...
Nagle pewnego cichego dnia podczas tak zwanego babiego lata, gdy lasy mieniły się złotem, czerwienią i szkarłatem, pan dziedzic odłożył igłę i wpadł w nastrój wesoły. Myślę, że musiał zdawna przygotowywać się do niego w milczeniu, gdyż ton jego przemówień był zgoła naturalny; w każdym razie nagłe przerwanie tak uporczywego milczenia, i to w okolicznościach wcale nie usposabiających do wesołości, zabrzmiało dla mych uszu jakoś dziwnie złowieszczo.
— Henryku — odezwał się; — oto raz wreszcie uczyniłem krok fałszywy, a tobie wkońcu przyszło do głowy, by z tego skorzystać. Dziś kończy się ta komedja łatania odzieży... a oddaję to waszmości, żeś się dobrze w niej spisał. Krew chciałaby też mieć folgę... ty zaś niewątpliwie wybornie obmyśliłeś, jak się stać samemu sobie uprzykrzonym.
Pan Henryk nie rzekł ani słowa i tak się zachował, jakgdyby pan dziedzic wcale nie był przerwał milczenia.
— No, no! nie bądźże taki niemrawy — mówił w dalszym ciągu pan dziedzic; — z tem ci wcale nie do twarzy. Mógłbyś teraz (wierzaj mi) być nieco łaskawym, boć nie powinienem znosić samego tylko upokorzenia. Zamierzałem bawić się nadal w niniejszą krotochwilę, póki nie uzbieram sobie dostatecznej sumy pieniężnej do pewnego celu; wyznam ci jednak szczerze, że brak mi do tego odwagi. Waść oczywiście życzysz sobie, bym opuścił to miasto; ja, acz inną drogą, doszedłem do tejże myśli. Chcę więc uczynić pewną propozycję... czy też, jeżeli wasza lordowska mość woli, mam zaszczyt prosić o pewną łaskę.
— Prośże o nią — rzekł pan Henryk.
— Może doszło do aścinych uszu, żem miał kiedyś w tym kraju znaczny skarb; — jął opowiadać pan dziedzic; — zresztą, mniejsza z tem, czyś o tem słyszał... dość, że się rzecz tak naprawdę miała. Skarb ten byłem zmuszony zakopać w miejscu, co do którego mam dostateczne wskazówki. Ambicją moją teraz stało się jego odzyskanie... a ponieważ jest to moja własność, przeto mniemam, że nie będziesz mi w tem bróździł.
— Jedź-że sobie na poszukiwania — odrzekł pan Henryk. — Nie będę ci się sprzeciwiał.
— Dobrze — rzekł na to pan dziedzic; — bym jednak mógł to uczynić, muszę mieć wozy i ludzi. Droga jest długa i uciążliwa, a w okolicach grasują dzicy Indjanie. Dajże mi więc zaopatrzenie pieniężne, ot tylko tyle, ile okaże się niezbędnem... bądź jako zadatek na moją pensję... bądź też, jeżeli wolisz, jako pożyczkę, którą spłacę ci po powrocie. Wtedy zaś, jeżeli taka twoja wola, obaczysz mnie po raz ostatni w swem życiu.
Pan mój spoglądał mu bacznie w oczy; na twarzy miał uśmiech surowy, ale nie odrzekł ani słowa.
— Henryku — ozwał się pan dziedzic ze straszliwym spokojem, cofając się jednocześnie nieco wtył, — Henryku, mam zaszczyt zwracać się do ciebie.
— Wracajmy do domu — rzekł pan Henryk do mnie, gdym go właśnie pociągał za rękaw; to rzekłszy, powstał, wyprostował się, poprawił kapelusz i nie dając ani słowa odpowiedzi, zaczął uporczywie przechadzać się wzdłuż wybrzeża.
Przez chwilę wahałem się, do którego z braci się przyłączyć — tak poważny i ryzykowny wydał mi się ten moment, do któregośmy doszli. Ale pan dziedzic już wrócił do swego zajęcia, spuścił oczy i ruszał ręką tak żwawo, jak przedtem. Przeto zdecydowałem się pójść za moim panem...
— Czyś waćpan oszalał? — krzyknąłem, skorom go dogonił. — Chciałżebyś zaniedbać tak wyborną sposobność?
— Zali podobna, byś mu wasze jeszcze i teraz wierzył? — zagadnął mnie pan Henryk niemal z szyderstwem.
— Pragnę, by on wyniósł się precz z miasta — krzyczałem. — Niech się wyniesie, gdzie chce i jak chce, byle nie tkwił tu dłużej!
— Powiedziałem, com miał powiedzieć — odparł pan Henryk, — i waćpan też wyrzekłeś swe zdanie. Na tem poprzestańmy...
Ale ja zawziąłem się w myśli o wyeksterminowaniu pana dziedzica. Widok tego człowieka, powracającego cierpliwie do swej krawieckiej roboty, był nieznośny dla mej imaginacji. Jeżeli kto, to pan dziedzic nie był do tego stworzony, by podołał znoszeniu tylu zniewag przez czas tak długi. Czułem jakby krew w powietrzu i powiedziałem sobie, że ze swej strony niczego nie zaniedbam, byleby (jeżeli to jeszcze możliwe) odwrócić grożącą zbrodnię. Przeto tegoż dnia udałem się do pokoju, w którym pan mój siedział przy powszedniej jakowejś pracy.
— Miłościwy panie i dobrodzieju — odezwałem się; — mam-ci ja niewielką sumkę zaoszczędzonych pieniędzy, którą, zdołałem dobrze ulokować. Cała bieda, że znajdują się one obecnie w Szkocji i podjęcie ich zabrałoby mi trochę czasu, a tu mi wypadła sprawa pilna i nagląca. Czy waszmość nie raczyłbyś użyczyć mi owej sumy za obligiem?
On przez chwilę badał mnie przenikliwym wzrokiem.
— Nigdym się nie wtrącał do twoich interesów, panie Mackellar, — odpowiedział. — O ile mi wiadomo, nie posiadasz ani grosza poza tem, coś zaoszczędził.
— Długo byłem w waszmościnej służbie i nigdym nikogo nie okłamał — rzekłem na to, — ani też nie prosiłem o łaskę dla siebie, aż do dnia dzisiejszego.
— Powiedz: o łaskę dla mego brata — odrzekł spokojnie pan Henryk. — Czy uważasz mnie za durnia, mości Mackellar? Chciej raz na zawsze zrozumieć, że postępuję z tą zwierzyną tak, jak mi się podoba; nie wzruszy mnie ni łaska ni trwoga, a na to, by mnie w pole wywieźć, potrzebaby franta większego, niż waćpan. Wymagam służby, wiernej służby, a nie pozwolę, byś wasze knował coś za memi plecami i biorąc moje pieniądze, gotował mi niemi zgubę.
— Panie łaskawy — odezwałem; — takich wyrażeń nie puszcza się płazem.
— Namyśl się raz jeszcze, panie Mackellar — odpowiedział on na to, — a obaczysz, że trafiają, one w sedno rzeczy. Jeżeli czego nie należałoby płazem puścić, to twego własnego krętactwa. Zaprzecz (jeżeli możesz), że pieniądze te były ci potrzebne na to, by z ich pomocą obejść moje rozkazy... a z całą chęcią prosić cię będę o przebaczenie. Jeżeli zaprzeczyć nie potrafisz, tedy nic ci nie pozostało, tylko usłyszeć, jak nazywam po imieniu twe postępowanie.
— Jeżeli wasza miłość sądzisz, żem miał inne zamiary, jak tylko ratować waćpana... — zacząłem.
— Ach, mój stary przyjacielu — odrzekł mi na to; — wiesz przecie doskonale, co ja myślę! Z serca całego dłoń ci podaję... ale nie dam ci ani złamanego szeląga!
Na tem polu doznawszy porażki, odszedłem natychmiast do mego pokoju, napisałem list, pobiegłem z nim do przystani, bom wiedział, że właśnie jeden z okrętów wyrusza w drogę. Zmierzch już zapadał, gdym stanął przed drzwiami domu pana dziedzica. Wszedłszy bez pukania, znalazłem jegoż siedzącego wraz z Indyjczykiem przy skromnym posiłku, obejmującym kaszkę kukurydzianą z odrobiną mleka. Domek był wewnątrz ubogi choć chędogi; całą jego ozdobę stanowiła półka z kilkoma książkami i mała ławeczka Secundry, stojąca w kącie.
— Panie Bally — przemówiłem — mam-ci ja w Szkocji z jakie pięć tysięcy funtów, zaoszczędzonych w ciągu znojnego i ciężkiego żywota. Właśnie odjechał okręt, wiozący list z prośbą, by pieniądze te podjęto. Miej waćpan tę cierpliwość i czekaj przybycia statku wysłanego z ojczyzny, a otrzymasz całą ową sumę na warunkach ofiarowanych dziś rano memu panu.
On wstał z za stołu, wystąpił naprzód, ujął mnie za ramiona i patrzył mi w twarz z uśmiechem.
— Ależ waćpan przywiązany jesteś do mamony — ozwał się. — Przywiązany jesteś do pieniędzy, jak do niczego w świecie, z wyjątkiem tylko mego brata!
— Boję się starości i ubóstwa — odparłem, — a to przecie zgoła inna sprawa.
— Nie będę się spierał o nazwę. Wolno ci to tak nazywać — odrzekł pan dziedzic. — Ach, panie Mackellar! Gdybyś to był uczynił z miłości ku mnie, z jakąż radością przyjąłbym twoją ofiarę!
— Wszelakoż — odpowiedziałem z przejęciem — niech to będzie choćby z mą hańbą, lecz wyznam waszmości szczerze, iż nie chcę już żadną miarą oglądać waćpana w tem miejscu. Nie ofiaruję-ć onej sumy z miłości... o, daleki jestem od tego!... ale (niech mi Bóg Sędzią będzie!) czynię to bez nijakich wrogich uczuć... choć sam temu wielce się dziwię.
— Aha! — odrzekł mi on na to, trzymając mnie jeszcze za ramiona i potrząsając mną zlekka; — widzę, że myślisz o mnie więcej, niźli sam przypuszczasz... i ja też temu się dziwię — dodał, naśladując moje wyrażenie i jakoby głos mój nawet. Zacnym jesteś człowiekiem i dlatego gotów jestem cię oszczędzić.
— Oszczędzić... mnie? — zawołałem.
— Tak, oszczędzić waćpana — powtórzył, wypuszczając mnie z uścisku i odwracając się; po chwili znów zwrócił się do mnie: — Niebardzo zdajesz sobie sprawę, panie Mackellar, co ja uczynię z temi pieniędzmi! Zali mniemasz, że ja naprawdę pogodziłem się z mym losem... z mą klęską? Słuchaj tedy, coć powiem. Życie moje było szeregiem niezasłużonych poniżeń i odtrąceń. Najpierw Karolek, to książątko-niebożątko, poszkapił się w swych wielce obiecujących poczynaniach; wtedy to poraz pierwszy zawiodła mnie fortuna. Potem w Paryżu znów udało mi się stanąć na wysokim szczeblu. Tym razem zaszkodził mi tylko przypadek: jeden z mych listów wpadł w ręce osoby niepowołanej i znów znalazłem się na lodzie. Za trzecim razem sprzyjały mi losy. Cierpliwie i wytrwale budowałem sobie w Indjach siedzibę i nowe stanowisko; nagle nadszedł Clive, mój radża został rozgromion, a ja uciekłem z pożogi jakoby drugi Eneasz, niosąc Secundrę Dassa na plecach. Trzy razy sięgałem po najwyższe stanowisko... a przecie mam zaledwie czterdziesty trzeci rok życia. Poznałem świat tak dobrze, jak niewielu ludziom udało się poznać go za życia; bywałem i na dworze i w obozie, na wschodzie i na zachodzie; wiem, gdzie mam iść, mam dróg tysiące przed sobą. Jestem teraz u szczytu mych możliwości, w pełni zdrowia, kipiący nieokiełznaną ambicją. Ale oto wyrzekam się tego wszystkiego; nie dbam o to, że może zginę i świat nigdy już o mnie nie posłyszy; na jednej mi tylko rzeczy zależy... i muszę ją osiągnąć! Miejże się więc na baczności, bo gdy strop runie, asan też możesz zginąć pod zwaliskami.

Gdym wyszedł z jego domu, utraciwszy już wszelką nadzieję interwencji, zauważyłem jakiś ruch w porcie; podniósłszy oczy, ujrzałem wielki okręt, który tylko co zarzucił był kotwicę. Dziwnem się wyda, żem mógł nań patrzeć z taką obojętnością, skoro przecie był on zwiastunem śmierci dla obu braci Durie z Durrisdeeru. Po wszystkich straszliwych epizodach onej długotrwałej waśni, po zniewagach, sprzecznych usiłowaniach, po bratobójczym pojedynku w gąszczach durrisdeerskich, danem było jakiemuś chudemu skrybentowi przy Grub Street, gryzmolącemu byle brednie dla kawałka chleba i nie troszczącemu się zgoła o to, co pisze — danem było temu pismakowi rzucić groźny urok hen w dal, na cztery tysiące mil, poza słone morze, i wyprawić obu braci w dzikie i mroźne puszcze, kędy ich śmierć czekała. Ale myśl tak a była wówczas ode mnie daleka. Ludność miejscowa roiła się wkoło mnie, poruszona niezwykłem ożywieniem swej przystani, jam zasię mijał ich wszystkich obojętnie, gdym wracał do domu, pogrążony w rozpamiętywaniu mych odwiedzin i tego, com posłyszał z ust pana dziedzicowych.
Tego samego wieczoru przyniesiono nam z okrętu paczkę ulotnych pisemek. Nazajutrz pan mój miał iść do gubernatora, zaproszony na jakowyś ansambl towarzyski; gdy już zbliżała się pora wyjścia, zostawiłem go na chwilę samego w pokoju, właśnie gdy wertował owe pisemka. Kiedym powrócił, obaczyłem go w straszliwym stanie: głowa opadła mu na stół bezwładnie a szeroko rozpostarte ramiona leżały na stosie pomiętoszonych papierów.
— Panie, panie mój miłościwy! — krzyknąłem, biegnąc ku niemu co sił, bo przypuszczałem, że napadł go paroksyzm jakiś.
Skoczył z miejsca, niby figurka na sprężynie, a lica miał tak wykrzywione wściekłością, że na innem miejscu napewnobym go nie poznał — jednocześnie zaś wzniósł rękę wysoko nad głową, jakgdyby chciał mnie uderzeniem powalić na ziemię.
— Zostaw mnie w spokoju! — wrzasnął przeraźliwie.
Uciekłem, com tylko miał sił w drżących nogach, wprost do jmć pani dobrodziejki. Ona też nie traciła czasu — ale kiedyśmy przyszli do drzwi mego pana, zastaliśmy je zamknięte od wewnątrz i tylkośmy posłyszeli jego głos, by go zostawić w spokoju. Spojrzeliśmy sobie wzajem w twarze — były trupio blade. Sądziliśmy, że już nadszedł cios ostatni...
— Napiszę do gubernatora, by go miał za wytłumaczonego — ozwała się jmć pani; — musimy mieć oparcie w możnych naszych przyjaciołach.
Wzięła pióro, by pisać, lecz wypadło jej z ręki.
— Nie mogę pisać — rzekła. — Możesz waść mnie wyręczyć?
— Zrobię bruljon, mościa dobrodziejko — odpowiedziałem.
Patrzyła mi przez ramię, gdym pisał, a gdym skończył, rzekła:
— To wystarczy. Dzięki Bogu, panie Mackellar, że mogę polegać na waćpanu! Ale cóż to się teraz stało? Cóż to, cóż to takiego?
W głębi duszy sądziłem, że żadne wyjaśnienia nie są tu już możliwe... i że nawet byłyby zbyteczne. Ot, bałem się, że poprostu obłęd tego człowieka nareszcie znalazł sobie ujście i wybuchnął, jak długo tłumione płomienie wulkanu. Wszelakoż obaw tych nie ośmielałem się (przez litość dla cnej matrony) wypowiadać głośno.
— Bardziej rozsądną rzeczą będzie pomyśleć nad tem, co nam czynić należy — odpowiedziałem. — Mamyż go zostawić tutaj samego?
— Nie śmiem zakłócać mu spokoju — odparła jejmość. Natura napewno najlepiej wie, co trzeba czynić; ona to może krzyczy, by zostawić go samego... my zaś pociemku odnajdziemy sobie drogę. O tak, jabym go zostawiła tak, jak w tej chwili.
— Przeto ja, mościwa dobrodziejko, wyprawię ten list i jeżeli twa wola, wrócę tu, by ci dotrzymywać towarzystwa — oświadczyłem.
— Uczyń to, proszę — zaszlochała dobrodziejka.
Przez całe popołudnie siedzieliśmy pospołu, przeważnie w milczeniu, wpatrując się w drzwi wiodące do pokoju mego pana. Umysł mój zaprzęgnięty był sceną, która zdarzyła się przed chwilą, oraz jej dziwnem podobieństwem do dawniejszych mych przywidzeń. Winienem o tem słów kilka powiedzieć, gdyż rozeszła się po świecie opowieść nader przesadzona, którą widziałem nawet ogłoszoną drukiem, a której szczegóły powiązane były z mojem imieniem. Otóż to tylko było jednakowe: istotnie pan mój siedział w pokoju, oparłszy o stół głowę, a gdy zwrócił ku mnie oblicze, był na niem taki wyraz, który wstrząsnął mną do głębi. Atoli pokój był zgoła całkiem inny, sposób usadowienia się pana Henryka przy stole zgoła odmienny, a na twarzy jego, gdy ją odsłonił, malowała się bolesna jakaś wściekłość, nie zaś owa przerażająca rozpacz, jaka zawsze (wyjąwszy wspomniany raz jeden wypadek) cechowała ją w mych widzeniach. Jakkolwiek różnice były wielkie, wszelakoż sama zgodność pewnych szczegółów wystarczyła, by napełnić mnie niepokojem. Przez całe pół dnia, jakom powiedział, siedziałem, dumając nad tem w cichości ducha, albowiem jejmość dobrodziejka miała własne swe zgryzoty i ani mi w głowie było dręczyć ją memi urojeniami. Gdy już przeszła może połowa tego naszego wyczekiwania, naraz przyszedł jej do głowy pomysł szczęśliwy: sprowadziła p. Aleksandra i kazała mu zakołatać do drzwi ojcowskich. Pan Henryk odprawił chłopca, każąc mu iść do swej roboty, ale czynił to już bez żadnej gwałtowności, czy to w tonie głosu czy w sposobie obejścia — tak, iż zacząłem się domniewywać, że paroksyzm ów już przeminął.
Wkońcu, gdy już noc zapadła a ja właśnie zapalałem lampę, nagle drzwi się otworzyły i pan mój stanął na progu. Światło niedość było silne, byśmy mogli odczytać wyraz jego twarzy.
— Panie Mackellar, — przemówił głosem pewnym acz nieco zmienionym, — zanieś ten liścik własnoręcznie do miejsca jego przeznaczenia. Jest on treści ściśle poufnej. Pamiętaj tylko, byś doręczył go bez świadków.
— Henryku, — ozwała się jejmość — czyś ty nie chory?
— Nie, nie — odrzekł żałosnym głosem. — Jestem tylko zajęty, bardzo zajęty. Rzecz osobliwa, iż zawsze człowieka muszą posądzać o chorobę, gdy ma jakieś ważne zajęcie! Przyślij mi do mego pokoju wieczerzę i kosz wina; oczekuję przybycia jednego z mych przyjaciół. Pozatem pragnąłbym, by mi nie przeszkadzano.
To rzekłszy, zamknął znów mocno drzwi za sobą.
Liścik był zaadresowany do niejakiego kapitana Harrisa, przebywającego w jednej z szynkowni koło portu. Znałem Harrisa ze słyszenia jako niebezpiecznego awanturnika, niegdyś mocno podejrzanego o korsarstwo, naówczas zaś wiodącego pospolity handel z Indjanami. Coby jemu miał mówić mój pan, albo on memu panu, tego żadną miarą dociec ani domyślić się nie potrafiłem; nie wiem też, jakim sposobem pan mój o nim zasłyszał... ale chyba dzięki niedawnej nieszczęśliwej przygodzie, z której temu człowiekowi udało się ujść cało. W każdym razie niechętnie wybrałem się z owem poselstwem, a wracałem zeń w strapieniu, choć tak niedokładnie przyjrzałem się kapitanowi. Znalazłem go w zatęchłej izbie, siedzącego przy skapiałej świeczce i próżnej butelce; miał on w sobie pewne ślady wojskowej postawy, a przynajmniej ją udawał, bo manjery jego skądinąd nie były wcale wytworne.
— Powiedz aść wielmożnemu panu, żem jest jego powolnym sługą i że złożę mu swe uszanowanie w ciągu pół godziny — odezwał się, przeczytawszy liścik, poczem wskazawszy pustą butelkę, jął się dopraszać, bym postawił mu nową.
Choć wracałem spiesznie, jednakże kapitan nadszedł tuż za mną, a zabawił u nas do późnej nocy. Kur piał poraz drugi, gdym przez okno mego pokoju obaczył mego pana, oświecającego gościowi drogę do furtki; obaj mieli mocno w czubie, byli bardzo ożywieni, a nieraz brali się pod ramię i gwarzyli poufale. Jednakowoż nazajutrz pan mój znowu wyszedł z domu wcześnie rano, niosąc sumę stu funtów w kieszeni. Jestem pewny, że sumy tej nie odniósł zpowrotem, jednakowoż i za to ręczę, że nie dostała się ona do rąk pana dziedzicowych, bom przecie czatował przez cały dzień pilnie w miejscu, skąd było widać jego budę. Ostatni to raz przed naszym wyjazdem z Nowego Jorku pan mój wydalił się poza obręb swego gospodarstwa. Odtąd chodził po gumniech i oborach albo też przesiadywał i gwarzył z rodziną po staremu, atoli w mieście nikt go już nie obaczył, a codzienne wizyty u pana dziedzica poszły jakoby w zapomnienie. Co się tyczy Harrisa, nie pojawił się on u nas już do końca ani razu.
Byłem wielce przygnębiony poczuciem tajemniczości, jaka poczęła wkoło nas się roztaczać. Z samej chociażby zmiany w zachowaniu się mojego pana widać było, że ciężyło mu coś znacznie na duszy; jednakże żadną miarą nie mogłem odgadnąć, coby to być mogło i w czem miało swój początek, oraz dlaczego mamy teraz zamykać się w obrębie naszego domu i ogrodu. Jasną, a nawet dającą się dowieść rzeczą było, że wspomniane pisemka ulotne odegrały w tym przewrocie pewną rolę. Czytałem przeto wszystkie, jakie zdołałem odnaleźć — wszelako były to same rzeczy błahe, niedorzeczne, utrzymane w tonie błazeńskim, jakim tchną zazwyczaj pisemka dyktowane partyjną zajadłością; nie mogłem w nich nadybać nic takiego, coby mogło obrazić choćby wysokiego męża stanu, a przecie mój pan był niemal-że obojętny dla spraw publicznych.
W istocie zaś owo pisemko, które było źródłem całej przygody, spoczywało przez cały czas na piersi mego pana. Tam je nakoniec znalazłem już po jego śmierci, w głębinach północnej puszczy... W takiem to miejscu, w takich złowrogich okolicznościach danem mi było poraz pierwszy odczytać to bezecne, kłamliwe banialuki jakiegoś wigowskiego pismaka, piorunującego przeciwko pobłażliwości władz względem Jakobitów[1]: „Drugi osławiony rokoszanin, dziedzic B....e, ma odzyskać dawny swój tytuł“ — brzmiał jeden ustęp. „Sprawa to dawno ukartowana, skoro człek ten pełnił różnemi czasy wielce niezaszczytną służbę w Szkocji i we Francji. Brat jego, l...d D....r, jak wiadomo, nie lepszy jest odeń w swych dążnościach i sympatjach, a domniemany jego następca, który powinien być teraz odsunięty od dziedzictwa, został wychowany wedle zasad wysoce szkodliwych i niecnych. Zbyt daleko już zaszło faworyzowanie tak wielkiego zła, by można było je lekceważyć“...
Człowiek o zdrowych zmysłach tyleby się troszczył o tę tak bezczelnie kłamliwą opowieść, co o źdźbło zeschłej trawy. By rząd miał wogóle zajmować się tem doniesieniem, było rzeczą nie do pomyślenia dla jakiegokolwiek rozsądnego człowieka — chyba dla tego kpa, który wypisywał te bajduły... a pan mój, choć nienazbyt jaśniejący dowcipem, słynął przecie ze zdrowego rozsądku. Że jednakże liczył się z takim pyszałkowatym wybrykiem jakiegoś skrybenta, a co więcej, nosił owo pisemko na łonie, a treść tegoż w swem sercu, było to niewątpliwym dowodem jego obłąkania. Niewątpliwie sama wzmianka o panu Aleksandrze i groźba skierowana wprost przeciwko jego dziedzicznym prawom przyspieszyła to, co już od tak dawna zagrażało. Może zresztą mój nieszczęsny pan był już naprawdę oddawna obłąkany, my zaś byliśmy za mało pojętni albo nazbyt do niego przyzwyczajeni, więc nie zdawaliśmy sobie sprawy z ogromu jego choroby.
W jaki tydzień od owego dnia, w którym przysłano nam owe piśmidła, przebywałem do późnej godziny w przystani, potem zaś, jak to nieraz czyniłem, skierowałem się ku domowi pana dziedzica. W sam raz drzwi się otwarły, a w świetle wylewającym się na ulicę ujrzałem jakiegoś człowieka, żegnającego się z gospodarzem nader serdecznie. Nie potrafię powiedzieć, jak byłem wstrząśniony, rozpoznawszy w nim awanturnika Harrisa. Jedynym wnioskiem, jaki mi się nasunął, było, że to ręka mego pana przywiodła tu tego człowieka. Szedłem więc w wielkiem zamyśleniu, usposobion poważnie zarazem i lękliwie. Gdym późną już godziną dotarł do domu, zastałem mego pana pakującego walizę do podróży.
— Nie mogłeś to aspan przyjść wcześniej? — huknął na mnie. — Jutro odjeżdżam z tobą do Albany i czas już wielki, byś się zajął przygotowaniami.
— Do Albany, panie łaskawy? — zawołałem. — I po cóż to?
— Trzeba odmienić widownię — odpowiedział zwięźle.
Dobrodziejka, u której znać jeszcze było ślady łez niedawnych, skinęła na mnie, bym był mu bez szemrania posłuszny. Wkrótce potem, gdy znaleźliśmy sposobność, by zamienić z sobą słów kilka, rzekła mi, iż on zwierzył się jej ze swoim zamiarem zgoła nieoczekiwanie, po jednej z wizyt kapitana Harrisa i że wszelkie jej starania, czy to żeby odwieść go od tej podróży, czy też wydobyć zeń jakieś wyjaśnienia celu tejże, okazały się daremne.





  1. Jakobitami nazywano zwolenników dynastji Stuartów, wigami zaś ich przeciwników.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: Józef Birkenmajer.